Samobójstwo bez stryczka i rewolweru
28 grudnia 1925 roku Siergiej Jesienin powiesił się na rurze wodociągowej w łazience leningradzkiego Hôtel d’Angleterre. Zamiast sznura użył pętli zrobionej z elektrycznego kabla. Zanim zacisnął ją sobie wokół szyi podobno skaleczył się w palec, po czym własną krwią napisał list-wiersz pożegnalny, który już dzień później drukowały wszystkie ważniejsze gazety w Kraju Rad. "Umrzeć - to w tym życiu rzecz nienowa,/Lecz nie nowsza, naturalnie - żyć" - kończył swoje rozrachunki z życiem poeta. Trzy miesiące później jego największy oponent i krytyk, Władimir Majakowski, ripostował w wierszu "Sergiuszowi Jesieninowi": "Umrzeć -/to w tym życiu/rzecz nietrudna./Stworzyć życie -/trudniejsza stokroć". Tylko nieliczni wiedzieli, ile w tych pozornie pełnych wyrzutu słowach kryło się strachu przed widmem samobójczej śmierci. "Ten, kto sformułował myśl, że śmierć Jesienina pchnie chwiejne osoby »do stryczka i rewolweru«, wiedział bardzo dobrze, że sam należy do tej kategorii" - pisał w monumentalnej biografii Majakowskiego Bengt Jangfeldt. Niespełna pięć lat później autor "Obłoku w spodniach" też już nie żył. Odebrał sobie życie strzałem z pistoletu w pracowni przy przejeździe Łubieńskim. "Jak trudno jest żyć i tworzyć poecie w naszych beznadziejnych czasach" - miał powiedzieć podczas jednego ze swoich ostatnich publicznych wystąpień. Słowa te zapisał i dla potomności przechował Anatolij Marienhof: poeta, który dobrodziejstw życia w "najlepszym z możliwych" ustrojów zasmakował w nie mniejszym stopniu niż dwaj słynni samobójcy.
Kto zacz ów Marienhof? Popularna internetowa encyklopedia przynosi odpowiedź nad wyraz zwięzłą: "Rosyjski poeta, prozaik i dramatopisarz. Jeden z głównych przedstawicieli imażynizmu. Napisał jedyną powieść imażynistyczną - "Cynicy" (w niewiele obszerniejszej notce ze "Słownika pisarzy rosyjskich" o "Cynikach" nie ma nawet słowa!). W powszechnej świadomości zapisał się jednak jako przyjaciel a zarazem "zły duch" Jesienina. Do powyższej listy chciałoby się dopisać jeszcze jedno określenie: samobójca. Tak, to nie pomyłka. Mimo iż autor "Cyników" w odróżnieniu od bardziej znanych kolegów po piórze nie sięgnął po pistolet ani sznur, przeżywszy Majakowskiego o blisko cztery dekady, trupem był już na długo przed śmiercią. Trupem w życiu literackim i publicznym. Samobójczym "strzałem" - owym "stryczkiem i rewolwerem", o którym wspominał autor "Obłoku w spodniach" - okazało się w tym przypadku... jego największe dzieło.
Samobójstwem, a może nawet - zbiorowym mordem. Razem z autorem umierał bowiem imażynizm, kierunek literacki, którego Marienhof był jednym z najwybitniejszych, a może i jedynym prawdziwym przedstawicielem. Nie tak znany (i utalentowany) jak Jesienin, mniej doświadczony od Szerszeniewicza czy Kusikowa, wydawał się wręcz uosobieniem i chodzącą wizytówką grupy. "Ty jeden narodziłeś się z imażynizmem" - powiedział o nim kolega po piórze, wspomniany już Wadim Szerszeniewicz. Ten sam twórca, niemal równocześnie z opublikowaniem przez Marienhofa "Cyników" w berlińskim wydawnictwie "Petropolis" Jakowa Blocha, pisał nekrolog grupy w artykule "Czy istnieją imażyniści?", na postawione w tytule pytanie odpowiadając bez cienia nadziei: "Imażynizmu nie ma dzisiaj ani jako prądu, ani jako szkoły". De facto nie było go już wcześniej: od wystąpienia i tragicznej śmierci Jesienina. Tym bardziej dziwić musi więc fakt, że jedno z największych imażynistycznych arcydzieł (a przy tym chyba jedyne napisane prozą) przyszło na świat jako pogrobowiec.
Kompleks futuryzmu
"Cynicy", bo o nich właśnie mowa, nie stali się jednak wydarzeniem literackim. Partyjna anatema sprawiła, że o książce Marienhofa (a także o nim samym) większość Rosjan usłyszała dopiero... na fali pieriestrojki! Na krytyczne opracowania twórczości poety trzeba było czekać jeszcze dłużej. Jedna z pierwszych prac poświęconych Marienhofowi (o ile nie pierwsza w ogóle), "Imażynist Mariengof" Tomiego Huttunena, ukazała się dopiero u progu obecnej dekady - w roku 2007! W Polsce, jak łatwo się domyślić, sytuacja przedstawia się pod tym względem jeszcze gorzej. Pomijając wydany w jednym tomie ze "Spotkaniami z Jesieninem" Ilii Szneidera "Romans z przyjaciółmi" oraz kilka pomniejszych tekstów takich, jak "Źródłosłowy siwizny", Cynicy to pierwszy "właściwy" utwór poety przełożony na język polski. Inna sprawa, że poza wspomnianym Jesieninem żaden z imażynistów nie doczekał się u nas jak dotąd osobnej publikacji ("rosyjskiego" numeru "Literatury na Świecie" z roku 1977, zawierającego m.in. teksty Marienhofa, Szerszeniewicza i Iwniewa w tym miejscu nie liczę).
Paradoksalnie więc nazwisko poety mogło być do tej pory znane polskiemu czytelnikowi głównie z... programowego szkicu Stefana Żeromskiego pt. "Snobizm i postęp", w którym twórca "Przedwiośnia" pisał o imażynistach jako wyrazicielach "reakcji przeciwko kubofuturyzmowi sowieckiemu Majakowskiego" oraz zwolennikach i piewcach rewolucji rosyjskiej (lecz wyrażających "poniekąd drugi jej okres"), obszernie cytując przy tym imażynistyczne wiersze. Według autorytetu literackiego i moralnego dwudziestolecia imażyniści w swojej twórczości "operują z upodobaniem bluźnierstwem dla wywołania w czytelniku maksimum wewnętrznego napięcia, celowo i niejako partyjnie nurzają się we krwi i kale". Jako przykład takiej postawy w pierwszej kolejności wymieniony zostaje właśnie autor "Cyników". Ostatecznie pisarstwo imażynistów sprowadzone zostaje do roli słownych "awantur", "które są po trosze młodzieńczym straszeniem współobywateli, a głównie wynikiem światopoglądu »chłystów«" (pochlebne słowa Żeromski znajduje jedynie dla najzdolniejszego jego zdaniem z całej grupy Jesienina).
Czy ocena znakomitego pisarza była słuszna? Do pewnego stopnia tak. Nie tylko Żeromski, również czas dość okrutnie obszedł się z imażynizmem. Nie chodzi jednak o wartości literackie imażynistycznych utworów - te po latach zdają się lśnić nowym, może nawet pełniejszym blaskiem. Raczej o towarzyszącą im społeczno-obyczajową otoczkę. Z perspektywy dziewięćdziesięciu lat, jakie upłynęły od inauguracji działalności grupy, śmieszyć może już sama frazeologia imażynistycznych manifestów: "Zdechł futuryzm. Zawołajmy zgodnym chórem: futuryzmowi i futurzeniu śmierć" - pisali z iście futurystyczną dezynwolturą "giermkowie" imażynizmu (jak sami siebie określali). W imieniu poezji podpis pod dokumentem złożyli: Sergiusz Jesienin, Ruryk Iwniew, Wadim Szerszeniewicz i najmłodszy w tym gronie, Anatolij Marienhof. Szumne słowa i widowiskowe prowokacje (będące de facto dalekim echem wcześniejszych o kilka lat futurystycznych wybryków) na nic się zdały. Krytycy "prawdziwie" proletariaccy i tak wiedzieli swoje. Już w roku powstania grupy O. Oleniew wrzucał Marienhofa i Iwniewa do jednego worka z Majakowskim, zarzucając wszystkim bez wyjątku "mechaniczne przywiązanie do rewolucji proletariackiej". Możliwe więc, że rację miał ostatni z wymienionych, gdy pisał, że "imażyniści sami dobrze nie wiedzą, kim są"...
Nie tylko Beatrycze
Wiedzieli czy nie - ważne, że ideowe "niezdecydowanie" poetów nie odbiło się na jakości ich utworów. Te zaś nawet w dzisiejszych "postmodernistycznych" czasach muszą robić wrażenie. Nieprzypadkowo chyba, przedkładając polskim czytelnikom powieść Marienhofa, wydawca określa ją jako osadzoną w realiach komunistycznej Rosji historię "miłości w czasach zarazy". Porównania z bestsellerem Gabriela Garcii Márqueza, choć na pierwszy rzut oka zaskakujące, dają pewne pojęcie o treści książki. Bohaterowie Marienhofa, Władimir i Olga - podobnie jak Márquezowscy Florentino Ariza i Fermina Daza - w ciągu kilku lat trwania burzliwego związku zaznają wszystkich związanych z życiem we dwoje radości i smutków. Zwłaszcza smutków. Miłość "przydarza się" im bowiem w najmniej odpowiednim momencie. Wszystko wokół zdaje się być przeciwne ich uczuciu. Trwa wojna. Nieprzyjaciel zajmuje Kazań. Centralny Komitet Wykonawczy przekształca kraj w obóz wojskowy. Niemal w tym samym czasie w Wołgogradzie zapada decyzja o konieczności likwidacji burżuazji. Powstają kolejne pomniki "zasłużonych" i upadają kolejne zakłady pracy. Przez Rosję przetacza się fala głodu i chorób. Nikomu nie w głowie romantyczne porywy serc i wzniosłe deklaracje na całe życie. Miłość jawi się jako kontrrewolucja, w której zwykły akt kupowania róż na ulicy urasta do rangi niemego sprzeciwu wobec władzy. Tak przynajmniej postrzega swoje uczucie narrator. Jego wybranka bowiem - i jest to kolejny punkt styczny z utworem Márqueza - nie odwzajemnia afektu, jakim darzy ją nieudolny adorator (zarazem jednak - z czysto pragmatycznych pobudek - nie jest w stanie obyć się bez mężczyzny). Ostatecznie decyduje się nawet wyjść za Władimira, uświadamiając sobie poniewczasie, że to co brała za głos rozsądku okazało się… prawdziwym uczuciem. Niestety, na drodze do szczęścia młodych małżonków staje rewolucja. I to z nią, nie - komunistą Sergiejem czy nepmanem Dokuczajewem zdradza narratora ubóstwiana przezeń Olga. Za zdradę tę jednak przyjdzie jej zapłacić najwyższą możliwą cenę...
Wbrew temu, co mogłoby sugerować powyższe streszczenie powieść Marienhofa nie jest staromodnym romansem rozgrywającym się w nieco zakurzonej scenografii. Siła utworu rosyjskiego poety tkwi bowiem nie tyle w oryginalnej czy trzymającej w napięciu fabule, ile w języku i nowatorskiej - nie tylko jak na owe czasy - formie. Nie chodzi jednak o zaobserwowane przez György’ego Lukácsa wkraczanie żywiołu lirycznego do współczesnej powieści (mimo iż w odniesieniu do "Cyników" można wręcz mówić o zapisanym prozą poemacie). Konstrukcja tekstu staje się w tym przypadku widomym znakiem czasów, w jakich utwór powstawał. Historia miłości narratora do niewiernej Olgi jest tu tylko pretekstem do śmiałych eksperymentów z pogranicza literatury, dokumentu i... filmu. Poetyckie koncepcje imażynistów, przeniesione przez Marienhofa na grunt prozy owocują bowiem szeregiem luźno powiązanych ze sobą scen (zestawionych na zasadzie jukstapozycji), w których migawki z rodzinnego życia bohaterów inkrustowane są cytatami z radzieckiej prasy, a nawet fragmentami autentycznych obwieszczeń i reklam. Pozwala to autorowi uzyskać efekt "spacjowanych pauzami obrazów" - by przytoczyć celne sformułowanie Artura Nowaczewskiego - których fragmentaryczność i "rozproszenie" wywołuje skojarzenia z filmową zmiennością planów. Wrażenie towarzyszące lekturze można porównać jedynie do oglądania melodramatu w chwilach największego uniesienia przerywanego... kroniką filmową lub specjalnym wydaniem Wiadomości!
Zastosowanie jukstapozycji nie prowadzi jednak w tym przypadku do marginalizacji językowej warstwy utworu czy osłabienia roli metafory (co w odniesieniu do operującego tym samym chwytem Miłosza stwierdzili swego czasu Kazimierz Wyka i Jan Błoński). Na poziomie zdania czy akapitu powieść cechuje bowiem śmiała, nierzadko karkołomna metaforyka, która - choć nie wolna od pewnej dosadności i ocierającego się o wulgarność somatyzmu - zwraca uwagę oryginalnością i niespotykaną w prozie siłą obrazowania. Arsenał wykorzystanych przez poetę środków okazuje się zresztą znacznie bogatszy! Opisując siermiężną totalitarną rzeczywistość, pisarz ucieka się do reizacji, animizacji i personifikacji (co ciekawe "urzeczowieniu" i "zezwierzęceniu" podlegają z reguły sami bohaterowie, "człowieczeje" natomiast otaczające ich miasto). Sprawia to, że postaci (wyjąwszy może narratora i jego ukochaną) przypominają rysowane grubą kreską karykatury. Bywają jednak momenty, gdy w Marienhofie budzi się liryk czystej wody: "Jej głowa odcięta jest dużą jedwabną kołdrą. Włosy, które rozpływają się na chrzęszczącym śniegu płóciennej powłoczki, sprawiają wrażenie strumyków krwi. Nawet głowa Jokanaana na srebrnej tacy nie była tak wzniosła" - to jeden z moich ulubionych fragmentów, dobrze oddający zarówno charakter obrazowania autora, jak i sposób percypowania świata przez narratora jego opowieści. Opowieści, w której nawet to, co fizyczne i namacalne ukazywane jest przez pryzmat kulturowego obycia bohatera. Także rewolucyjna rzeczywistość widziana w świetle literatury i historii traci część przynależnej jej grozy, staje się (przynajmniej do pewnego stopnia) "oswojona" - nawet jeśli ostatecznie okazuje się to jedynie zwykłym mechanizmem obronnym.
Bezpośredni wyraz takiej postawy odnaleźć można w demonstracyjnym przeciwstawianiu egzaltowanej i nieco dekadenckiej miłości Władimira aktualnym doniesieniom z kraju, czego kulminację przynosi wieńcząca utwór scena samobójstwa (ponieważ fabuła - powtórzę raz jeszcze - nie jest najważniejsza, nie mam wyrzutów sumienia, że zdradzam zakończenie): "Olga zmarła o ósmej czternaście./Tymczasem na świecie, jak się zdaje, nic szczególnego się nie wydarzyło" - notuje narrator. Tylko tyle. Dwa suche, pozornie beznamiętne zdania. Pozornie, ponieważ jednym "nic szczególnego" unieważniające wszystko, co nie mieści się w porządku miłości bohatera: zdradę, trudności dnia codziennego, gazetową propagandę, głód, a nawet... samą rewolucję! Parafrazując Jesienina i Majakowskiego można by rzec: "Umrzeć to w tym kraju rzecz nie nowa/znacznie trudniejsza, naturalnie - żyć". W odniesieniu do opisanej w "Cynikach" historii trafniejszy wydaje się jednak cytat z wiersza Skamandryty, Jana Lechonia: "Nie ma nieba i ziemi, otchłani, ni piekła,/Jest tylko Beatrycze. I właśnie jej nie ma". Co ciekawe, sam autor deklarował, że napisał książkę rewolucyjną, w której postaci negatywne (tytułowi cynicy) "zostają obnażone do granic i zarysowane bezlitośnie". Fragmenty takie, jak ten sprawiają jednak, że czytana po ponad osiemdziesięciu latach od powstania, powieść wydaje się raczej... krytyką porewolucyjnych porządków niż ich apologią a odbiorca zamiast dać wiarę słowom pisarza, skłonny jest upatrywać w nich raczej źle maskowanego strachu przed cenzurą!
Wypada mieć nadzieję, że na "Cynikach" przygoda polskiego czytelnika z imażynizmem się nie zakończy. Zwłaszcza, że oprócz nieznanych u nas praktycznie poezji Marienhofa w kolejce czekają zbiory jego wspomnień, stanowiące nieocenione świadectwo czasów, w których żył i tworzył. Na fali wzmożonego ostatnio zainteresowania literackim, naukowym i obyczajowym życiem epoki, czego dowodzą kolejne przekłady prac Michaiła Bachtina i Olgi Freudenberg, tłumaczenia znakomitych biografii Majakowskiego i Lili Brik (autorstwa odpowiednio Jangfeldta i Arkadija Waksberga) czy teoretycznoliteracki wysiłek badaczy takich, jak Danuta Ulicka, publikacja tego typu byłaby bardzo pożądana. Nie mniej, jak wznowienia wydanych u nas przed czterdziestu laty powieści i prac teoretycznych Tynianowa, Szkłowskiego czy Eichenbauma. Przekład Cyników na tle powyższych tendencji jawi się bowiem - parafrazując wspomnianą Ulicką - jako odkrycie i zapełnienie kolejnej "białej plamy" i "czarnej dziury" na historycznoliterackiej mapie XX w. Ile jeszcze takich "białych plam" i "czarnych dziur" zostało? Tego nie umieliby powiedzieć nawet sami imażyniści.
Anatolij Marienhof, "Cynicy", przeł. Henryk Chłystowski, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2011.
Konrad Zych
Recenzja ukazała się w portalu www.literatki.com.