Michał Kruszelnicki: Uniwersytet jako wspólnota audytowanych

[2013-03-28 19:14:30]

Wraz z postępami nowej reformy szkolnictwa wyższego dopełnia się proces marketyzacji i merkantylizacji uniwersytetu. Ostatecznie także i u nas uczelnie wyższe stają się kolejnymi przedsiębiorstwami na usługach ekonomii, sterowanymi przez przejęte z sektora korporacyjnego mechanizmy „wprowadzania jakości, przejrzystości i rozliczalności”, których funkcjonowanie podlega „audytowi”.

W artykule pytam o konsekwencje prób wprowadzania „kultury audytu” na uniwersytecie. Staram się pokazać, że stosowane w tej kulturze praktyki, kryjąc się za biurokratyczną retoryką „zapewniania jakości” (quality assurance) oraz „uprzejrzystniania” procesu kształcenia, wcale nie mają charakteru emancypacyjnego. Wręcz przeciwnie. Po pierwsze, czynią one z akademików obiekty permanentnego, policyjnego nieledwie nadzoru, po drugie, redukują nasze relacje zawodowe do suchych, zestandaryzowanych, a więc dających się wymierzyć, wyliczyć, a następnie inspekcjonować szablonów, po trzecie zaś, cichcem i w sposób niemal niezauważalny zmieniają nasz sposób myślenia o naszym zawodzie i o nas samych.

W efekcie tej zmiany nasze coraz bardziej gorączkowe poświęcenie pracy przestaje mieć źródło w identyfikacji z etosem akademickiego rzemiosła, zakorzenionym w pięknej tradycji i będącym dla nas niegdyś przedmiotem dumy, lecz w sile autodyscypliny, jaką sami wobec siebie kierujemy pod presją uruchomionego przez władzę dyskursu "efektywności" oraz w lęku o utratę pracy, który władza nauczyła się bardzo sprawnie wykorzystywać do zarządzania świadomością akademików.

W parze z dyskursem efektywności idą nowe, wielkie odkrycia naszych uczelni, coraz karniej gnących karki przed światową ideologią neoliberalną: wskaźniki osiągnięć oraz procedury ewaluacji, inspekcji i audytu, które zaczynają władać na uniwersytetach tak samo, jak władają w księgowości finansowej, służbie więziennej czy policji. W sektorze edukacji wyższej zrodziła się nam „kultura audytu” (1), oparta na idei „przejrzystości”, „rozliczalności” (accountability) i kontroli wszystkich przez wszystkich.

W polskim szkolnictwie wyższym objętym permanentną reformą widać te trendy z całą ostrością. Ani się obejrzeliśmy, a naszą rzeczywistością stała się wojna o granty, rozliczanie publikacji z tego, jak dane badania odpowiadają wymaganiom "promocji" i „ekonomicznego rozwoju regionu”, narzucanie akademikom, co i gdzie mają wydawać, narastający klimat gorączkowej rywalizacji międzyuczelnianej i międzywydziałowej, wytworzony przez tę samą konieczność zabiegania o groteskowo zbiurokratyzowaną ocenę parametryczną i pozycję danej jednostki na tabeli osiągnięć, przekładającą się na ubożuchne, lecz powszechnie pożądane (bo przynajmniej jakiekolwiek) dotacje ze strony państwa. Obserwujemy całą masę żenujących chwytów, które niektórzy akademicy stosują w celu pozyskania punktów podług nowej tabelki. Na naszych oczach zmienia się natura akademickiej pracy; mówiąc językiem Habermasa, imperatywy systemu kolonizują akademicki świat życia, ku biernemu przyzwoleniu jego przedstawicieli, coraz bardziej niezdolnych do uczestnictwa w upadającej sferze publicznej, przeciwstawiania się elicie rządzącej i blokowania feralnych dla siebie decyzji.


Oddając się na służbę ekonomii, uniwersytet traci zmysł krytyczny i zaczyna myśleć tylko w kategoriach techniczno-instrumentalnych, wierząc, że każdy problem ma swoje techniczne, papierkowe rozwiązanie (2). Stąd zalew procedur, setki kwitów i kwestionariuszy, na których w jakimś coraz mniej ludzkim, drętwym języku i po obowiązkowym zaznaczeniu kółeczka na skali od 1 do 5 wypisuje się jakieś urzędowe uwagi o sprawach ludzkich, dotyczących przecież nauczania czy oceniania ludzi, a nie robotów. Szkice tego, uzasadnienia śmego; jałowa masa papierów, których nikt nawet specjalnie nie czyta, może poza audytorami, którzy specjalnie w tym celu przybywają z wysoka, niczym emisariusze Kafkowskiego zamku (3).

Czasem jeszcze lubimy powtarzać, że studia wyższe mają przede wszystkim dawać kompetencję krytycznego myślenia. Czasem jeszcze lubimy ponarzekać na „pragmatyczne” myślenie studentów o edukacji. Jednocześnie to my sami siedzieliśmy parę miesięcy temu i gorliwie wypełnialiśmy tabelki z „celami kształcenia”, jakie zrealizować mają prowadzone przez nas przedmioty zgodnie z nowymi "Krajowymi Ramami Kwalifikacji". To my deklarowaliśmy w nich, że z góry wiemy, jakie "efekty" w zakresie "wiedzy", "umiejętności" i "kompetencji społecznych" nasze zajęcia przyniosą, zanim jeszcze w ogóle zobaczyliśmy naszych tegorocznych studentów. Wspólnie uczestniczymy w podtrzymywaniu nowego, skrajnie instrumentalizującego proces edukacji działania władzy, choć wielu jest wciąż przekonanych, że oni o kształceniu instrumentalnie nie myślą. Tylko jakoś inaczej, jakoś tak "humanistycznie". Cóż, naiwni przebudzą się jako ostatni i zgaszą światło.

Z tego, czy zajęcia owe "efekty" przyniosły, rozliczy się nas później w sprawozdaniach i ankietach ewaluacyjnych. Pierwszymi pytaniami w tych ankietach jest, czy zajęcia odbywały się regularnie, punktualnie i w pełnym wymiarze czasowym i czy dany kurs zrealizował jasno określone cele i plan. Nie pytamy o to, czy wykładowca czymś zainspirował, czy rozśmieszył do łez, czy wzruszył, czy może doprowadził do wściekłości podważając czyjś dotychczasowy sposób myślenia, jednym słowem, czy coś się na zajęciach działo dynamicznego, ciekawego, nietypowego nawet? Pytamy o to, czy zrealizował cel. Doświadczenie uczenia się i nauczania staje się coraz bardziej zbiurokratyzowane, zestandaryzowane, dające się skwantyfikować. W neoliberalizmie "to, czego nie da się wymierzyć, nie ma wartości" (4), toteż wszechobecny dyskurs wydajności i jakości zawęża nasze rozumienie pojęć wartości i "sukcesu" tak, by uczynić je czymś "wymierzalnym" (5).

Nad uczelnią, której każe się konkurować, realizować wymierne cele i przynosić ekonomiczne zyski, rozciągnięty zostaje zarazem system kontroli, którego zadaniem jest pilnować, czy imperatywy neoliberalnego systemu są przez wszystkich realizowane. Tu wchodzi cała idea ";auditu" (jak lubią mówić niektórzy jej implementatorzy, bezwiednie kompromitujący język polski), zjawisko wcale nie niewinne, bo w istocie będące technologią polityczną, modyfikującą stosunek akademików do miejsca ich pracy, do przełożonych, do innych pracowników, wreszcie do samych siebie.

W kulturze audytu wszyscy wobec wszystkich stają się przedmiotami kontroli. Najstraszniejszym zarzutem, jaki może usłyszeć każdy, od asystenta po profesora, nie jest to, że jego wykłady są nudne jak flaki z olejem, że jego publikacje są przyczynkarską makulaturą zawsze na ten sam temat, lub że dziwnym, polskim zbiegiem okoliczności zdołał się habilitować, nie znając tak naprawdę żadnych języków obcych, lecz to, że nie dotrzymał jakiejś tam procedury. Przy tym jedyną "demokratyczną" cechą audytu jest to, że każdego po równo czyni zarazem nadzorcą i nadzorowanym. Chodzi o to, by wytworzyć wśród pracowników nastrój nieustannych wątpliwości, czy monitorują samych siebie i innych w kwestii dotrzymywania procedur. Audyt nie odbywa się raz na jakiś czas, obejmując akurat tych nieszczęśników, którzy są w dany dzień w szkole. Audyt nigdy się nie zaczyna, bo nigdy się nie kończy. Idea jest taka, by jednostki nieustannie samo-się-audytowały. Foucault złapałby się za głowę, gdyby tego dożył, bo sam pewnie by nie przypuszczał, jak bardzo może mieć rację w swojej wizji kultury jako panoptykonu.

Intensyfikujące się wokół nas formy kontroli, te nowe i te bardziej tradycyjne, wywierają już odczuwalne skutki. Po pierwsze, atmosfera psychiczna funkcjonowania na uczelni robi się coraz cięższa. Cykliczna kontrola dydaktyczna pracownika oraz ewaluacja ilości i jakości jego osiągnięć naukowych (obecnie już tylko za pomocą "punktów" zmusza nas do ciągłego zapytywania samych siebie: "czy jestem wystarczająco dobry?", "czy jestem wystarczająco produktywny?", czy w ogóle jestem wystarczająco inteligentny?" (6). Zauważmy, z jakim wyrachowaniem władza służąca ideologii neoliberalnej wykorzystuje zjawisko rosnącego bezrobocia w celu coraz większej eksploatacji pracowników wszystkich sektorów, nie wyłączając nauki. Uniwersytet właśnie przestał być wyjątkiem w tej cynicznej światowej grze, której potworne skutki dla psychiki jednostek skrywa się u nas za okrągłymi słówkami o konieczności "cyklicznej" i "okresowej" oceny pracowników, o "motywacyjnym systemie nagradzania", "rotacji kadry", karmiąc nas fikcją "podniesienia konkurencyjności polskiej nauki" z jednej strony, z drugiej zaś "doceniania najlepszych", dosłownie jakby o awansie w strukturach akademickiej władzy, dostępie do przywilejów i bezpieczeństwie zawodowym naprawdę miały decydować nasze kompetencje naukowe, dorobek oraz mądra i oryginalna dydaktyka, a nie ta sama, wyjątkowa na skalę światową polska specjalność, czyli tzw. "habilitacja"... Z kolei konkurencyjność nauki też nie bardzo się podniesie w wyniku straszenia ludzi bezrobociem i obiecywania im "przedłużenia kontraktu", jeśli tylko zamkną buzie na kłódki i zaczną potulnie zbijać "punkty", czyli pieniądze (więcej punktów to więcej szans na dotację) dla swoich uczelni, z których wiele, po latach poniżającego nie(do)finansowania, zostało ostatecznie porzuconych przez państwo i wydanych na żer rynkowi.

Fakt rosnącego bezrobocia jest dla neoliberalnie zorientowanej władzy wygodnym narzędziem w procesie przekształcania rzeczywistości akademii w darwinowski świat przetrwania za wszelką cenę, chorej konkurencji i wojny wszystkich przeciwko wszystkim. Władza dobrze wie, jak wykorzystać fakt bezrobocia, by utworzyć z akademików armię potulnych i karnych automatów, które dadzą się łatwo zaprzęgnąć do realizowania jej kolejnych wymagań, a nade wszystko nie będą się buntować, narzekać i wychodzić na ulicę, by krytykować jej politykę... Nic lepiej nie dyscyplinuje, nie skłania do posłuszeństwa i siedzenia cicho, niż perspektywa bezrobocia.

W związku z powyższym na horyzoncie zaczyna już majaczyć sylwetka nowego wzoru nauczyciela–asekuranta, który nikogo już niczym nie zaskoczy, nie natchnie, nie doprowadzi u studentów do wybuchu i przemiany duchowej, będzie za to perfekcyjnym urzędnikiem – zawsze punktualnym, elegancko ubranym, do bólu poważnym i politycznie poprawnym. Taki niewolnik systemu. A nagrodą dlań będzie przecież nie podwyżka lub przynajmniej dyrektorska pochwała, lecz samo "utrzymanie pracy i płacy", zależne właśnie zwłaszcza od ewaluacji dydaktycznej, w jego przypadku, na szczęście, zawsze takiej samej – neutralnej, przeciętnej, mysiej, w której wszystko jest "akurat". Nie ma Bóg wie jakiej studenckiej egzaltacji, lecz, co ważniejsze, nie ma też krytyki i szkalowania, a zatem wszystko jest tak, jak trzeba. Tak "akurat", by system dalej pracował bez turbulencji i mielił kolejne pokolenia "klientów edukacji". A więc w tych ewaluacjach ptaszkiem zaznaczy się kółeczko od 1 do 5, najczęściej "3"; albo "raczej tak". No bo co tu w końcu powiedzieć, jeśli zna się wykładowcę z 3 ćwiczeń raz na kilka tygodni i 1 wykładu; tego, na który akurat cynicznie przyszło się po zaliczenie? Ale kwitek każdy wypełnić musi.

Jeszcze kilka lat temu, na pewno nie więcej niż dziesięć, postać nauczyciela akademickiego kojarzyła się z kreatywnością, niezależnością, oryginalnością, nawet z pewną barwną i ambiwalentną ekstrawagancją. W kulturze audytu mamy już inny wzór nauczyciela: pracujący punktualnie od-do, posiadający aprioryczną wiedzę o "efektach kształcenia", któreg prowadzi, dysponujący rozpisany w punktach planem zajęć oraz stertą innych bardzo ważnych kwitów w teczce, oferujący przydatne zawodowo umiejętności instruktor – "perfekcyjnie audytowalny" (7) wykonawca/dostarczyciel usługi (edukacyjnej).

Klasyczny literacko-filmowy obraz sznura robotników, którzy z ziemistymi, pozbawionymi wyrazu twarzami przechodzą przez drzwi swoich miejsc pracy, najpierw zatrzymując się na chwilę celem przejechania kartą identyfikacyjną po specjalnym czytniku, a potem stoją 10 godzin przy taśmie, podczas gdy nadzorcy śledzą każdy ich ruch odzwierciedlał stereotypowy wręcz sposób, w jaki wyobrażaliśmy sobie pracę w fabryce (8). Jednostki, które pracowały w zawodach wymagających szczególnych i wysokich kompetencji, akademicy zwłaszcza, były w ogromnym stopniu zwolnione z tego typu poniżającego monitorowania, bo ufano im tak, jak innym przedstawicielom społecznej elity: lekarzom, prawnikom czy politykom.

Coś się stało z tym zaufaniem, przestało ono być podstawą związków między nauczycielami oraz między nauczycielami a studentami. Dlatego też akademików, długo postrzeganych jako szczęściarzy pod względem warunków pracy, coraz bardziej obejmują formy zarządzania i nadzoru przypominającego fordowski świat produkcji (9). Teraz ci robotnicy z ziemistymi, pozbawionymi wyrazu twarzami to my. Do orientacji na (masowego) klienta oraz schematyzacji i rutynizacji czynności zawodowych dochodzi likwidowanie wolności i niezależności akademickiego rzemiosła przez serię ograniczeń, pozornie błahych konieczności i jawnych przymusów: sporządzania wniosków, zestawień, ankiet, raportów, kwitów tłumaczących cię ze skrócenia ostatnich zajęć dla wyczerpanych studentów 20 minut, spowiedzi z korzyści wyniesionych z konferencji, etc. Najwyraźniej akademicy są już w opinii nowych zarządców jakością zbyt zdeprawowani lub zbyt głupi, by zasługiwać na zaufanie (10). Mechanizm kontroli totalnej w kulturze audytu działa dobrze, jeśli pracownik sporządzający raport na swój własny temat myśli, że robi coś najzwyklejszego pod słońcem, moralnie właściwego, a wręcz pożądanego. W tych warunkach nie ma co się dziwić, że nie dostrzegamy już nawet kamer, które wiszą na ścianach naszych uczelni, drzwi z czytnikami kart i cyfrowymi zamkami, rejestrowania, kiedy bierzemy klucz do biura i kiedy z niego wychodzimy, ile minut się spóźniamy… Wszyscy nadzorujemy się nawzajem, ale tak przecież trzeba, w imię nowoczesnej „rozliczalności" i "jakości".

"O, jakże jesteśmy nowocześni, jaką mamy technikę i komfort!" – mówimy – ciesząc się jak dzieci i puchnąc z dumy. Nasze sale są duże i nowoczesne, okna plastikowe, podłogi nie trzeszczą, a jak wciśniemy guzik, to z sufitu zjeżdża fajny rzutnik. Wszystko jest, poza tym, co niektórzy z nas pamiętają z czasu własnych studiów: nie ma miejsc na życie mniej sformalizowane, na spontaniczną, najbardziej inspirującą dyskusję (11). W miejscu potencjalnego ogrodu wybetonowano gigantyczny parking dla masy zaocznych, do klubu na piwo się nie pójdzie, bo to niezgodne z "procedurami";. Uniwersytet w dobie audytującego wszystko i wszystkich neoliberalizmu nie jest miejscem zachęcającym pracowników i studentów do pozostania dłużej w swoich murach, porozmawiania, zainteresowania się czymkolwiek. Powoli zaczyna być jak w Macdonaldzie: masz przyjść, skonsumować (czytaj: dostarczyć lub odebrać usługę edukacyjną) i jak najszybciej wyjść, by zrobić miejsce kolejnej masie klientów. Broń Boże nie rozsiadaj się i nie czuj jak w domu! Już dawno temu George Ritzer określił współczesną hegemonię racjonalności instrumentalnej, standaryzującej każdy aspekt naszego życia, mianem "macdonaldyzacji społeczeństwa". Podobnie i dzisiejszy uniwersytet przekształca się w MacUniwersytet (12). Jeśli do czegoś się nas zachęca na audytowanym MacUniwersytecie, to do dalszej konsumpcji; nawet między zajęciami możemy przecież przynieść zysk przedsiębiorstwu, a szerzej – ekonomii. Toteż na parapetach naszych uczelni rozrzuci się ulotki o gyrosie dwie przecznice dalej i o pierogach w 15 smakach, na korytarzach staną billboardy z reklamą kredytu studenckiego. Niedaleko otworzy się bank, może jakiś komercyjny sklepik (w którym oczywiście nie będzie można kupić nic szkodliwego dla zdrowia), na miejscu będzie też jakaś kafejka z astronomicznymi cenami oraz księgarnia, oczywiście związana ekonomicznie z uczelnią, by przynajmniej było blisko wydać pieniądze ze stypendium. A w tych rzadkich chwilach, gdy na zajęciach jakaś grupa naprawdę poczuje się jak studenci, bo wykładowca nie był asekuracyjnym ględą i może naprawdę porządnie się z nim pośmiało lub poszło do przysłowiowego klubu, to to małe światełko w mroku zostanie szybko zduszone, gdy ten sam wykładowca będzie zaraz z głupią miną podtykał grupie kwitek do podpisania, dlaczego zajęcia nie odbyły się "według procedur".

***

Zastanawiam się, czy naprawdę aż tak bardzo zawiedliśmy oczekiwania studentów, że nasza niepozbawiona oczywiście mankamentów, ale może bardziej oparta na idei wolności ducha i międzyludzkiego zaufania społeczność akademicka z taką pasją zastąpiona została "wspólnotą audytowanych", w nieustannej neurozie spodziewających się wewnętrznego donosu i zewnętrznej inspekcji? Czy może aż tak bardzo nie zawiedliśmy, tylko żerując na wybranych patologiach, wszystkim nam wmówiono, że jesteśmy winni i musimy oddać się do dyspozycji audytorów?

Nie wydaje mi się, aby neoliberalny dryl z jego koszmarną biurokracją i technokratycznym sloganem był najlepszą drogą do poprawienia wyników uczelni oraz pozyskania zaufania studentów. Myślę sobie naiwnie, że postawę odpowiedzialności i dbałości o jakość kształcenia wytwarza się w pracownikach dzięki zapewnieniu im godnych warunków pracy, dzięki finansowemu i naukowemu docenianiu ich osiągnięć oraz dzięki krzewieniu świadomości, że wyznacznikiem uczelnianego statusu nie są skróty przed nazwiskiem lub pozycja w lokalnym układzie akademickiej władzy, lecz talent dydaktyczny i kompetencje naukowe poświadczone oryginalnym i wpływowym dorobkiem. Poczucie odpowiedzialności i skupienie na jakości wynikają wtedy z ludzkiego wnętrza, jednostka widzi w owej odpowiedzialności zasadę postępowania, na jakie jego miejsce pracy zasługuje. Jeśli te warunki nie są spełnione, cały dyskurs o "zapewnianiu jakości" i "wprowadzaniu odpowiedzialności/rozliczalności" okazuje się obłudą i pozorem, przyczyniającym się tylko do biurokratyzacji, automatyzacji i dehumanizacji naszego funkcjonowania na uczelni. Idee odpowiedzialności i jakości przyoblekają się wtedy w swą najbardziej instrumentalną, patologiczną formę, kiedy to pracownik myśli, że jest "odpowiedzialny" wtedy, gdy machinalnie realizuje wytyczne jakiejś procedury, utwierdzony w przekonaniu, że ma "czyste ręce", bo wypisał właściwy kwitek, albo dysponuje jakimś innym "dowodem" lub "świadkiem", do którego może się odwołać jeśli coś pójdzie nie tak (13), lub kiedy pada ofiarą skargi lub donosu.

Uważam również (to już szczyt idealizmu, si jeunesse savait… etc., ale niech tam), że sektor edukacji, a zwłaszcza uniwersytet, powinien być chroniony, na tyle na ile można i tak długo, jak tylko się da, przed intruzją neoliberalnej ideologii z jej językiem kupna, sprzedaży i kontroli produktu. Ten język i implikowany przezeń typ relacji nie pasuje, a może nawet poniża pracowników edukacji. Dobra, jakie daje edukacja, nie powinny być traktowane jak towar. Niezależnie od tego, co wmawiają nam eksperci od audytu i menedżerowie edukacyjni, studenci nie są "klientami" nauczycieli, nauczyciele nie "sprzedają" ani nie "dostarczają" usługi edukacyjnej i nie wystawiają faktury.

Zdaję sobie jednocześnie sprawę, że nie ma już powrotu do dawnego doświadczenia pracy i studiowania na uniwersytecie. Na całym świecie uczelnie wyższe stoją przed koniecznością fundamentalnych zmian jeśli chodzi o sposoby ich finansowania i zmiany te musiały w końcu dotrzeć także i do Polski. Z pewnością pewne formy uprzejrzystniania czynności zawodowych wszystkich pracowników uniwersytetu powinny zostać wprowadzone już dawno temu. Domyślam się wreszcie, że w dobie upadku idei państwa opiekuńczego i wymogów gospodarki postindustrialnej wizja uniwersytetu, jaką przemycałem tu między wierszami, ma prawo uchodzić za idealistyczną, utopijną, a nawet mityczną. Można przecież zasadnie twierdzić, że uniwersytet zawsze w jakimś stopniu był "wspólnotą kontrolowanych", czego dowodzi choćby zwyczaj recenzowania prac naukowych wszelkich szczebli i przeznaczenia. Nigdy nie było więc zupełnie "wolnego" uniwersytetu, więc ja być może nie tyle daję się nazbyt łatwo porwać naiwnej nostalgii (Mais ou sont les universités d’antan…?), co mówię o bycie, który nigdy nie istniał. O jednorożcu z bajki.

Uwzględniając taką krytykę, dalej nie mogę się jednak wyzbyć przekonania, że jest gorzej niż było, że zmiany, jakim podlega szkolnictwo wyższe w Polsce, zwłaszcza jeśli chodzi o sam sposób zarządzania edukacją i akademikami, są niepokojące, bo jednostronne i niezrównoważone. Gdzieś zapodziewa się troska o potrzeby edukacyjne obywateli i o kulturę, która żyje tylko wtedy, gdy obok wskazywania na to, co praktyczne i zyskowne, co daje się wymierzyć, obliczyć i zestandaryzować spogląda się na również na to, co minione, ponadczasowe, głęboko ludzkie. Kultura to przede wszystkim ciągłość, a nie tylko "postęp", zresztą dziwnie rozumiany jako pełznięcie na kolanach za dominującymi światowo trendami.

Wielu wybitnych myślicieli (choćby Habermas, Derrida, amerykańscy pedagogowie radykalni) jak mantrę powtarzało słowa o uniwersytecie jako takiej przestrzeni dyskursywnej, w której neutralizujące i dyscyplinujące jednostkę działania władzy poddawane byłyby kwestionowaniu, krytyce, a przynajmniej wolnej debacie. Ja też chciałbym wierzyć, że debata taka mogłaby wpłynąć na dysponujących nami polityków lub przynajmniej dawać poczucie, że akademicy nie są tylko potulnymi marionetkami w rękach urzędników. Że potrafią przynajmniej walnąć pięścią w stół i choćby symbolicznie, przez moment, przestać być tym, kim każe się im być.

Nie ma jednak we mnie optymizmu tych zacnych myślicieli. Jedną z najważniejszych cech neoliberalizmu, jak zresztą każdej ideologii, jest zdolność do systematycznego rozbrajania woli krytyki jego strategii. Tak oto i uniwersytet pozbawiany jest stopniowo swojej najważniejszej, krytycznej właśnie, funkcji. Ci jego nieliczni przedstawiciele, których jeszcze na jakąś refleksyjność i krytykę stać, szybko zauważają, że mówią w języku, którego nikt już nie słucha i nikt nie rozumie, za mało w nim przecież "profesjonalnie", "rynkowo" i "przyszłościowo" brzmiących ekonomicznych pojęć i kategorii. Podejmując się krytyki ideologii audytu, nieliczni zbuntowani ryzykują w dodatku oskarżenie o chęć przywrócenia czasu "przywilejów" i "tajemnic" akademików, których przecież zrzekliśmy się, jak każą nam wierzyć, w imię wyższej "jakości" naszej pracy. Ostatecznie nawet oni okazują się bezradni wobec teorii, że zaświadczenie o posiadaniu stosownych mechanizmów zapewniania jakości przełożyć się może na lepszą rekrutację, a skoro tak, to już zupełnie wypada zamilknąć.

Neoliberalne metody sprawowania władzy, zarządzania personelem i sprawowania nad nim kontroli bez przeszkód opanowują polski sektor edukacji wyższej. Oddziałują one w ten sposób, że my sami, zamiast piętnować niepokojące, godzące w naszą godność zjawiska, zaczynamy postrzegać je jako stan pożądany, a wręcz powód do dumy. Foucault wypisz wymaluj: tworząc pozór wolności i rządów prawa, społeczeństwo tak naprawdę operuje środkami przymusu i dyscypliny. A my jesteśmy już tak urobieni, że niczym dobrze wytresowane kucyki czekamy tylko na najmniejszy choćby znak, który mówiłby nam, gdzie mamy biec i jak wysoko skakać (14), pozostając zarazem święcie przekonani o swojej akademickiej autonomii.


Przypisy:
(1) C. Shore, S. Wright, "Audit Culture and Anthropology. Neo-liberalism in British Higher Education", The Journal of the Royal Anthropological Institute 1999, vol. 5, nr. 4, s. 575. Zob. również tych samych autorów: "Coercive Accountability. The Rise of Audit Cultures in Higher Education", [w:] M. Strathern (red.), "Audit Cultures. Anthropological Studies in Accountability, Ethics and the Academy", Routledge 2000, s. 89.
(2) T. Fleming, "Condemned to Learn. Habermas, University and the Learning Society", [w:] M. Murphy, T. Fleming (red.), "Habermas, Critical Theory and Education", New York 2010, s. 116.
(3) N. Johnson, "Dons in Decline: Who Will Look After the Cultural Capital? ", 20th Century British History 1994, vol. 5, nr 3, s. 379.
(4) C. Shore, S. Wright, "Audit Culture and Anthropology…", dz.cyt., s. 567.
(5) B. Davies, P. Bansel, "Governmentality and Academic Work. Shaping the Hearts and Minds of Academic Workers", Journal of Curriculum Theorizing 2010, vol. 26, nr 3, s. 7.
(6) Tamże, s. 14.
(7) C. Shore, S. Wright, "Audit Culture and Anthropology", dz. cyt., s. 569.
(8) S. Britt-Hyatt, "Keeping the Bureaucratic Peace: Audit Culture and the Politics of Accountability, New Managerialism, and Neoliberal Governance", American Anthropological Association Invited Roundtable Session, Chicago, 21 November 2003, Anthropology Today 2004, vol. 20, nr 3, s. 25.
(9) C. Leys, "Market-driven Politics: Neo-liberal Democracy and the Public Interest", New York 2003, s. 70.
(10) Ch. Lorenz, "L’économie de la connaissance, le nouveau management public et les politiques de l’enseignement supérieur dans l’Union européenne", [w:] Ch. Charle, Ch. Soulié (red.), "Les ravages de la modernisation universitaire", Paris 2008, s. 50.
(11) T. Fleming, "Condemned to Learn…", dz. cyt., s. 116.
(12) Por. Ch. Lorenz, "L‘économie de la connaissance, le nouveau management public…, dz. cyt., s. 48.
(13) G. Hunt, "Nursing Accountability", [w:] G. Hunt (red.), "Ethical Issues in Nursing", New York 1994, s. 130.
(14) Por. B. Davies, P. Bansel, "Governmentality and Academic Work…", dz. cyt., s. 9.

Michał Kruszelnicki


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



MARSZ DLA PALESTYNY
Warszawa, Pomnik Mikołaja Kopernika
📅 Sobota, 30 listopada 2024 r., godz. 15.00
Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek

Więcej ogłoszeń...


26 grudnia:

1904 - W Hawanie urodził się Alejo Carpentier, kubański pisarz, uważany za prekursora realizmu magicznego, autor m.in. "Podróży do źródeł czasu".

1925 - Powstała Komunistyczna Partia Indii (CPI).

1996 - Rozpoczął się najdłuższy strajk w historii Korei Południowej.

1997 - W Paryżu zmarł Cornelius Castoriadis, filozof i psychoanalityk francuski pochodzenia greckiego; obrońca koncepcji "autonomii politycznej".


?
Lewica.pl na Facebooku