Przemysław Sadura, socjolog, publicysta, członek zespołu "Krytyki Politycznej" - rozmawia Piotr Skura.
Jakie znaczenie z punktu widzenia socjologa ma przedszkole dla społeczeństwa, przemian społecznych, gospodarki?
Przedszkole jest korzystne dla rozwoju dziecka. Od dawna porównuje się kompetencje dzieci i wiadomo, że te, które chodziły do przedszkola, potem, w szkole mają lepsze wyniki. Powszechna opieka przedszkolna zmniejsza rozpiętość różnic społecznych. Jeżeli wszystkie dzieci chodzą do przedszkola, to nierówności edukacyjne są mniejsze, a zwiększa się coś, co nazywamy spójnością społeczną, czyli bardzo ważny miernik jakości życia w danym kraju. Opieka przedszkolna zwiększa ponadto możliwość rozwoju i pracy dorosłych. Wyrównanie szans kobiet i mężczyzn na rynku pracy wymaga powszechnego dostępu do pełnej opieki przedszkolnej na wysokim poziomie. W takiej sytuacji również starsze pokolenie może się rozwijać zawodowo, a nie poświęcać jedynie opiece nad wnukami. Dzieci w przedszkolach to generalnie uwolnienie ogromnych zasobów społecznych – zarówno kobiet w wieku 50+ jak i matek w wieku ok. 30 lat.
Rząd chce budować i finansować przedszkola głównie z pieniądze unijne. W Głosie od dawna przekonujemy, że to nie wystarczy. Jaka jest szansa, by problem braku przedszkoli stał się rzeczywistym priorytetem dla państwa?
Trudno powiedzieć, bo czytając diagnozę "Polska 2030" autorstwa zespołu ekspertów Michała Boniego, ministra i szefa doradców premiera, można odnieść wrażenie, że o przedszkolach myśli się przede wszystkim w kategoriach ekonomicznego zysku. Mają one określony cel – zapewnić wzrost i rozwój gospodarczy możliwie najniższym kosztem. Rząd nie deklaruje przy tym konkretnych pieniędzy na rozwój przedszkoli. Mówi tylko, że do 2020 r. ma chodzić do nich 90 proc. dzieci. Powstaje obawa, że rządzący mają na myśli w dużej mierze przedszkola prywatne - dotowane przez rodziców i częściowo wspierane przez samorząd. Tymczasem naszym celem powinny być przedszkola publiczne.
Przedszkola publiczne po 1989 r. masowo zamykano, żaden rząd nie miał pomysłu jak sobie z tym poradzić. Dlaczego ludzie w Polsce przez tyle lat godzili się na upadek infrastruktury przedszkolnej i nie wymusili zmian?
Reakcją polskiego społeczeństwa na transformację i wszelkie koszty z nią związane było sprywatyzowanie problemów społecznych, czyli myślenie o nich, jak o jednostkowych. Brak miejsca w przedszkolu nie był więc postrzegany jako problem społeczny, ale mój indywidualny kłopot. Wciąż nie ma w Polsce przestrzeni na zorganizowanie się – ale nie takie doraźne w celu przejęcia jakiejś upadającej szkoły, lecz w celu zmuszenia państwa do zmiany polityki edukacyjnej. Poziom wspólnoty interesów, którego to wymaga jest wciąż zbyt wysoki.
2 lata temu MEN wpadło na pomysł, by misję poszerzania dostępu do przedszkoli powierzyć w ręce zwykłych obywateli dając im możliwość otwierania tzw. alternatywnych przedszkoli. Akcja zakończyła się klapą – alternatywnych przedszkoli jest niewiele i chodzi do nich śladowa liczba maluchów. To zaskakująca wiadomość?
Nie. To obnaża luki w myśleniu o społeczeństwie obywatelskim, jako doskonale zorganizowanej i aktywnej strukturze, która ma zastąpić państwo. Chodzi tu jednak nie o rzeczywiste zorganizowanie się ludzi w celu wywarcia presji na władzę, lecz o zastąpienie państwa tam, gdzie powinno ono normalnie działać. Rozumiem, że w sytuacjach kryzysowych – jak np. wojna, okupacja - samokształcenie zastępowało normalny system szkolnictwa, ale nie wyobrażam sobie, że ma się ono stać fundamentem edukacji narodowej w czasach pokoju. Dlatego myślenie, że Polacy sami wybudują sobie przedszkola jest kuriozalne. Niedługo społecznym standardem stanie się samoleczenie. Już widzę te zachwyty nad kapitałem społecznym rosnącym dzięki leczeniu zębów w ramach samopomocy sąsiedzkiej.
Tymczasem brak przedszkoli stał się coraz bardziej dramatycznym problemem. W dużych miastach rodzice toczą prawdziwe bitwy o miejsca w placówkach dla swoich maluchów.
Szczególnie jeśli chodzi o miasta dynamicznie się rozwijające. W Warszawie całe nowe osiedla wybudowane w latach 90 i w następnej dekadzie powstały bez troski o infrastrukturę drogową i edukacyjną. Tam kompletnie brakuje przedszkoli publicznych, a jeśli już są, to stanowią kroplę w morzu potrzeb. Jak grzyby po deszczu powstają za to prywatne przedszkola – oczywiście są bardzo drogie. Jestem ojcem 3-latka. Przed miesiącem przeprowadziliśmy się z nowego osiedla na osiedle wybudowane w okresie PRL. Jest tam chyba największe w mieście nasycenie przedszkolami publicznymi. W promieniu 500 metrów mam 4 takie placówki. Za to kompletnie nie ma placówek prywatnych. Nie są potrzebne.
Tam gdzie miejsc brakuje czasami dochodzi do absurdów – ludzie rozwodzą się, aby matka mogła powiedzieć w urzędzie, że samotnie wychowuje dziecko i dostać miejsce w publicznym przedszkolu.
I nie ma co się dziwić. Ludzie kombinują jak mogą. A powinniśmy zadbać o to, aby wszystkie dzieci – bez względu na status majątkowy rodziców – chodziły do publicznych przedszkoli. Publiczne mają bowiem szczególną społeczną wartość. Rozumiem, że wielu ludzi średniozamożnych jest skazanych na posyłanie dzieci do tych prywatnych, bo po prostu nie mają wyboru. Jest to dla nich konieczność, jeżeli chcą, by ich dziecko korzystało z opieki przedszkolnej. Inaczej jest w przypadku osób z wyższej klasy średniej i grup najzamożniejszych, które świadomie poszukują ekskluzywnych, prywatnych placówek. Wybierają je na takiej zasadzie, na jakiej wybiera się jazdę własnym luksusowym samochodem, a nie komunikacją publiczną. W ten sposób niszczą dobro wspólne.
Efekt snobizmu?
I nieracjonalnych obaw, że dziecko stykając się w przedszkolu z dziećmi z grup niżej sytuowanych coś straci. Tymczasem wszystkie badania socjologiczne, jakie przeprowadzono od lat 60., pokazują, że jeżeli mamy zróżnicowany poziom kompetencji dzieci w przedszkolu – maluchy lepiej rozwinięte nic nie tracą, natomiast wywodzące się z uboższych środowisk zyskują. Dlatego wysyłanie dzieci do publicznych przedszkoli ma wyłącznie korzystne społecznie efekty.
W przeciwnej sytuacji prywatne przedszkole staje się więc takim edukacyjnym odpowiednikiem ogrodzonego osiedla?
Dokładnie tak. Ludzie zamykają się w grodzonych osiedlach nie mając świadomości, że one atomizują społeczność, demonizują różnicę między tym, co jest na zewnątrz, a tym, co w środku. Na podobnej zasadzie wysyła się dzieci do prywatnych przedszkoli twierdząc, że to podniesie ich szanse życiowe, więcej się tam naucza. To błędne myślenie. Dziecko może skorzysta na bogatszej ofercie zajęć dodatkowych ale generalnie straci. Pozbawione będzie też czegoś niezwykle istotnego – poczucia różnorodności. Do prywatnego przedszkola dziecko jest często dowożone spoza miejsca zamieszkania. Traci szansę zawierania przyjaźni w swoim sąsiedztwie. W takim miejscu spotyka się z rówieśnikami wywodzącymi się z jednej grupy społecznej, w efekcie nie nabiera potrzebnych w dalszym życiu kompetencji społecznych. Koszty tego ponosi całe społeczeństwo. Dlatego tak ważne jest publiczne przedszkole. Musi jednak spełniać pewien warunek – dostosować poziom opieki do potrzeb klasy średniej. Dlatego tak ważna jest inicjatywa ZNP, by wymusić na władzy zmianę sposobu finansowania przedszkoli. Tylko tak można zapewnić 100-procentowe zaspokojenie potrzeb Polaków na opiekę przedszkolną.
Trzy lata temu "Rzeczpospolita" spytała w sondażu Polaków, czy popierają wysłanie 5-latków do przedszkola. Odpowiedzi rozłożyły się pół na pół. Co ciekawe, pokolenie 50-60-latków o wiele chętniej godziło się na wysyłanie dzieci do przedszkola niż młodsze pokolenia.
Przedszkole w życiu tych ludzi było normalnym doświadczeniem, bo wszystkie dzieci do niego chodziły. Przedszkola w okresie PRL były koniecznym elementem porządku opartego na pełnym zatrudnieniu. Jeżeli celem społeczeństwa było pełne zatrudnienie i wysoka aktywność zawodowa, to warunkiem był pełen rozwój infrastruktury zajmującej się dziećmi. Natomiast odejście od modelu pełnego zatrudnienia i jednoczesne cięcie kosztów funkcjonowania państwa spowodowało, że ta dostępność usług jest dużo mniejsza. Obecnie w Polsce uprzedszkolnienie dzieci w wieku 3-5 lat wynosi ok. 60 proc. Standard UE to 90 proc., a już niedługo – 95 proc. Dysproporcja cywilizacyjna - w tym konkretnym wymiarze - między Polską a Europą Zachodnią była w czasie PRL mniejsza, niż obecnie. Dlatego osoby pamiętające czasy, gdy przedszkole były standardem, są dziś bardziej skłonne popierać wychowanie przedszkolne. Za to młodsze pokolenia przyzwyczaiły się do instytucji babci. W Polsce babcie są substytutem przedszkoli, których państwo nie jest w stanie zapewnić. A więc - z jednej strony babcie są bardziej gotowe na wysłanie dziecka do przedszkola, ale z drugiej – muszą się nim zajmować, bo takie są realia.
MEN upowszechnia wychowanie przedszkolne za pomocą wprowadzania edukacyjnych wątków do popularnych seriali. Czy pomoc Hanki Mostowiak z "M jak Miłość" i proboszcza z "Plebanii", zdziała cuda?
To prawda, że niski poziom uprzedszkolnienia w Polsce jest wynikiem nie wyłącznie słabego rozwoju infrastruktury przedszkolnej, jakaś rolę odgrywa także niska świadomość, jak ważne w rozwoju dziecka intelektualnym i społecznym jest doświadczenie przedszkola, strach przed "odbieraniem dziecku dzieciństwa", itp. Co istotne, świadomość wagi przedszkola w jest nierówna rozłożona w strukturze społecznej. U osób o niższym wykształceniu, statusie społecznym, mieszkających na wsi, jest ona znacznie mniejsza.
Z czego to wynika?
W pierwszej kolejności należy wymienić inny system organizacji pracy na wsi i większą tradycjonalizację w podziale pracy w gospodarstwie domowym. Model kobiety zajmującej się domem, drobnymi pracami, opieką nad dziećmi tak się utarł, że trudno tam sobie wyobrazić, że kobieta prowadzi dzieci do przedszkola zostając sama w domu. Tak się dzieje, ponieważ myślimy o pracy wyłącznie jako o zajęciu poza domem - wszystkie obowiązki domowe klasyfikujemy jako obowiązek, a nie pracę. W takiej sytuacji nie ma usprawiedliwienia dla kobiety, która oddaje dzieci do przedszkola. Mało kto na wsi myśli o tym, że przedszkole wpływa na rozwój kompetencji poznawczych i intelektualnych dziecka. To po prostu miejsce, gdzie trafiają dzieci na czas, gdy kobieta powinna się nimi zajmować, a nie może tego zrobić.
Ksiądz z popularnego serialu może zmienić to nastawienie?
To jest jakiś sposób na zmianę świadomości. Nie jestem jednak do końca przekonany, czy zachowano tu właściwą kolejność. Sugerowałbym zaczynać nie od zmiany świadomości Polaków, ale infrastruktury przedszkolnej. MEN powinno skuteczniej zająć się tworzeniem miejsc w przedszkolach i podwyższaniem standardu opieki przedszkolnej. Po do przekonywać Polaków do przedszkola, którego jeszcze nie ma?
Dziękuję za rozmowę.
Rozmowa ukazała się tygodniku "Głos Nauczycielski" nr 10 z 10 marca 2010 r.