Władze samorządowe są - zdawałoby się - bliższe zwykłym ludziom i ich problemom. Jeśli spytać radnych, zwłaszcza tych z dużych miast, opowiedzą jak wygląda ich owocna współpraca ze stowarzyszeniami oraz przychodzącymi do nich ze swoimi problemami mieszkańcami. Czar pryska gdy przyjrzeć się konkretnym działaniom tak zwanego samorządu. Jest to dziś, mieszanka socjotechniki, markowania pracy oraz pogardy dla mieszkańców, zwłaszcza tych uboższych. Przykład Warszawy jest na to najlepszym dowodem.
Rada miasta – radni kontra motłoch
Rada miasta stołecznego Warszawy od lat jest atakowana przez "niepożądany element lokatorski" przychodzący na jej obrady. Osoby uczestniczące w sesjach Rady w charakterze publiczności wielokrotnie miały okazję przekonać się jak wygląda "gościnność" radnych. Większość z nich ledwie kryje irytację tym, że mieszkańcy miasta w ogóle przyglądają się sesji, nie mówiąc już o wyrażaniu swojego zdania.
Wystąpienia strony społecznej niemal zawsze spychane są na dalszy plan, najlepiej do tak zwanych wolnych wniosków, na koniec sesji, czyli po kilkugodzinnych obradach, w momencie gdy większość radnych już przysypia lub okupuje pobliski bufet. Nawet jeśli uda się wywalczyć wystąpienie w konkretnym punkcie obrad jest ono odbierane przez większość radnych jako niesforny dziecięcy wybryk, na który można co najwyżej popatrzeć z politowaniem. Przewodniczącej rady Ewie Malinowskiej-Grupińskiej (PO) zdarzało się na przykład instruować mówców, że "nie są na wiecu", w sytuacji gdy wytykali błędy polityki mieszkaniowej władz miasta. Podczas wystąpień przedstawicieli stowarzyszeń lokatorskich radni rządzącej koalicji jawnie wręcz okazywali lekceważenie zajmując się wszystkim tylko nie słuchaniem argumentów strony przeciwnej. Wiceprezydent miasta Andrzej Jakubiak, człowiek który w teorii powinien prezentować wysoki poziom kultury, znany jest z prowadzenia w czasie tych wystąpień rozmów, przysypiania, wychodzenia i podobnych zachowań. Podczas sesji nadzwyczajnej dotyczącej polityki mieszkaniowej zwracał się natomiast do zgromadzonych trzymając rękę w kieszeni, tłumacząc, że "trzyma w niej chusteczkę". Gdyby mógł zapewne w ogóle zakazałby wystąpień strony społecznej. Podobne lekceważące zachowania prezentują także przede wszystkim członkowie prezydium Rady.
Mówca pochodzący spoza rady jest również od początku postawiony w o wiele gorszej sytuacji niż radni ze względu na tok prowadzenia dyskusji. Rzadkością są przypadki, w których może w jakikolwiek sposób odnieść się merytorycznie do riposty przedstawicieli władz. Nie ma prawa na przykład do korzystania z trybu ad vocem, ani ponownego zabrania głosu. "Państwa przedstawiciel już przemawiał" to standardowa formułka wygłaszana przez prezydium Rady do oburzonej publiczności. Nawet największy absurd wypowiedziany w takiej sytuacji przez przedstawiciela miasta pozostaje wiec bez riposty. Prezydent Jakubiak, który mówiąc o minimach dochodowych uprawniających do starania się o mieszkania komunalne, pomylił kwoty brutto i netto, nie doczekał się rzeczowej riposty, bo na taką po prostu nie pozwolono. Radni zagłosowali pod wpływem żonglowania liczbami tak jak tego oczekiwały władze miasta.
W takiej sytuacji przedstawiciele władz miasta łatwo mogą też przedstawiać w mediach stronę społeczną jako motłoch, który krzyczy i nie występuje merytorycznie, nie wspominając nawet o tym, że wcześniej pozbawiono mieszkańców prawa do dyskusji na równych zasadach. Temat podchwytują z chęcią związane z rządzącą Warszawą opcją polityczną media, stąd tytuły w stylu "Wyliczenia ratusza kontra krzyki lokatorów".
Do czego służy straż miejska
Jeśli przedstawiciele mieszkańców zbyt radykalnie domagają się swoich praw mogą nie tylko zostać przedstawieni jako niebezpieczni populiści, ale również zetknąć się z represjami. Na wszystkie sesje "podwyższonego ryzyka" czyli takie na których władza może zetknąć się z niewygodnymi pytaniami wzywane są dodatkowe siły straży miejskiej. Zdarzało się nawet, że po korytarzach krążyli obserwujący sytuację policyjni tajniacy. W wypadku jakiegokolwiek "zakłócenia" porządku, na przykład zbyt natarczywego domagania się głosu służby te mają interweniować. Podczas jednej z sesji nadzwyczajnych spostrzegawczy obserwator mógł zauważyć patrol straży miejskiej, któremu jeden z funkcjonariuszy obecnych już na Sali obrad wskazywał "prowodyrów" czyli liderów grup lokatorskich, przy których strażnicy mieli się ustawić. Mundurowi pilnują również nienaruszalności części Sali przeznaczonej dla radnych, pomimo, że nigdy nie doszło do żadnych aktów fizycznej agresji ze strony publiczności. Ich obecność ma być z założenia jak najbardziej ostentacyjna i pokazywać w czyim ręku spoczywa pełnia władzy w mieście.
W momencie gdy podczas jednej z sesji ignorowani lokatorzy zakłócili jej przebieg strażnicy miejscy próbowali odebrać im sprzęt nagłaśniający, co było jedynym sposobem rozwiązania sytuacji zaproponowanym przez prezydium Rady. Funkcjonariusze nie cofali się wówczas nawet przed obcesowym traktowaniem starszych kobiet. Tylko liczebności, obecności mediów i determinacji lokatorzy zawdzięczają to, że nie zostali wyprowadzeni z Sali, a nawet oskarżeni o napaść na strażników miejskich czy radnych. Przewodnicząca Malinowska-Grupińska próbowała podczas incydentu prowadzić obrady, jakby nic się nie stało, a dopiero gdy okazało się to niemożliwe zaczęła rozmawiać.
Zanudzimy ich na śmierć
Inna taktyka warszawskiej Rady Miasta to gra na przeczekanie. Wszelkie terminy rozpoczęcia sesji są bardzo umowne. Radni potrafią spóźniać się nawet ponad godzinę, aby następnie rozwlekać do granic możliwości dyskusję nad zdawałoby się błahymi tematami. Podczas jednej z sesji czekający na punkt obrad dotyczący polityki mieszkaniowej lokatorzy mieli okazje wysłuchać niemal dwugodzinnej kłótni miedzy radnymi PO i SLD oraz PiS dotyczącej tego czy przyznać Lechowi Wałęsie honorowe obywatelstwo miasta. Obie strony powtarzały typowo polityczne, a raczej politykierskie argumenty nie mające żadnego związku z sytuacją miasta. W opinii radnych był to jednak najważniejszy temat, który powinien być poruszany na początku obrad, a nie w którymś z ostatnich punktów.
Sesje nadzwyczajne, zwłaszcza te zwołane pod wpływem organizacji społecznych stoją najniżej w hierarchii zainteresowania wielu samorządowców. Zdarzały się przypadki gdy nie mogły się one wręcz odbyć z powodu braku kworum. Fakt, że wiele osób poświęca swój czas, a często nawet zwalnia z pracy aby uczestniczyć w sesji, stawia je już na starcie w gorszej pozycji. Radni dla odmiany mają czas. Pobierają uposażenia za udział w każdym posiedzeniu czy uczestnictwo w komisjach. W tym kontekście stwierdzenie radnej Agnieszki Kuncewicz (demokraci.pl) że "nie samym chlebem człowiek żyje" ma posmak ponurego dowcipu. Padło zresztą w bardzo charakterystycznym momencie. Pomimo ponad trzygodzinnego opóźnienia obrad, widząc, że w części przeznaczonej dla publiczności czeka tłum ludzi, w tym osoby starsze, radna niczym nie zrażona zaczęła recytować uroczyste oświadczenie z okazji śmierci Marka Edelmana. Jaj złota myśl była natomiast odpowiedzią na głosy zdesperowanych ludzi, którzy zaczęli krzyczeć "nie mamy czasu!"
Nawet w przypadku przyparcia do muru i zmuszenia do debatowania na temat radni rządzącej Warszawą koalicji, a raczej PO przy biernej postawie tak zwanej "lewicy" starają się lokatorów przegadać – pokazując ciągi danych i chwaląc się liczbami de facto stanowiącymi oskarżenie wobec ich polityki mieszkaniowej. Od władz miasta strona społeczna słyszy ględzenie, ględzenie i jeszcze raz ględzenie, przetykane od czasu do czasu drobnymi lub większymi złośliwościami mającymi prowokować do "populistycznych" okrzyków.
Łaskawa władza
Władza lokalna oczywiście cały czas zachowuje pozory bezstronności i umiarkowania. Jest podobno otwarta na dialog, czego miało dowodzić wystąpienie wiceprezydenta Jakubiaka. Oświadczył on, że wielokrotnie zapraszał przedstawicieli organizacji społecznych do ratusza na rozmowy. W jego rozumieniu jednorazowe spotkanie często dotyczące wąskiej tematyki to już konsultacje społeczne. Chwyt ten jest często stosowany wobec przeciwników obecnej polityki władz Warszawy. "Przecież z państwem rozmawiamy" słyszą od przewodniczącej Rady Miasta i urzędników. Oczywiście spotkania się odbywają, ale po pierwsze nie są regularne, a po drugie nie dotyczą całościowej polityki miasta, lecz na przykład interwencji w konkretnych przypadkach. Dla władzy jest to jednak wystarczające usprawiedliwienie. Uważa ona, że wystarczy zamienić z przedstawicielami lokatorów kilka słów aby później uznać iż konsultowano z nimi wszelkie posunięcia.
Rządzący miastem łaskawie pozwalają też na opiniowanie projektów uchwał. Jeśli jakaś organizacja znajdzie w gąszczu informacji na temat planowanych uchwał Rady Miasta informację dotyczącą zakresu jej zainteresowania ma pełne prawo wysłać do ratusza i przewodniczącej Rady swoją opinię, która niemal zawsze od razu wyląduje w koszu. Uchwała jednak jest już opiniowana i nie ma znaczenia, że prawie zawsze opinie te nie mają większego wpływu na jej ostateczny tekst. Łaskawa władza wysłuchała wątpliwości, stwierdziła ich absurdalność i zrobiła wszystko tak jak chciała, koniec sprawy.
Zagrywką zastosowaną przez ratusz w przypadku debaty o polityce mieszkaniowej była też propozycja "spotkań" dotyczących polityki mieszkaniowej. W propagandzie władz lokalnych są one przedstawiane jako alternatywa dla przedstawianego przez stronę społeczną projektu lokatorskiego "okrągłego stołu". Czym więc różnią się te dwie oferty? Pierwsza to populistyczna zagrywka, za którą nie stoją żadne konkrety, a druga to sugestia jak można by pracować nad realnymi rozwiązaniami. Różnice zaczynają się już przy sposobie zwoływania posiedzeń owych gremiów. Władze miasta ogłosiły możliwość zapisania się przez mieszkańców do uczestnictwa w pierwszym "spotkaniu" na jednej z podstron oficjalnej witryny internetowej Urzędu Miasta. Konia z rzędem temu, kto bez przeglądania licznych działów od razu trafiłby na tą informację. W dodatku pierwsze spotkanie zostało specjalnie zaplanowane niemal dokładnie w czasie gdy Warszawskie Stowarzyszenie Lokatorów miało prowadzić demonstrację z okazji Międzynarodowego Dnia Lokatora. Był to bardzo perfidny chwyt, ponieważ urzędnicy już wcześniej wiedzieli na który dzień i godzinę został zgłoszony protest. Prawdopodobnie chodziło o propagandowe pokazanie, że władza wyciąga rękę do odpowiedzialnych członków strony społecznej podczas gdy niebezpieczni radykałowie demonstrują na ulicy. Możliwe również, że ratusz chce sobie wyhodować własną "stronę społeczną", składającą się z posłusznych klakierów.
Nawet przyjmując jednak dobrą wolę władz i fakt, że nałożenie się na siebie terminu spotkania i demonstracji wynika z braku przepływu informacji w ratuszu oraz niekompetencji urzędników, nie można uznać takiej formy dialogu za odpowiednią. Spotkania nie mają żadnego umocowania formalnego. Są po prostu doraźną formą działania. Nie określono zakresu tematycznego pierwszego spotkania, co już z góry pozwala podejrzewać, że chodzi o rozmowy o wszystkim i o niczym, z których nic nie wyniknie poza propagandowym, przedwyborczym szumem.
Warto Rozmawiać?
W związku z zachowaniem władz Warszawy strona społeczna musi zadać sobie pytanie – jak się zachowywać? Oczywiście można liczyć na "dialog" pod okiem strażników miejskich, po godzinach czekania i z zapewnioną przez jedynie słuszną neoliberalną opcję polityczną "swobodą" wypowiedzi. Ruch lokatorski bardzo długo wyciągał do ratusza rękę, łagodząc nawet niektóre formy protestu lokatorów. Te działania nie przyniosły większych efektów. Po miesiącach starań, spotkań, negocjacji, udało się wywalczyć dwie nadzwyczajne sesje Rady Miasta, których pozytywnymi efektami było nagłośnienie problemu w mediach, jak również niemała mobilizacja środowiska lokatorskiego. W samym systemie sprawowania władzy nic się nie zmieniło. Od wiceprezydenta Jakubiaka zebrani na jednej z sesji nadzwyczajnych dowiedzieli się wręcz, że w Warszawie nie ma reprywatyzacji, a jedynie "restytucja własności". Zapewne ulżyło to doli wyrzucanych z mieszkań czy popadających w długi ze względu na lawinowy wzrost czynszów. Nie są ofiarami "reprywatyzacji", a jedynie banalnej "restytucji własności".
Po bezowocnych próbach rozmów przychodzi czas na bardziej radykalne formy działania. Jeśli władza jest głucha, należy zafundować jej leczenie słuchu. Może gdy warszawscy samorządowcy zobaczą pikiety na spotkaniach przedwyborczych, w Internecie informacje o swoich zachowaniach wobec zwykłych mieszkańców miasta, przemyślą swoje postępowanie. Jeśli to nie poskutkuje możliwe, że nadejdzie czas na zastanowienie się nad bardziej radykalnymi formami rozmowy z ratuszem. Jakimi? O tym powinien zdecydować ruch lokatorski, nie zwracając uwagi na tych, którzy zgodzą się pod wpływem propagandy władz uczestniczyć w niekończących się bezowocnych spotkaniach. Tak długo jak długo nie będzie prawdziwego dialogu, w mieście nie powinno być spokoju.
Piotr Ciszewski
Artykuł pochodzi ze strony Lokatorzy.pl (www.lokatorzy.pl).