Zacznijmy od kultury, w której - zdaniem autorki - rozpanoszyła się popkultura i zrzyny z zagranicy. Prawdziwe wartości są zastępowane migotaniem niusów. Liczy się wysoki nakład, duża słuchalność i oglądalność. Niezależni pisarze, prawdziwi twórcy, którzy nie zamierzają wymyślać banalnych, powielanych historii, lecz piszą o tym, co słyszą wokół, co jest problemem ludzi, nie mają szans. Oni nie potrafią (nie chcą) uprawiać literatury w stylu „siup-pyk-bestseller”, literatury lumpeksowej, w której dominują przestarzałe, stereotypowe hasła, nie do przyjęcia przez wolnomyślicieli i prekursorów. W szczególnej sytuacji – zdaniem autorki – znalazła się Polska, gdzie historia w pień wycięła elity. Powojenni inteligenci w pierwszym pokoleniu odziedziczyli po przodkach puste regały, brak zmysłu percepcji, sztuki, zanurzenie w religijnej ludowości, lekceważenie humanistycznych skłonności i docenianie zawodów przynoszących dochód. Z taką tezą od razu chce się polemizować, zwłaszcza tym, który po 1945 r. skorzystali z możliwości awansu społecznego i zaczęli wypełniać w kulturze powojenną lukę. Ale Tamara Bołdak-Janowska widzi zjawisko na wyższym piętrze ogólności. I ma dużo racji, gdy posługuje się pojęciem „bumplebejskości” (bo plebejskość to ubogi materialnie, a współcześnie dostatkowi często towarzyszy uboga do kwadratu umysłowość). Czy nie jest bumplebejskie przekonanie, że bez kultury można żyć – zwłaszcza w kryzysie, gdy wokół tyle pilniejszych wydatków? Za bumplebeizm trzeba też uznać zacofany konserwatyzm, przejawiający się w poczuciu własnego nadczłowieczeństwa. Zwłaszcza wobec obcego czy kobiety.
Tamara Bołdak-Janowska widzi konieczność uwolnienia kobiety od odgrywania pośledniej roli w świecie. Ale to wymaga przeorania powszechnej świadomości. Jak dotąd bez względu na system polityczny ciągle trwa epoka kultywowania męskich postaw, tzw. postaw imponujących. Za Baudlerem (książka Bóg i kobieta) autorka powtarza, że wszelka władza państwowa jest w tej chwili władzą zabijania. Na świecie nieustannie toczą się wojny; co prawda od 1945 r. drobne, czyli wredne, w których tylko napastnik jest dobrze uzbrojony. „Statystyki Amnesty International na koniec roku 2004: trzy i pół tysięcy ofiar w Czeczenii, w tym połowa to Rosjanie. W roku 2005 statystyki znacznie powiększają swoje liczby”. Najbardziej odrażająca forma antyfeminizmu to wojna. Trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić.
Antywojenna pasja autorki Restauracji strasznych potraw… jest równoznaczna z postulatem przejęcia przez kobiety losów świata. Idealizm? Na pewno, ale wyznacza kierunek. Niezamierzoną – jak sądzę – argumentację stanowią pełne dramatyzmu obrazy wojny. Opis zdjęcia nieżyjącego irackiego chłopczyka z rozstawionymi obandażowanymi kikutami zamiast rąk, na twarzy nieludzkie cierpienie („On jest naszym Chrystusem w tej chwili”). Informacja: w 2004 r. ponad 20 tysięcy ciężko rannych żołnierzy USA w Iraku – góra martwych za życia, bez rąk, nóg, połowy mózgu. A równocześnie otwarte przyznanie Amerykanów: „Masakry ludności cywilnej są niezbędne dla naszego bezpieczeństwa i aby wobec nas nabrano respektu”.
Bołdak-Janowska wolna jest od jakiejkolwiek ideologii czy politycznej argumentacji. Nie da się – jak pisze – protestować przeciwko pacyfikacji Czeczenii, aprobując pacyfikację Iraku. „Wojna, będąca >misją pokojową< przerzuca się jak pożar z wioski do lasu i odwrotnie. Wojna jest >misją< nieskończoną”. I nie potrafi pisarka zrozumieć, jak może dorosły mężczyzna – chrześcijanin czy muzułmanin – wierzyć w moc modlitwy przed zabijaniem. Jak może wierzyć, że zabijając ileś dzieci innej wiary, przysporzy sobie szczęścia? „Mój feminizm jest moją przytomnością” – konstatuje. Historia świata, na którą składają się tylko bitwy, może w końcu zniechęcić kobiety do wydawania na świat dzieci.
Kobiece myślenie (jak sądzę, nie musi być tożsame z płcią) obnaża fałsz polityków, chętnie, coraz chętniej zachęcających do brania losu w swoje ręce. A jak mają to zrobić ludzie chorzy, starzy, niedołężni, gdy państwa – pisze obrazowo Bołdak-Janowska – wyjmują śrubki ze starych sprawdzonych demokracji obywatelskich, rozmontowują je, pozbawiając słabych obywateli należytej opieki. Coraz bardziej odrębni od reszty społeczeństwa politycy wygadują głupstwa i puszczają je w ruch, co dla bezbronnych ludzi staje się „straszną sankcją za nic, za życie”. Bo politycy „nic nie czytają, to i nic nie wiedzą. Przelatują rynkowe produkcyjniaki, toteż nic nie wiedzą” Bumplebeizm.
Skąd w Tamarze Bołdak-Janowskiej taka ostrość widzenia świata? Jak sama pisze: jest to cecha autsajderów. Przede wszystkim ludzi wielokulturowych – jak ona, podkreślająca swoje tatarsko-białoruskie korzenie. Tacy autsajderzy postrzegają rzeczywistość w sposób odmieńczo-ozdrowieńczy, bo znajdują się na styku idei, patriotyzmów, wiar. Widzą, co znajduje się na lewo i na prawo. „Najczęściej należą do imaginacyjnej strefy wiecznego pokoju, jak Chrystus, bo pokój dla odmieńca to przecież warunek życia”. Oni nie nudzą się swoją tożsamością, czuje się u nich mnogość oczu i uszu, dlatego gdy tworzą, nie powstaje wysokonakładowa megaliteratura. Dowodem jest właśnie Restauracja strasznych potraw (rozprawa gardłowa) – książka nie tylko zadzierzysta myślowo, odświeżająca intelektualnie, ale też utwór o oryginalnej formie. Jest to zbiór esejów pisanych od 2004 r., charakteryzujących się ekspresyjnym stylem i polifonicznością. Słychać tu nie tylko głos autorki, ale też jej tragicznie zmarłej córki Marceli, męża, Profesora, osób przedstawianych inicjałami. Całość przeplatają rozdziały zatytułowane Głosy, o cechach literatury pięknej (metaforyka, skrótowość, mówienie przez niedopowiedzenia).
Wśród wypowiedzi otwierających książkę jest zdanie Charliego Chaplina: „ Jeśli ja nie zająłem stanowiska wobec kryzysu, przemocy, krzywdzonych, to nie zrobiłem nic”. Brzmi jak memento i autorka wzięła je bardzo poważnie pod uwagę.
Tamara Bołdak-Janowska, Restauracja strasznych potraw (rozprawa gardłowa) , Wydawnictwo „Borussia”, Olsztyn 2011, s. 222.
Małgorzata Kąkiel