Jak republikanie dostosowują swoją doktrynę do kryzysu
Spektakl inscenizowany przez Partię Republikańską w poszukiwaniu kandydata na tyle „autentycznego”, żeby mógł zaspokoić oczekiwania bazy politycznej, może z pozoru zakrawać na szaleństwo czy wręcz powolne samobójstwo. Zanim jednak pochopnie wyciągniemy taki wniosek, powinniśmy sobie przypomnieć, jak zaledwie trzy lata temu amerykański konserwatyzm poradził sobie z wielkim wyzwaniem. Wtedy również wydawało się, że cały ruch już dogorywa, padłszy ofiarą własnej, chybionej ideologii. A jednak ruch ten odżył – i to wcale nie dzięki kompromisowi ze światem zewnętrznym, ale dzięki wzmocnionemu przywiązaniu do tej samej ideologii, która dopiero co wpędziła świat w kryzys gospodarczy.
Ciągle za mało wolnego rynku?
Comeback konserwatyzmu w ostatnich latach jest zjawiskiem unikalnym w całej historii amerykańskich ruchów społecznych: w reakcji na ciężkie czasy mamy do czynienia z masowym nawracaniem się na teorię wolnego rynku. Robi to tym większe wrażenie, gdy przypomnimy sobie klimat panujący w 2008 r. Po kulminacji problemów w czasach prezydentury George’a W. Busha i katastrofie na Wall Street luminarze konsensusu Beltway [establishmentu waszyngtońskiego] orzekli już, że naród zmienił kierunek marszu. Sidney Blumenthal, stary wyga dziennikarstwa, w książce The Strange Death of Republican America (Dziwna śmierć Ameryki republikańskiej) obwieścił w kwietniu 2008 r. – a więc jeszcze przed krachem na Wall Street – że „radykalny konserwatysta” George W. Bush zrobił z „wielkiej, starej partii” „partię mniejszościową”[1]. Stu Rothenberg, szanowany za swoje prognozy polityczne, doszedł w kwietniu 2009 r. do wniosku, że „szanse Republikanów na zdobycie kontroli w którejkolwiek z izb [Kongresu] w wyborach uzupełniających 2010 r. są równe zeru. Nie bliskie zeru. Nie małe czy znikome. Równe zeru”[2].
Wydawało się, że wzorce zachowań społecznych w trudnych czasach są proste; przyczyna – skutek: rynki się rozpadają, mnożą się masowe zwolnienia, zaczyna się zajmowanie hipotek i ani się obejrzysz, a już ludzie są na ulicach, żądni krwi. Stajemy się zdesperowani, niespokojni, zbuntowani. Domagamy się, żeby rząd coś z tym zrobił – karał winowajców, ratował ofiary; szukamy zabezpieczenia przed jeszcze gorszą katastrofą. Tak przynajmniej było w latach 30.
Konserwatyści wpadli wtedy w istny popłoch. Na początku lat 30. faceci z establishmentu zupełnie serio obawiali się rewolucji; w każdym pisku protestu dopatrywali się wpływu komunistów. W 1936 r. można było usłyszeć w radiu, jak prezes American Liberty League trąbi, że „New Deal stanowi próbę ustanowienia w Ameryce rządów totalitarnych”[3]. Ale prawica wtedy po prostu nie mogła złapać tchu. W okropnych latach 30. nawet straszenie totalitaryzmem nie mogło odwrócić kierunku zmian i Franklin Roosevelt zbudował wielką koalicję złożoną z pracowników fizycznych i innych tradycyjnych outsiderów. Koalicja ta święciła wyborcze triumfy na wielką, rzadko później spotykaną skalę; w Izbie Reprezentantów jego Demokraci zajmowali w roku 1937 ponad ¾ miejsc.
79 lat po Wielkim Krachu doczekaliśmy się kolejnego nieszczęścia gospodarczego. Zgodnie z logiką trudnych czasów – logiką tout court – krach 2008 r. powinien był zapoczątkować taki sam scenariusz zdarzeń jak w latach 1929–32. Na to się zresztą początkowo zanosiło. Krach pogrzebał szanse polityczne ówczesnego republikańskiego kandydata na prezydenta, senatora z Arizony, Johna McCaina. Mając w garści prezydenturę, Demokraci przystąpili do pewnych działań wyraźnie w stylu lat 30., takich jak wdrożenie mechanizmów umożliwiających renegocjację umów hipotecznych i ustanowienie komisji do zbadania przyczyn kryzysu finansowego. Nowo wybrany prezydent na początku 2009 r. przekonał Kongres do zatwierdzenia pakietu pobudzającego gospodarkę na sumę 787 mld dolarów oraz do wprowadzenia częściowej regulacji Wall Street. Udało mu się nawet przepchnąć ustawę o powszechnym ubezpieczeniu zdrowotnym. Nagle zapanowała mania porównań z czasami Wielkiego Kryzysu.
Uwierz, że Wuj sam chce twoich pieniędzy
Jednym z pierwszych konserwatystów, którzy uderzyli wtedy na alarm, był Charles Koch, baron naftowy i wpływowy założyciel szeregu organizacji libertariańskich. W swoim biuletynie firmowym biadolił, że Amerykanie przeżywają obecnie te same klęski co za czasów Wielkiej Depresji i są o krok od popełnienia “takich samych błędów” jak ich przodkowie: że “zagraża im największa od lat 30. XX w. utrata wolności i dobrobytu”[4]. Magazyn Forbes wręcz trząsł się z obawy przed powrotem ancien régime’u. W wydaniu z 11 maja 2009 r. znalazł się komiks przedstawiający zamożną rodzinę, kroczącą przez krajobraz rodem z koszmaru, po którym snuje się upiorny Wuj Sam, szykujący podniesienie podatków. Teaser historyjki ostrzegał, że “Wuj Sam chce twoich pieniędzy, a tłuszcza u bram – twojej głowy”.
Niepokoje klasy biznesmenów nie były bezpodstawne. Wściekłość opinii publicznej sięgnęła zenitu w marcu 2009 r., gdy zarząd supermarketu finansowego AIG, uratowanego za państwowe pieniądze, wypłacił 165 mln dolarów premii właśnie temu oddziałowi firmy, który wynalazł derywaty odpowiedzialne za jej upadek. Niesmak opinii publicznej osiągnął wówczas gwałtowność erupcji wulkanu. Autor jednego z artykułów opublikowanych 18 marca w Bloombergu zauważał, że “Amerykanie chcą, aby poleciały głowy”. Sam Obama wystosował wtedy ostrzeżenie pod adresem Wall Street. Na spotkaniu z delegacją bankierów z Wall Street w kwietniu 2009 r. prezydent powiedział: “Jedyną rzeczą, która dzieli was od wideł [rozeźlonego tłumu], jest moja administracja”.
Minęło kilka miesięcy i wybryk chłopców od premii powoli odszedł w zapomnienie. W listopadzie 2010 r. zradykalizowana Partia Republikańska zanotowała największe od dziesięcioleci zwycięstwo w wyborach do Kongresu. Gniew społeczny zmienił adresata: z Wall Street przeniósł się na Waszyngton i przekształcił się w rewoltę przeciwko rządowi, podatkom i zarządzeniom władz federalnych.
Księżycowa ekonomia konserwatystów
Kiedy próbujemy zrozumieć tę nową sytuację, stare sposoby myślenia o konserwatyzmie zawodzą. Odrodzenie idei laissez-faire w ostatnich dekadach można było przez lata tłumaczyć rozmaitymi formami mistyfikacji debaty publicznej poprzez kreowanie wojen kulturowych. Od lat 70. aż po czasy George’a W. Busha wielkie kwestie ekonomiczne nie były rozstrzygane na drodze otwartej dyskusji, tylko poprzez zakulisowy konsens polityków i lobbystów w Waszyngtonie, podczas gdy ogół społeczeństwa spierał się o aborcję i teorię ewolucji. Jednak rozkwit konserwatyzmu, który nastąpił od pierwszej połowy 2009 r., ma inny charakter. Po raz pierwszy od dziesięcioleci prawica chce wielkiej, otwartej debaty o gospodarce. Chwilowo opadła mgiełka wojny kulturowej. Kto się zaloguje do dyskusji na forum internetowym Tea Party Patriots, jednej z wiodących organizacji odrodzonej prawicy, znajdzie tam ostrzeżenie, że “niedozwolone są wszelkie dyskusje na tematy społeczne”; uczestnicy forum mają się ograniczać do spraw “ograniczonego rządu, odpowiedzialności fiskalnej [oraz] wolnych rynków”. Manifest ruchu konserwatywnego na rok 2010, Contract from America, nawet nie wspomina o żadnej ze spraw, o które toczono wojny kulturowe w poprzednich dekadach.
Nie znaczy to, że prawica w swoich działaniach zrezygnowała z mistyfikacji i siania zamętu. Wręcz przeciwnie: broniąc “kapitalizmu”, liderzy najnowszego pospolitego ruszenia sił konserwatywnych w ogóle nie zawracają sobie głowy kapitalizmem takim, jaki realnie istnieje w ostatnich latach. Z reguły nie podejmują dyskusji na temat CDS-ów [instrumentów spekulacji ryzykiem kredytowym] czy też triumfów deregulacji, które umożliwiły wyrządzenie tak wielkich szkód. Zamiast tego sprowadzają batalię na poziom czystej abstrakcji. Gra toczy się – zapewnia odradzająca się prawica – o wolność jako taką.
Hasłem do rebelii była telewizyjna tyrada, wygłoszona 19 lutego 2009 r. przez niejakiego Ricka Santellego, sprawozdawcę gospodarczego, w sali Chicagowskiej Izby Handlowej. Santelli w poprzednich miesiącach krytykował wiele aspektów ratowania banków przez państwo. Ale tamtego lutowego dnia, mając okazję przemawiać do narodu z anteny, z największym wstrętem wypowiadał się, co znamienne, o tej części programu TARP [Troubled Asset Relief Program, oficjalna nazwa amerykańskiego bailoutu], która miała pomóc części właścicieli domów obłożonych hipoteką wyższą od ich rynkowej wartości, zmienić warunki umów kredytowych tak, aby raty były przystępniejsze, i tym samym ocalić je przed zajęciem przez banki. Ta jedyna część TARP była obliczona na bezpośrednią korzyść indywidualnych kredytobiorców, a nie graczy instytucjonalnych, a więc mogła zaskarbić programowi przychylność społeczeństwa. I właśnie ona znalazła się pod obstrzałem Santellego. Jego zdaniem, taki program “promuje złe postępowanie”, “dotując hipoteki nieudaczników” z publicznych pieniędzy. Owi “nieudacznicy” “piją wodę”, którą “nosi” kto inny. Wymachując rękami z oburzenia i zwracając się do swoich przyjaciół, chicagowskich biznesmenów, Santelli pytał: “Ilu ludzi chce płacić za hipotekę sąsiada, który funduje sobie dodatkową łazienkę, chociaż nie stać go na płacenie rachunków?”.
Prawica skwapliwie podchwyciła temat, by określić ramy debaty i, wykorzystując temat bailoutu, przerzucić ciężar win z Wall Street na rząd. Jej zdaniem, jedynym istotnym elementem kryzysu był sam TARP – a nie derywaty czy deregulacja – i nieważne, że jego pomysł miał właśnie konserwatywno-republikański rodowód. Działacze pierwszej generacji Tea Party mieli prostą propozycję: “Niech to, co upada, upadnie”. Takie właśnie hasło widziałem na transparencie protestujących podczas jednego z wieców TP w Waszyngtonie. W tym jednym zdaniu tkwił klucz do zdumiewającego sukcesu, który miał niebawem stać się udziałem amerykańskiej prawicy. Slogan ten pozwolił wskrzeszonej prawicy kreować się na wroga wielkiego biznesu, niemogącego się doczekać upadku megabanków.
Biedni w roli kozła ofiarnego
Jeśli się dobrze przyjrzeć, widać przekładanie kart. Ilekroć nasi znajomi urządzający tea-party podnoszą sprawę pozwolenia, aby to, co upada, upadło, tyle razy – prędzej czy później – prześlizgują się od dofinansowywanych banków do owych cwanych “sąsiadów”, których namierzył Santelli. I tak oto wojownicy konserwatyzmu, Dick Armey i Matt Kibbe, w rozdziale Tea Party Manifesto zatytułowanym “Bailouty” piszą: “Wielu z nas instynktownie wyczuło, że bailout jest nie w porządku. Zrozumieliśmy, że aby kapitalizm działał, musimy nie tylko wynosić zyski z ponoszonego ryzyka, ale również godzić się z możliwymi stratami. Wielu z nas miało sąsiada albo znało kogoś, kto zbyt długo żył ponad stan, a potem się dziwił, kiedy kazano mu za to zapłacić”. To są te upadłości, którym należy pozwolić upaść. Zawsze osobiste.
Kim są działacze Tea Party, ci niby-buntownicy? Na pierwszy trop można wpaść, obserwując żargon menedżerski ruchu. Autorzy piszą czasami o core competence (“podstawowych kompetencjach”), gdy mowa o protestowaniu, o political entrepreneurs (“politycznych przedsiębiorcach”), kiedy mają na myśli przywódców, oraz o early adopters (dosłownie: “wczesnych nabywcach”) w odniesieniu do szeregowych członków[5]. Tam, gdzie zbierają się członkowie Tea Party, nigdy nie brak jakiejś osobistości ze świata biznesu. Dla przykładu, Don Crist, autor broszurki What can I do? After the Tea Party (Co mogę zrobić? Co dalej po tea party) opisuje siebie samego jako “konsultanta drobnej przedsiębiorczości”, a Jim DeMint, senator z Karoliny Południowej i szara eminencja Tea Party, opowiada swoim zwolennikom, że zdeklarowanym przeciwnikiem politycznym rządu uczyniła go kariera polityczna “właściciela małej firmy”. Konserwatyści wybrani do Kongresu na fali oszałamiającego zwycięstwa z roku 2010 często wypowiadają się tak, jakby odeszli od pługa tylko po to, by bronić małych przedsiębiorstw. Mark Kirk, teraz już senator Stanów Zjednoczonych reprezentujący Illinois, proponował podczas kampanii wyborczej Kartę Praw Małego Biznesu. Jak wynika z przeglądu New York Timesa, właściciele małych przedsiębiorstw stanowili blisko 40% republikanów, którzy w 2010 r. dostali się do Izby Reprezentantów[6]. Jeśli liczyć także nowy narybek “wielkiej starej partii”, startujący z ramienia Krajowej Federacji Niezależnego Biznesu (National Federation of Independent Business – NFIB, najważniejszej organizacji zrzeszającej drobnych przedsiębiorców), liczebność sprzymierzeńców small business sięga 74% nowej grupy Republikanów w Kongresie.
“To wy, a nie rząd, tworzycie miejsca pracy” – powiedziała w przemówieniu do biznesmenów ze swojego okręgu wyborczego członkini republikanów, Nan Hayworth z Nowego Jorku. Taki głos mógł przypaść do gustu ludowi i prawica chciwie się go uczepiła, jako że pozwalał jej uciec od scenariusza typowego dla trudnych czasów. Drobna przedsiębiorczość tradycyjnie owiana jest mgiełką populistycznego heroizmu. Tak jak wcześniej rodzinne gospodarstwa rolne, przedsiębiorcy uchodzą dziś za świętość jako samo ucieleśnienie indywidualizmu, jako ci, którzy odważnie zmagali się z przeciwnościami i zawsze byli siłą napędową amerykańskiej gospodarki. I tak na przykład w 1983 r. Ronald Reagan rozpoczął przemowę z okazji Tygodnia Małego Biznesu słowami: “Tygodniem Małego Biznesu powinien być każdy tydzień, ponieważ Ameryka to właśnie mały biznes (…) Przedsiębiorcy to bohaterowie, o których się nie pamięta”; to oni “wiernie wspierają nasze kościoły, szkoły i społeczności”[7]. Charakterystyczne dla odrodzonego konserwatyzmu skupianie się na sprawie bailoutów wyrasta z tradycyjnej wrogości małego biznesu wobec monstrualnych banków, obecnie występujących w nowym wcieleniu instytucji “za dużych, żeby upaść”, sprzęgniętych niezdrowym związkiem z monstrualnym rządem.
Ten aspekt renesansu prawicy bezbłędnie przejrzał dziennikarz Matt Taibbi w wywiadzie z roku 2010, w którym relacjonował: “Większość ludzi Tea Party, z którymi rozmawiam, to właściciele małych firm. Mają jakieś sklepy z narzędziami czy restauracje i nadzór państwowy kojarzy im się z inspektorami egzekwującymi ADA[8] albo sanitarnymi, nękającymi ich kontrolami i mandatami. Takie są ich doświadczenia z nadzorem państwowym. I kiedy myślą o regulacji banków, takich jak JP Morgan Chase czy Goldman Sachs, wydaje im się, że chodzi o to samo”[9]. Odnowiona prawica nie jest zbytnio zainteresowana wyjaśnianiem różnic między tymi dwoma rodzajami kapitalizmu w praktyce.
Mały biznes dla biznesu wielkiego
Small business jest twarzą dzisiejszej prawicy, ponieważ jego wojownicze przesłanie skierowane przeciwko wielkiemu biznesowi dobrze współgra z ogólnonarodowym nastrojem rozgoryczenia; w rzeczywistości jednak prawica wyświadcza te same przysługi wciąż tym samym ludziom. Zjawisko to jest znane od dawna. W słynnym opracowaniu z roku 1951 socjolog C. Wright Mills zauważył, że “fetysz amerykańskiego przedsiębiorcy” nie wziął się z faktycznych sukcesów gospodarczych małego biznesu, ale z “użyteczności jego wizerunku z punktu widzenia politycznych interesów większego biznesu”. Przedsiębiorca “stał się postacią, dzięki której ideologia utopijnego kapitalizmu wciąż przedstawia się atrakcyjnie w oczach wielu naszych współczesnych”[10].
Jak słyszymy, podatek spadkowy musi zniknąć nie dlatego, że psuje szyki bogaczom, ale dlatego, że zagraża farmom rodzinnym. Cięcia podatkowe wprowadzone przez Busha muszą pozostać, ponieważ bez nich przepadną małe firmy. Deregulację bankowości przeprowadzono po to, żeby ulżyć zwykłym mieszkańcom małych miasteczek. Układ NAFTA był lansowany jako dobrodziejstwo dla startujących przedsiębiorców. Raz po raz pojawia się nawet ktoś, kto uparcie twierdzi, że między interesami Wall Street i Main Street nie ma żadnej rozbieżności.
Przypisy:
[1] Samuel Blumenthal, The Strange Death of Republican America: Chronicles of a Collapsing Party, Union Square Press, Nowy Jork 2008.
[2] http://rothenbergpoliticalreport.com /news/article/april-madness-can-gop-win-back-the-house-in-2010.
[3] The New Deal vs Democracy, American Liberty League, 1936.
[4] Perspective, «Discovery, the Quaterly Newsletter of Koch Companies», styczeń 2009.
[5] Por. Jack McHugh, What the Tea Party Is, Is not, and its ‘Core Competence’, 16.12.2010. http://www.michigancapitolconfidential.com; Surface Tension. Tea Parties and the Political Establishment, raport Sam Adams Alliance, 13.10.2010.
[6] Robb Mandelbaum, Meet the New Small Business Owners in Congress, «New York Times», 16.11.2010.
[7] http://www.presidency.ucsb.edu/ws/index.php?pid=41324.
[8] Americans with Disabilities Act – ustawa o niepełnosprawnych obywatelach USA z roku 1990 (przyp. tłum.).
[9] Matt Taibbi on Deluded Tea Partiers, Ayn Rand and how the U.S. is like the Soviet Union, http://alternet.org, 21 listopada 2010.
[10] C. Wright Mills, White Collar. The American Middle Classes, Oxford University Press 1953.
Thomas Frank
tłumaczenie: Jerzy Paweł Listwan
Autor jest dziennikarzem, autorem książki Pity the Billionaire. The Hard-Times Swindle and the Unlikely Comeback of the Right (Nieszczęśni miliarderzy. Szwindel w trudnych czasach i nieprawdopodobny comeback prawicy), Metropolitan Books, Nowy Jork 2012.
Artykuł ukazał się w "Le Monde diplomatique - edycja polska".