Przyznam, że sama zamarłam w fotelu, gdy po raz pierwszy usłyszałam o wydarzeniach z Sosnowca. Zaraz pomyślałam o dzieciach moich przyjaciółek, o swoim przyszłym dziecku, o strachu, że coś się stanie w ciemnej uliczce…. Nie zdążyłam jednak dobrze zebrać myśli, bo do rzeczywistości przywrócił mnie syk mojej babci: „Po co lazła wieczorem sama z dzieckiem!?” Teraz te słowa wydają mi się prorocze. Cokolwiek by się wydarzyło i jakiekolwiek byłyby losy Madzi – w centrum tej historii było i będzie macierzyństwo Katarzyny.
Niech będzie jasne: nie bronię jej i nie próbuję rozmyć jej winy, jest mi smutno z powodu śmierci małej dziewczynki, ale bardzo chciałabym, byśmy byli trochę mądrzejsi. Może wtedy wszystko potoczyłoby się inaczej.
Jeśli Katarzyna jest winna śmierci Magdy, poniesie karę. Jeśli spanikowała i narobiła strasznych głupot nie radząc sobie z tym, co się dzieje, karę już ponosi. Nad jej wykonaniem, w obu przypadkach, czuwa wyjątkowo sroga ława oskarżonych - polskie społeczeństwo.
Katarzyna od pierwszych minut, wtedy kiedy wszyscy jeszcze wierzyli, że dziewczynka została porwana, była rozliczana i obserwowana. Musiała sobie zdawać z tego sprawę, dlatego przygotowała się tak świetnie. Na oczach niemal całej Polski zdawała egzamin z macierzyństwa: czy płacze wystarczająco przejmująco? Czy dostatecznie przekonująco wybrnie z zarzutu, że nie obroniła dziecka. Wymyśla więc, że nie mogła, bo straciła przytomność. To znamienne - przecież kobietę od nieobronienia dziecka zwalnia tylko utrata świadomości. Gdyby w istocie doszło do napadu, nie miał prawa sparaliżować jej strach, nie mogła nie wiedzieć, co ma robić. Ona MUSIAŁA wymyślić omdlenie. Nikt by jej nie uwierzył. Przecież PRAWDZIWA matka w ogień za dzieckiem skoczy, lwu gardło podgryzie, ale je obroni. W macierzyństwie nie ma miejsca na słabość. Musiała również wymyślić męskiego napastnika. Byłoby przecież nie do pomyślenia nie obronić dziecka przed inną kobietą, prawda?
To zresztą zaraz zagrzmiało w mediach. Pamiętam słowa jej męża o tym, że żona cierpi, bo nie była w stanie obronić córki. Należało zagrać stratę (być może tego akurat Katarzyna wcale nie zagrała), ale też zapobiec oblaniu egzaminu ze społecznej roli rodzicielki. Bo, że był to egzamin, dla Katarzyny musiało być jasne.
Kolejne odsłony dramatu w Sosnowcu są pełne takich szablonowych rozdań kart. Przed kamerami ona płacze i słania się na nogach, on mówi spokojnie i trzeźwo. Czy mogłoby być inaczej? Nawet jeśli Katarzyna już wtedy grała, to czy nie grała jedynej możliwej roli? Gdyby była silna i skupiona, natychmiast okrzyknięto by ją wyrodną matką, jeszcze zanim prawdziwe rozwiązanie ujrzałoby światło dzienne. Tylko skulona, bez makijażu, w czarnym swetrze, mogła liczyć na wsparcie społeczeństwa. Nie wybaczono by jej kolorowej bluzki i opanowania (tak jak od strajkujących pielęgniarek, którym na pomoc przybyli górnicy oczekiwano odrostów i sweterków całkiem de mode). Taka, jaką pokazała się nam przed kamerami, społeczeństwo wzięło w obronę – otoczyło męskim (ultramęskim!) ramieniem Rutkowskiego. To ramię osłaniało ją tylko po to, by za chwilę wypchnąć w światło oskarżycielskich reflektorów, prosto w rozszalały tłum, który zwietrzył krew. Mało kto odważył się podać w wątpliwość pozę Matki Bolesnej, którą przyjęła Katarzyna. Wszyscy jej przyklasnęli. Tak być musi! Tak ma być! Przemilczano (poza kolorowym periodykiem, który z natury niczego nie przemilcza) wyjście Katarzyny do kina w czasie, gdy trwały jeszcze poszukiwania jej córki. Ten obraz tak bardzo nie przystawał do apeli, chwytających za serce ujęć w zwolnionym tempie i zbliżeń na łzy. Zaraz jednak, gdy sprawa zaginionej Madzi gwałtownie zmieniła swój bieg, przypomniano sobie o tych zdjęciach z kina. Natychmiast też zaczęto przewijać film i to, co jeszcze kilka dni temu wzruszało całą Polskę, teraz nagle stało się dowodem winy wyrodnej matki. Spuszczony wzrok, do niedawna jeszcze odczytywany jako znak bólu, teraz nagle stał się dowodem winy. Podpuchnięte oczy, które wzruszyły pół Polski, dziś są znakiem przebiegłości.
Cokolwiek się wydarzyło i cokolwiek się wydarzy, na Katarzynie będzie ciążyć opinia dzieciobójczyni. I choć słowem tym ostrożnie szafuje się w mediach, ulica swoje wie. I nic to, że cała sprawa przypomina inkwizycję – ona w nierównym starciu z zastępem mężczyzn, którzy budują swoją bohaterskość i męskość na tle jej zagranej czy prawdziwej kruchości.. I nic to, że teraz kara się ją za to, że odegrała rolę, której wszyscy oczekiwaliśmy. I nic to, że w pierwszej kolejności próbowano podważyć ojcostwo Bartosza (gdyby nie był ojcem, znaczyłoby, że Katarzyna „się puściła”, miała więc predyspozycje do wyrodności), a tu i tam pojawiają się głosy o jej konflikcie z teściową i o tym, że wcale nie była dobrą żoną.
Założę się, że teraz zacznie się zbieranie dowodów na to, że Katarzyna nie jest i nigdy nie była normalną kobietą. Bo normalna kobieta byłaby dobrą matką. Zostanie przy tym uruchomiony cały repertuar obelg i oskarżeń rodem z procesu czarownic. Bo czy to co zrobił Rutkowski, to obrzydliwe łamanie – może nie na kole, lecz „metodami operacyjnymi”, nie przypomina próby ognia i wody?
Gdyby dziś w Polsce istniały stosy, wydaje mi się, że wiem co robiłaby znaczna część Polaków w najbliższy poniedziałek po pracy.
Agata Jawoszek
Artykuł ukazał się w portalu "Feminoteka".