Tysiące kobiet w Polsce nie ma pracy, nie dojada, cierpi z powodu przemocy. To palące problemy społeczne. Tymczasem organizatorki warszawskiej Manify postanowiły policytować się z narodowcami, kto jest bardziej polski. W manifeście czytamy wprawdzie, że żądanie niepodległości Polek dotyczy bardzo wielu spraw: niepodlegania władzy państwa i kościoła, władzy rynku, a nawet władzy koncernów kosmetycznych, które niewolą kobiece ciała i umysły obietnicą wiecznego piękna i młodości. Polka ma być wolna, wyzwolona od wszelkich ciężarów, nałożonych na nią przez różne, wikłające ją struktury. Od wszelkich nie znaczy jednak najwyraźniej, że także od ciężaru symboliki narodowej, gdyż ten przygniata ją nawet na Manifie. Aż chce się – parafrazując Gombrowicza – zapytać, czy nie ma ucieczki przed narodem i jego symbolami jak tylko w narodową symbolikę właśnie? Czy ruch feministyczny, upominając się o prawa kobiet, naprawdę nie ma możliwości wyrażenia swoich postulatów w inny sposób niż tylko za pomocą starej, ogranej i niestety często wykluczającej retoryki narodowej?
Organizatorki warszawskiej Manify – Porozumienie Kobiet 8 Marca – na dwa sposoby odpowiadają osobom wyrażającym wątpliwości względem przewodniego hasła tegorocznej demonstracji. Pierwsza odpowiedź opiera się na argumencie subwersywności przekazu: oto hasło należy czytać jako trawestację narodowego, patriotycznego zawołania „O Polskę niepodległą”, które towarzysząc nam od dziesięcioleci, w romantycznym sosie dusi jednostki, w tym (lub przede wszystkim) kobiety, tłamsi ich indywidualność, niepowtarzalność, kreatywność itd., sprowadza je do jednej jedynej roli, która ma wartość – Matki Polki. Dowartościowanie „niepodległej Polki” oznacza zatem dowartościowanie jej indywidualizmu i autonomiczności. Czy jednak uderzenie w ton liberalny – jednostkowej wolności od – tak miły dla uszu przedsiębiorczych Polek lub po prostu przedsiębiorczyń, to jedyna alternatywa dla odwiecznych narodowych zobowiązań kobiet w Polsce? Polko – bądź niezależna i wolna, silna i pewna siebie. Wszystko pięknie, tylko że postulat szeroko pojętej wolności w sytuacji, w której blisko 15% kobiet pozostaje bez pracy, a ponad milion żyje poniżej minimum egzystencji, brzmi jak niewiele znaczący frazes.
Druga odpowiedź udzielona sceptykom jest – jak się wydaje – jak najbardziej serio, a jej artykulacja przebiega w tonie „a dlaczego nie?”. A zatem dlaczego nie wypowiadać się na/o Manifie narodowo i patriotycznie? Dlaczego mówić o prawach kobiet i o ruchu feministycznym w oderwaniu od narodowej wspólnoty? Dlaczego „oddawać” prawicy narodowe symbole, rezygnować z polskości tylko dlatego, że prawica rości sobie do niej pretensje? To ostatnie pytanie warto jednak odwrócić i zastanowić się, dlaczego prowadzenie dyskusji o prawach kobiet musi się odbywać w polu, którego granice wyznacza dyskurs tożsamości i wspólnoty definiowany przede wszystkim w kategoriach narodowych? Czy niemożliwa jest walka o prawa kobiet inna niż ta, która za punkt wyjścia i dojścia obiera ich przynależność do polskiego narodu i jego historii? Historia Polski to dzieje ucisku i dyskryminacji kobiet. Jeśli warto się do niej odnosić, to krytycznie. Strategia „przejmowania” od prawicy narodowych symboli i pokazywania, jak wielką rolę kobiety odgrywały w przeszłości, jest konserwatywna i szkodliwa. Odwraca uwagę od palących problemów współczesności lub raczej próbuje je rozwiązywać poprzez podsuwanie Polkom wyidealizowanego obrazu ich heroicznej (?) przeszłości.
„Odpowiedź subwersywna” jest elitarna i dowartościowuje wyłącznie nieliczne kobiety z dużego miasta, które osiągnęły sukces. „Odpowiedź serio” ogranicza ruch feministyczny do kategorii narodowych. Jak połączyć te dwa elementy? Wydaje się, że organizatorki warszawskiej Manify za konieczne uznają wyzwolenie (się) Polek z tradycyjnego narodowego dyskursu, uzyskanie przez nie wolności, która będzie wolnością ciał i seksualności niewprzęgniętych w narodowe obowiązki. Jednocześnie same nie potrafią uwolnić się od myślenia o indywidualnej i zbiorowej tożsamości w kategoriach przede wszystkim narodowych. To naród wyznacza zatem ramy feministycznej (bądź tylko warszawskiej, manifowej) opowieści o kobiecie we współczesnej Polsce. Prawica jest zaś definiowana jako główny przeciwnik, któremu trzeba wyrwać i naród, i patriotyzm, oczyścić je z konserwatywnych, ksenofobicznych treści, a następnie uzupełnione o wartości liberalne oddać kobietom, by zrobiły z nich użytek. Organizatorki Manify najwyraźniej nie widzą, że co do sprawy zasadniczej zgadzają się z prawicą: bez narodu ani rusz, na niego jesteśmy skazani i nie uda nam się poza naród wykroczyć. Jedyne ruchy, jakie możemy wykonywać, to ruchy w obrębie narodowej wspólnoty, stosownie tylko modyfikowanej. Myślenie w kategoriach narodowych, poza tym, że przedstawiane jako bezalternatywne, jest groźne: uzurpując sobie prawo do reprezentowania wszystkich Polek, automatycznie wyklucza ono te kobiety (i tych mężczyzn), które nie spełniają warunku obywatelstwa definiowanego w kategoriach narodowych, a zatem imigrantki (szczególnie te nielegalne), uchodźczynie. Gdzie miejsce na ich „niepodległość”?
Feminizm jest w swoich założeniach ruchem krytycznym, konstruktywistycznym, odsłaniającym ideologiczny charakter każdorazowo zastanego porządku i pokazującym jego arbitralność. Manifa to dobry moment, by nie tyle legitymizować władzę zakodowaną w pojęciu narodu – nawet w jego „wersji kobiecej” i „z przytupem”, ile zastanowić się, czy możliwe jest dziś myślenie o prawach kobiet i ich miejscu we wspólnocie w kategoriach innych niż tylko patriotyczne, narodowe i/lub liberalne, a zatem takich, które dowartościowywałyby ideały internacjonalistyczne, egalitarne, świeckie. Kobiety w Polsce i na całym świecie zasługują na coś więcej niż tylko celebrowanie ich obecności w narodowych dziejach zdominowanych przez mężczyzn.
Agnieszka Mrozik
Piotr Szumlewicz