Trudno dziwić się, że gdy przekonają swoich wyborców do takiego zagrożenia i potrzeby wzmożenia represji, część tych wyborców przerzuca swoje głosy na skrajną prawicę, bo kto może być od niej bardziej wiarygodny, gdy chodzi o rozbudowę państwa policyjnego?
W panoszącym się coraz bardziej dyskursie "bezpieczniackim" zachodnich elit politycznych przestępczość sprowadza się do zjawiska przestępczości ulicznej, a więc faktycznie kryminalizuje się w ten sposób klasy ludowe, bo wzmożenie represji w żadnej mierze nie grozi przestępczości szalejącej wśród samych elit i w aparatach państwowych. Przeciwnie - im więcej mówi się o tej pierwszej, tym bardziej ta druga jest bezkarna. W dyskursie tym nigdy nie wiąże się przestępczości ulicznej ze zjawiskiem masowego bezrobocia, ubóstwa, niepewnością warunków pracy i w ogóle deregulacją stosunków pracy, kryzysem szkolnym i wieloma innymi nieodłącznymi od neoliberalizmu zjawiskami.
Centralny temat kampanii wyborczych
Loic Wacquant, socjolog z Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley i Centrum Socjologii Europejskiej w Paryżu, znany jest w Polsce jako współautor - wraz ze zmarłym niedawno prof. Pierre Bourdieu - "Zaproszenia do socjologii refleksyjnej" (Oficyna Naukowa 2001). W artykule "O niektórych bajkach bezpieczniackich rodem z Ameryki" na łamach francuskiego miesięcznika "Le Monde Diplomatique" demaskuje on ten dyskurs, który upowszechnia się również w Polsce, nie tylko za sprawą braci Kaczyńskich i ich partii. Wacquant wskazuje, że pozwala on tym, którzy rządzą lub do rządzenia aspirują, afirmować zdolność państwa do działania wtedy, gdy proklamują oni niemoc państwa w dziedzinie społeczno-gospodarczej.
Oto obszerne omówienie tego artykułu
Wrzawa wokół prawa do bezpieczeństwa staje się tym głośniejsza, im bardziej demontuje się prawo do pracy. Wzrost funkcji policyjnych państwa i wydatków na policję jest tym większy, im bardziej zanikają funkcje opiekuńcze państwa i maleją wydatki na cele socjalne. Za przykład może posłużyć zupełnie absurdalny zakup we Francji - przez rząd lewicowy - koszulki kuloodpornej dla każdego policjanta, choć 97% spośród nich w ciągu całej swojej kariery zawodowej nie ma do czynienia z najmniejszym nawet zagrożeniem bronią palną, a liczba zabitych na służbie policjantów zmalała w tym kraju w ciągu minionych 10 lat o połowę.
W ostatnich wyborach prezydenckich we Francji, poza kandydatami lewicy radykalnej i Zielonych, wszyscy kandydaci podnosili sprawę "bezpieczeństwa" do rangi absolutnego priorytetu w sprawach publicznych. Proponowali takie same prymitywne rozwiązania - wzmożenie aktywności policji, skupienie jej uwagi na młodzieży (pochodzenia, rzecz jasna, robotniczego i imigranckiego), recydywistach i "twardych" środowiskach przestępczych na przedmieściach (co wygodnie wyklucza przestępców w białych kołnierzykach czy z trójkolorową wstęgą), przyspieszenie procedur sądowych, zaostrzenie kar, dłuższe zatrzymania - również nieletnich, choć doskonale wiadomo, że pobyt w więzieniu jest niesłychanie kryminogenny. Domagali się niepohamowanego wzrostu środków służących utrzymaniu siłą porządku publicznego i ładu społecznego. Wacquant podkreśla, że sam szef państwa francuskiego, "przestępca - wielokrotny recydywista" (chodzi o mnóstwo afer, w które jest zamieszany), bezwstydnie nawoływał do zaprowadzenia zasady "zera bezkarności" w stosunku do nawet łagodnych wykroczeń w osiedlach, w których skupiają się środowiska społecznie wydziedziczone.
Made in USA
Cały ten dyskurs o bezpieczeństwie, godzący ze sobą najbardziej reakcyjną prawicę z lewicą rządową we wszystkich głównych krajach europejskich, czerpie swoją siłę z dwóch współczesnych potęg symbolicznych, jakimi są nauka i Ameryka - a ściślej z ich krzyżówki, tj. amerykańskiej nauki stosowanej do realiów amerykańskich.
Tak, jak wizja neoliberalna w gospodarce opiera się na modelach równowagi dynamicznej, skonstruowanej przez ortodoksyjną ekonomię made in USA (kraj ten ma niemal monopol na nagrody Nobla w tej dyscyplinie), obecna wulgata "bezpieczniacka" prezentuje się pod szyldem uczonego dyskursu. Sugeruje on, że pewna niezmiernie wyostrzona teoria kryminologiczna służy jak najbardziej racjonalnej, ideologicznie neutralnej i nie podlegającej dyskusji polityce, która kieruje się czystymi względami skuteczności i wydajności.
Podobnie jak polityka podporządkowania wszystkiego rynkowi, wywodzi się ona z USA, kraju, który stał się rzekomo latarnią morską ludzkości - jedynym, który historia wyposażyła w środki materialne i symboliczne, pozwalające uczynić ze swoich osobliwości ideał ponadhistoryczny i wszędzie przeobrażać rzeczywistość na swój wzór i podobieństwo.
W związku z tym w ostatnich latach politycy francuscy, brytyjscy, włoscy, hiszpańscy, niemieccy z prawa i z lewa pielgrzymowali do Nowego Jorku, by dać tam wyraz swojej determinacji, z jaką chcą wykorzenić przestępczość z ulic, i nauczyć się od władz amerykańskich, jak to się robi. Tymczasem cała ta "jednolita myśl" o sprawach bezpieczeństwa żywi się całym łańcuchem uczonych mitów, które należy pilnie rozgryźć i obnażyć.
Mit superprzestępczej Ameryki
Oto pierwszy mit: "Superprzestępcza" do niedawna Ameryka jest dziś spacyfikowana, a pod względem przestępczości wyprzedziła ją Europa Zachodnia. USA cechowały rzekomo astronomicznie wysokie stopy przestępczości, które radykalnie spadły w wyniku nowojorskich doświadczeń w dziedzinie innowacji policyjnych i karnych. W tym samym czasie w Europie, na skutek "nadmiernej tolerancji", pnie się rzekomo w górę spirala "przemocy miejskiej". W tym duchu we Francji Alain Bauer, prezes firmy konsultingowej w sprawach bezpieczeństwa, a przy tym doradca ministrów socjalistycznych i wielki mistrz loży masońskiej Wielki Wschód, ogłosił wszem i wobec, że w 2000 r. "Francja stała się bardziej kryminogenna niż USA".
Rewelacja ta, rozpropagowana przez media, świadczy, że w dziedzinie bezpieczeństwa można bezkarnie opowiadać co komu ślina na język przyniesie i być branym na serio, jeśli tylko intonuje się modną śpiewkę represyjna i katastroficzną. Od jakichś 10 lat wiadomo, że stopy przestępczości w USA są całkiem normalne, ale pod warunkiem, że nie wychodzi się od danych statystycznych o przestępstwach zgłaszanych władzom, które odzwierciedlają aktywność policji, a nie przestępców, lecz za podstawę przyjmuje się wyniki badań ankietowych wśród gospodarstw domowych celem ustalenia liczby ofiar czynów przestępczych. Takie badania porównawcze są prowadzone w skali międzynarodowej (w odniesieniu do głównych krajów wysoko rozwiniętych) pod egidą holenderskiego Ministerstwa Sprawiedliwości i to ich wyniki są miarodajne.
Z wyjątkiem zabójstw stopy przestępczości w USA są podobne jak w wielu innych krajach na świecie, a nawet na ogół niższe. Natomiast na początku minionej dekady w kraju tym na każde 100 tys. mieszkańców przypadało aż 10 zabójstw, a dziś przypada 6, tj. sześć razy więcej niż we Francji, Wielkiej Brytanii czy Niemczech. USA mają więc specyficzny problem - jest nim przemoc z użyciem broni palnej, powodująca dużo ofiar śmiertelnych. Jest to z jednej strony skutek posiadania przez Amerykanów ok. 200 mln karabinów i pistoletów; 4 mln noszą przy sobie na co dzień broń. Z drugiej strony jest to skutek zakorzenienia się "nielegalnej gospodarki ulicznej" w społecznie wydziedziczonych dzielnicach wielkich miast.
Tak więc, twierdzenie, że Ameryka była "superprzestępcza", dopóki nie zaprowadzono "zera tolerancji", podczas gdy Europa staje się "superprzestępcza", bo tu "zero tolerancji" nie obowiązuje, nie ma nic wspólnego z żadną teza kryminologiczną, lecz jest brednią ideologiczną.
Mit o policyjnym zduszeniu przestępczości
Drugi mit głosi: w Nowym Jorku, a w ślad za nim w innych miastach USA, to policja zdusiła przestępczość. Mit ten szerzy się w niedawnym raporcie Instytutu Manhattańskiego - newralgicznego ośrodka światowej kampanii na rzecz penalizacji nędzy. Ciągły spadek stóp przestępczości w USA wynika rzekomo z działań policji uwolnionej od ideologicznych tabu i krępujących ją przepisów. W tej dziedzinie fakty są jednak równie uparte. Z wszystkich badań naukowych wynika, że policja nie odegrała na tym polu żadnej poważnej ani tym bardziej napędowej roli.
Pierwszy dowód: spadek przestępczości w Nowym Jorku zaczął się trzy lata przed wyborem Rudolpha Guilianiego na burmistrza w 1993 r., a po jego wyborze trwał nadal w takim samym co poprzednio tempie. Co więcej, stopa zabójstw bez użycia broni palnej spadała tam regularnie od 1979 r. Prawdą jest natomiast, że w latach 1985-1990 nastąpił gwałtowny wzrost stopy zabójstw z użyciem broni palnej, co było wynikiem szerzenia się handlu kokainą, ale po 1990 r., tj. przed wyborem Giulianiego, rozpoczął się spadek. Żadna z tych dwóch krzywych nie wykazała żadnego szczególnie istotnego spadku za jego rządów.
Drugi dowód: spadek przestępczości z użyciem przemocy jest równie wyraźny w tych miastach, w których nie ma "zera tolerancji", a nawet w tych, które prowadzą wręcz przeciwstawną politykę prewencji, a nie skrajnej represji karnej. Np. w San Francisco polityka obejmowania młodych przestępców programami szkolenia zawodowego, doradztwa i pomocy społecznej i medycznej sprawiła, że w latach 1995-1999 liczba zatrzymań spadła o połowę, a przestępczość z użyciem przemocy zmalała o 33% (podczas gdy w Nowym Jorku o 26%, a liczba zatrzymań wzrosła o jedną trzecią).
Trzeci dowód: w Nowym Jorku w latach 1984-1987 prowadzono taką politykę, jak później za Giulianiego, a przestępczość wyraźnie wzrosła...
Sześć czynników pozarepresyjnych
Na znaczny spadek przestępczości w wielkich miastach USA wpłynęła kombinacja sześciu czynników niezależnych od działalności policji i wymiaru sprawiedliwości. Po pierwsze, bezprecedensowy wzrost gospodarczy zapewnił - także w czarnych i latynoskich gettach - pracę milionom młodych ludzi, skazanych poprzednio na bezczynność czy "biznes" przestępczy. Bezrobocie wyraźnie zmalało, choć za cenę zmasowanego zatrudnienia na niepewnych warunkach i za niskie płace.
Po drugie, zmalał odsetek młodych ludzi w wieku 18-24 lat, najbardziej podatnych na przestępstwa z użyciem przemocy, co niemal automatycznie spowodowało spadek przestępczości ulicznej. Po trzecie, w dzielnicach społecznie wydziedziczonych handel kokainą nabrał zorganizowanych form i się ustabilizował, a konsumenci zwrócili się ku marihuanie, heroinie i amfetaminie. Handel nimi generuje mniej przestępstw, bo odbywa się po liniach znajomości, a nie w toku anonimowych transakcji w miejscach publicznych.
Po czwarte, urodzona po 1975 r. młodzież zaczęła unikać twardych narkotyków i związanego z ich konsumpcją stylu życia, gdyż odwiódł ją od tego makabryczny przykład starszych braci kuzynów i przyjaciół - ich nie dająca się opanować narkomania, gnicie w więzieniach, przedwczesna, gwałtowna śmierć. Po piąte, zmobilizowały się kościoły, szkoły, rozmaite stowarzyszenia, kluby dzielnicowe, komitety matek ofiar mordów ulicznych i aktywowały swoją zdolność sprawowania nieformalnej kontroli społecznej.
Ich kampanie sprzyjały wycofaniu się młodzieży z przestępczej gospodarki ulicznej. W dominującym dyskursie o spadku przestępczości w USA zupełnie się to przemilcza. Po szóste wreszcie, na początku lat 90. stopy przestępczości były w USA anormalnie wysokie, toteż miały one następnie tendencję spadkową - tym bardziej, że takie czynniki, które sprawiły ich anormalny wzrost, jak rozkwit handlu kokainą, nie mogły utrzymać się na dłuższą metę.
Kombinacja tych sześciu czynników wystarczy do wyjaśnienia spadku przestępczości z zastosowaniem przemocy w USA. Lecz analiza naukowa trwa długo i przebiega powoli, podczas gdy życie polityczne toczy się szybko i skokowo; tak też działają media. Machina propagandowa Giulianiego wykorzystała naturalne opóźnienie badań kryminologicznych i wypełniła próżnię prefabrykowanym dyskursem o skuteczności represji policyjnej. Załóżmy jednak, że działalność policji miała rzeczywiście poważny wpływ na spadek przestępczości w Nowym Jorku. Jeśli tak, to problem polega na tym, jak to osiągnęła.
Mit o skuteczności "zera tolerancji"
Mit trzeci: skuteczność "zera tolerancji". Zgodnie z planetarną mitologią szerzoną przez neoliberalne "trusty mózgów" i ich medialne i polityczne stacje przekaźnikowe, policja nowojorska ukręciła łeb przestępczej hydrze stosując szczególną politykę zwaną "zerem tolerancji", która polega na niestrudzonym ściganiu nawet najmniejszych wykroczeń w miejscach publicznych. Od 1993 r. każdemu, kto żebrze lub się włóczy po mieście, nastawia za głośno radio w samochodzie, brudzi lub pokrywa graffiti miejsca publiczne, automatycznie grozi zatrzymanie i wylądowanie za kratkami.
"Skończyły się zwykłe kontrole na komisariacie. Jeśli sikacie na ulicy, idziecie siedzieć. Jesteśmy zdecydowani naprawić «wybite szyby» [najmniejsze oznaki zewnętrzne nieporządku] i nie dopuścić, aby ktokolwiek powybijał je na nowo". Oto strategia, która - jak twierdzi jej naczelny rzecznik William Bratton - "sprawdza się w Ameryce" i równie dobrze sprawdziłaby się "w jakimkolwiek mieście na świecie".
Policyjny slogan "zera tolerancji" obiegł świat, gdy tymczasem jest to zasłona dymna, za którą kryją się cztery różne przekształcenia nowojorskiego aparatu policyjnego. Po pierwsze, policja nowojorska przeszła szeroką restrukturyzację biurokratyczną: decentralizację służb, spłaszczenie hierarchii, odmłodzenie kadr, indeksację wynagrodzenia i awansów według osiąganych przez policję wyników.
Po drugie, poważnie zwiększono środki - personel policji wzrósł z 27 tys. w 1993 r. do 41 tys. obecnie. Dokonano tego za cenę rozdęcia budżetu policji, tnąc zarazem drastycznie wydatki socjalne. Po trzecie, policję wyposażono w nowe technologie informatyczne, w tym system Compstat pozwalający śledzić w czasie rzeczywistym ewolucję przestępstw i zbrodni i w "napiętym przepływie" stosować siły policyjne tam, gdzie wymaga ich ewolucja.
Po czwarte, zrewidowano procedury wszystkich służb zgodnie ze schematami wypracowanymi w dziedzinie inżynierii przedsiębiorstw i nastawiono je na akcje wymierzone przeciwko noszeniu broni palnej, handel narkotykami, przemoc małżeńską, wykroczenia przeciwko kodeksowi drogowemu itd.
W rezultacie uważana za dychawiczną, bierną i skorumpowaną biurokracja policyjna, która czekała, aż ofiary zgłoszą popełnienie przestępstwa i zadowalała się rejestrowaniem skarg, stała się gorliwie działającą firmą stojącą na straży bezpieczeństwa, wyposażoną w kolosalne środki ludzkie i materialne oraz nastawioną ofensywnie. Jeśli ta mutacja biurokratyczna miała poważny wpływ na spadek przestępczości - czego nikomu nie udało się wykazać - to na pewno nie miała nań wpływu przyjęta przez policję taktyka.
Mit wybitych szyb
Czwarty z omawianych tu mitów "bezpieczniackich" o zasięgu planetarnym, które przyszły z Ameryki, głosi, że rzekomo odpowiedzialna za sukcesy policji nowojorskiej polityka "zera tolerancji" opiera się na naukowo wiarygodnej teorii kryminologicznej, zwanej "teorią wybitych szyb".
Zgodnie z tą teorią, natychmiastowa i surowa represja najdrobniejszych nawet wykroczeń popełnianych w miejscach publicznych, przywracając zdrową atmosferę i ład, uniemożliwia popełnianie wielkich czynów kryminalnych. Teoria ta nie ma żadnego naukowego charakteru. 20 lat temu sformułował ją ultrakonserwatywny politolog James Q. Wilson wraz ze swoim kolegą po fachu George Kellingiem w artykule, który nie ukazał się w przeglądzie kryminologicznym, gdzie podlegałby ocenie kompetentnych badaczy, lecz w wielkonakładowym tygodniku kulturalnym. Od tego czasu nie pojawiło się nic, co byłoby choćby zaczątkiem empirycznej weryfikacji tej teorii.
Co ciekawsze, permanentne nękanie policyjne biedaków w Nowym Jorku nie ma związku z żadną teorią kryminologiczną - co przyznają ci, którzy je wymyślili. Osławiona teoria "wybitych szyb" została wynaleziona po fakcie - po to, aby nadać pozory racjonalności działaniom cieszącym się popularnością wśród elektoratu (w większości białego i burżuazyjnego), lecz społecznie i rasowo dyskryminacyjnym.
Człowiek, który zapoczątkował takie działania w metrze, a następnie objął nimi ulice - Jack Maple, nazwany przez Giulianiego "geniuszem walki z przestępczością", w swojej książce pt. "Crime Fighter" otwarcie drwi z tych, którzy wierzą w istnienie "mistycznego związku" między drobnymi wykroczeniami a wielkimi czynami przestępczymi. Wyśmiewa pomysł, że policja może zredukować przestępczość z użyciem przemocy zabierając się ostro za drobne wykroczenia, a burmistrza, który przyjąłby taką taktykę policyjna, porównuje do lekarza, który "robiłby lifting człowiekowi choremu na raka" lub do kogoś, kto polowałby pod wodą na delfiny zamiast na rekiny.
Maple zdziwiłby się zapewne, gdyby przeczytał notatkę "ekspertów" z Instytutu Wyższych Studiów w dziedzinie Bezpieczeństwa Wewnętrznego (IHESI) - placówki "badawczej" francuskiego MSW. Twierdzi się w niej, że "badacze amerykańscy dowiedli" - żadni badacze nic takiego nie dowiedli - iż szerzenie się drobnych wykroczeń zwiastuje generalny przypływ fali przestępczości. Jeśli zachowania stanowiące choćby minimalne odstępstwa od normy upowszechniają się w danej dzielnicy, wyciskają na niej piętno i uruchamiają w jej obrębie spiralę wzrostu przestępczości. To właśnie - czytamy w tej notatce - opierając się na teorii "wybitych szyb" Wilsona i Kellinga szef policji nowojorskiej Maple wprowadził w życie strategię walki zwanej "zerem tolerancji", "która - jak się zdaje - była jednym z czynników bardzo dużej redukcji przestępczości w tym mieście".
Oszustwo intelektualne
W obliczu inwazji tego rodzaju ignorancji transatlantyckiej trudno powstrzymać uczucie niedowierzania - pisze Wacquant.
W pracy zbiorowej "The Crime Drop in America" (wydanej w 2000 r. przez Cambridge University Press) dwaj najlepsi specjaliści amerykańscy, John E. Eck i Edward R. Maguire, przestudiowali ogół prac naukowych testujących skuteczność policji w walce z przestępczością. Stwierdzili na tej podstawie, że ani liczba rzuconych do walki policjantów, ani zmiany wewnętrzne w policji, w tym tworzenie straży samorządowych, ani strategie namierzania miejsc i grup o silnych skłonnościach przestępczych (być może, ale tylko częściowo, z wyjątkiem ulicznego handlu narkotykami) nie mają wpływu na ewolucję przestępczości.
Stawiając kropkę nad i, doszli oni - jak na ironię - do wniosku, że system Compstat i "zero tolerancji" to najmniej prawdopodobne czynniki wyjaśniające spadek przestępczości z użyciem przemocy w USA...
Cztery powiązane ze sobą i rzekomo uczone mity, importowane zza Atlantyku, pozwalają uzasadnić politykę czystki klasowej, która polega na stawianiu znaku równości między postępowaniem będącym odchyleniem od normy a byciem poza prawem. Jest ona wymierzona przeciwko podejrzanym z góry, a nawet uważanym za winne z zasady, dzielnicom i populacjom Jeśli jest prawdą, że działanie policji, zgodne z polityką "zera tolerancji", opartą na solidnej teorii kryminologicznej "wybitych szyb", pozwoliło spacyfikować społeczeństwo amerykańskie, podczas gdy inne kraje zalewa przestępczość, to jakże nie brać przykładu z tego działania?
W rzeczywistości te cztery mity nowej wulgaty "bezpieczniackiej" made in USA są pozbawione wszelkiej wartości naukowej, a ich skuteczność praktyczna wynika z wiary zbiorowej, która nie ma podstaw w rzeczywistości. Służą one za wyrzutnię rakiety o zasięgu międzykontynentalnym, nośnej w oszustwo intelektualne, które zapewnia pseudonaukową legitymację działalności policji zmierzającej do zaprowadzenia karnego zarządzania społecznym brakiem poczucia bezpieczeństwa, jakie wszędzie wywołuje wycofanie się państwa z regulacji życia gospodarczego i społecznego.
Zbigniew Marcin Kowalewski
Tekst ukazał się w "Nowym Tygodniku Popularnym", czerwiec-lipiec 2002.