Z tej też perspektywy czytam dzisiejsze komentarze Michała Sutowskiego (tutaj) i Kingi Dunin (tutaj), którzy spierają się m.in. o historię polskiego feminizmu i jego związki z lewicą. W wielu punktach trzeba przyznać Kindze Dunin rację: rzeczywiście, feministyczny punkt widzenia i doświadczenia są wciąż nierzadko albo prześlepiane, albo rezerwowane dla określonych sfer i tematów, które się rytualnie odbębnia. Panie o paniach. Panowie o wszystkim, bo się znają. I zgadzam się, że mechanizmy te działają też niestety w organizacjach lewicowych. Nie sposób również przecenić pracy, jaką wykonały polskie feministki w ciągu ostatniego dwudziestolecia, wprowadzając prokobiece postulaty do mainstreamu. Walcząc na ulicy i na uniwersytecie. Jeżeli w polskiej mentalności dokonały się jakieś zmiany – a dokonały się – to jest to właśnie ich dzieło, a nie politycznej, parlamentarnej i pozaparlamentarnej, lewicy, której głos w tych sprawach był bardzo słaby.
Tyle o sprawach bezspornych. Tekst Kingi budzi jednak również wiele moich wątpliwości. I to w kwestiach zasadniczych. W jakim sensie na przykład równość płci jest wartością samoistną, o którą trzeba walczyć? Powracamy tu do klasycznego problemu postawionego przez bell hooks: jakim właściwie mężczyznom w naszych zhierarchizowanym i kapitalistycznym społeczeństwie miałybyśmy dzięki takiej izolowanej feministycznej walce dorównać? Chcemy być jak młodszy magazynier w Tesco, prowincjonalny urzędnik czy menedżer z międzynarodowej korporacji? Bez przypominania, że u źródeł problemu leży tu zasadnicza nierówność, która wyraża się również w postaci nierówności płci, zawsze będziemy skazane na prowadzenie walki nie w imię "kobiet", a jedynie pewnych ich grup o określonych interesach.
Czy Henryka Bochniarz jest siostrą, która będzie walczyć ze mną ramię w ramię z tak rozumianą nierównością? Nie sądzę. Prowadzona przez nią organizacja jest ostentacyjnie antyrównościowa. Co istotniejsze w tym kontekście, jej postulaty z ostatnich lat – dotyczące uelastyczniania prawa pracy, skracania urlopów macierzyńskich, zmniejszania zasiłków, ograniczenia roli związków zawodowych, komercjalizacji edukacji, służby zdrowia i usług opiekuńczych – uderzają najmocniej właśnie kobiety. Ponieważ to one statystycznie mniej zarabiają, na dłużej i częściej wypadają z rynku pracy, częściej pobierają zasiłki i stanowią większość zatrudnionych w niedoinwestowanej i wciąż osłabianej sferze budżetowej. Są to także postulaty obecnej partii rządzącej – to uwaga dla wszystkich namawiających PO do "kadencji reform". Mówimy tutaj o konkretnych posunięciach w polityce gospodarczej i społecznej, które będą mieć realny wpływ na życie tysięcy kobiet i których nie zrekompensują żadne zmiany kulturowe, choć są one również ważne. W tym sensie moją siostrą we wspólnej feministycznej sprawie nie jest Henryka Bochniarz (pod iloma lewicowymi postulatami dzisiejszej Manify by się podpisała?). Jest nią raczej wspomniany w tytule Piotr Szumlewicz, który te właśnie antykobiece skutki z pozoru neutralnych i "modernizacyjnych" politycznych posunięć w swojej publicystyce (np. w analizie raportu Polska 2030) pokazuje.
Czy oznacza to, że lewica powinna była zbojkotować Kongres Kobiet? Nie. Czy oznacza to, że powinna zignorować walkę o parytety dla konserwatystek, katoliczek, przeciwniczek aborcji i neoliberałek? Nie. Czy poprzemy ideę parytetu w biznesie, gdzie, jak słusznie zauważa Kinga Dunin, przeniosła się dzisiaj prawdziwa władza? Możliwe, że tak. Moja socjalistyczna perspektywa w żaden sposób takich posunięć nie wyklucza. W końcu, jak pisała socjalistka Róża Luksemburg, "wolność tylko dla zwolenników rządu, tylko dla członków partii – choćby nawet byli nie wiadomo jak liczni – nie jest wolnością".
Czy oznacza to jednak, że każde działanie "tu i teraz" firmowane przez kobiety jest z zasady dobre, bo prokobiece? Czy należy na przykład – jeśli już fantazjujemy – wesprzeć kandydaturę Henryki Bochniarz na prezydentkę, do czego "feminizm po prostu" już gdzieniegdzie nawołuje? Niekoniecznie. Alternatywa, którą sugeruje Kinga Dunin: lepiej zrobić teraz cokolwiek, niż czekać z założonymi rękami na przyszłą rewolucję, jest alternatywą fałszywą. Bo pewne ruchy wykonane teraz mogą sprawić, że żadna rewolucja – moja feministyczna, równościowa i wolnościowa rewolucja – nigdy nie nastąpi.
Magdalena Błędowska
Tekst ukazał się na stronie "Krytyki Politycznej" (www.krytykapolityczna.pl).