Tymczasem – pozwólcie, że zacznę od estetyki – w wymiarze czysto artystycznym film ten jest co najmniej dobry. Formalna powściągliwość i prostota dają mu pewną lekkość, która eksponuje klarownie, przekonująco opowiedzianą fabułę. Kolejne sceny, dialogi i epizody ukazane są dynamicznie, choć z dużą równowagą i prawidłowo odmierzonym rytmem, a także lapidarnie. Pada dokładnie tyle słów, ile trzeba, ani za mało, ani za dużo, a aktorzy mówią wyraźnie i nie trzeba strzyc uszami, żeby wychwycić, co takiego mówią. Cięcia dobrze punktują znaczenie poszczególnych ujęć, wszystkie wątki dobrze współgrają – o czym nie warto byłoby może wspominać, gdyby nie to, że rzadko który polski film nie ma kłopotów z tymi elementarnymi, jak by się wydawało, kwestiami formy. Jednak mimo prostoty i skromności środków formalnych, styl filmu nie jest stylem zerowym, lecz sugeruje, bardzo dyskretnie, wręcz nieśmiało, coś ulotnie osobistego. Subtelną i wcale nie tak często spotykaną umiejętność portretowania wnętrza jednostki bez popadania ani w nieprzewidywalne głębie jej „tajemnicy”, ani w naiwny humanizm zachwytu nad „maluczkim”.
Uzyskany w ten sposób psychologizm, nie eksploatując bez potrzeby nazbyt chyba mieszczańskich, jak na ten kontekst, tematów psychologii głębi, oddaje z dużym wyczuciem, wręcz intymnym, emocjonalne i świadomościowe procesy bohaterów, pokazując nam je w ich jednostkowej konkretności. Ale bez kreowania z nich – zwłaszcza z głównej bohaterki – postaci nadludzkich czy niezwykłych, obdarzonych unikalnym potencjałem, jak to bywa w typowo hollywoodzkich opracowaniach tematu „samotnego wojownika”. Dodajmy jeszcze do tego pewną dozę poczucia humoru i ironicznej obserwacji, dzięki któremu śmiech równoważy moralne oburzenie, jakie bez wątpienia ten film również budzi. Znowu trzeba zaznaczyć, że bez popadania w przesadę czy patos, o który wcale nie byłoby w wielu scenach trudno się potknąć. Właśnie „zrównoważenie” – równomierna współgra wszystkich elementów – jest tą cnotą tego filmu, która najbardziej mnie ujęła – dlatego od niej zacząłem. Artystyczna dojrzałość tego obrazu jest tym bardziej godna uwypuklenia, że mamy tu do czynienia z kinem autorskim – reżyserka jest też współscenarzystką, a także kompozytorką muzyki.
Temat, jak wiemy, wzięty został z życia. To historia pracownicy supermarketu, Haliny Radwan, która z szeregowej pracownicy awansuje na kierowniczkę sklepu. Siłą scenariusza jest to, że w prosty i dobitny sposób pokazuje on całą ambiwalencję tej zmiany. Pierwsza część filmu to krytycznym okiem zarysowana analiza tego, co nazywa się elegancko „mobilnością społeczną”, przeprowadzona z punktu widzenia samego „podmiotu” – ale też i „przedmiotu” – tego procesu. Otóż balansując pomiędzy upodmiotowieniem a uprzedmiotowieniem, emancypacją a zniewoleniem, awansująca „pani kierowniczka” doświadcza zarówno poczucia wyróżnienia, sukcesu, jak i skrajnego poniżenia i upadku. Widz może odczuć związane z tymi emocje na własnej skórze, dzięki temu, jak blisko do swojej bohaterki podchodzi Sadowska. Sama balansująca zresztą umiejętnie pomiędzy turpistycznym naturalizmem przedstawienia filmowego świata (seks w magazynie sklepowym i scena „tuż po” rozegrana na „posłaniu” z wielkich pakietów puszek z napojami, a jego bardziej poetyckim „uwzniośleniem” (sen z tańczącymi na wietrze reklamówkami supermarketu czy scena z wędkowaniem). Na żadnym z tych biegunów nie przekraczając granicy przesady.
Oskarżycielska wymowa filmu sprowadza się do postawionego w nim wyraźnie zarzutu pod adresem ustroju ekonomiczno-społecznego, jaki wybudowaliśmy przez ostatnie prawie już ćwierć wieku nad Wisłą. Jego natura jest taka, że ceną za awans do klasy średniej z klasy ludowej jest – a przynajmniej często bywa – upodlenie. Jednostkowa emancypacja w świecie ekstremalnego turbo-kapitalizmu nie może obejść się bez trupów, bez nieodzownego konfliktu z innymi, których twoje wywyższenie poniża, czy tego chcesz czy nie. Choć nie trzeba wcale nazywać „oficjalną propagandą” pozytywnego wartościowania zjawiska „awansu społecznego” (nawet jeśli każdy „awans” z definicji potwierdza i konserwuje panujące hierarchie, zezwalając co najwyżej – lecz i to, jak widać z filmu, dość iluzorycznie – na jednostkowe przypadki windykacji realnego egalitaryzmu), to można dojść do niepokojącego przekonania, że istnieją warunki, w których emancypacja staje się nieodróżnialna od alienacji, a samorealizacja od samozatraty.
Ten krytyczny wydźwięk filmu Sadowskiej sprawia, że sytuuje się on całkiem daleko od intelektualnej łatwizny, z jaką zwykle mówi się u nas o indywidualnej karierze, i z jaką – zazwyczaj i standardowo – ujmuje się konflikty klasowe i mechanizmy wyzysku jako kwestie relacji między poszczególnymi osobami. Sprowadzające się do ich „sumienia”, a w najgorszym wypadku prowadzące do przedstawienia świata ludzkiego jako złożonego z „dobrych” i „złych” ludzi, których zbawić może jedynie powrót do „prawdziwych moralnych wartości”. U Sadowskiej nie ma „dobrych” i „złych”. Wszyscy natomiast są mniej lub bardziej „pod ścianą”. Zbyt prosto też byłoby wprowadzić tu rozróżnienie na „wyzyskujących” i „wyzyskiwanych”, bowiem rzecz w tym, że różnica ta przebiega często w jednostce, a nie między jednostkami. Hierarchiczny system sprawia, że większość zarazem jest wyzyskiwana i korzysta z wyzysku. Ci, którzy są wyłącznymi beneficjentami tego systemu, nigdy nawet nie pojawiają się na horyzoncie zdarzeń. I nawet gdy w finałowej, westernowej scenie filmu spotykają się w szrankach dwie grupy, konfrontujące się w pełnej dychotomii swej klasowej różnicy, nie przekreśla to zasadniczej wymowy filmu, którą obrazuje dwoje bohaterów – kierowniczka i jej przełożony Eryk. Choć ten ostatni to wyjątkowa gnida, trzeba przyznać, że i jego podłość do pewnego stopnia tłumaczy się desperackim położeniem i okolicznościami, nawet jeśli wykazuje też pewne nadwyżkowe ekscesy zakorzenione w stylistyce (a może biologii?) drobnomieszczańskiego macho. Nie ma tu więc mowy o „niewytłumaczalności zła”, które pozostaje ukazane jako problem społeczny, polityczny, a nie metafizyczny.
Właśnie to – choć nie tylko to – sprawia, że film ten nazwałbym nie tyle może „politycznym”, co „obywatelskim”. Jego perspektywa jest lewicowa, ale mówi on coś, co przekona może nie tylko już przekonanych. Pozostawienie większości mechanizmów awansu społecznego w obrębie logiki czystej, niczym niezłagodzonej rywalizacji (a więc jego „urynkowienie”), prowadzi w prosty sposób do unicestwienia wartości samego tego awansu. Prawda ta wraz z narastającym kryzysem, który przetrzebił kadry nie tylko na budowach i w ostatnich fabrykach, ale też w bankach i wielu innych instytucjach będących ostoją nowej polskiej klasy średniej, zdaje się być coraz mniej „czerwona”, a coraz bardziej – po prostu oczywista i zaczyna powoli docierać nawet do najbardziej bezkrytycznych jej przedstawicieli. Rynek cię nie upodmiotowi i nie da ci indywidualności – jeśli nie będzie mechanizmów ograniczających go i stabilizujących. To banalne, ale udaje się w filmie Sadowskiej wypowiedzieć w dyskursie „naturalnym”, zdroworozsądkowym i uniwersalnym, dalekim od jakiegokolwiek radykalizmu czy rewolucjonizmu.
To prawda jednak, że takie postawienie sprawy, choć bliskie memu sercu, naraża się jednocześnie na pewną trudność związaną z indywidualizacją perspektywy i procesu politycznego. Otóż, jak sugeruje film, każda przemiana, każda rewolucja, zaczyna się od jednostki, w jednostce. Bez buntu indywidualnego niemożliwa jest jakakolwiek zmiana w stosunkach społecznych. Z jednej strony to przesłanie jakoś budujące, konstruktywne – oddaje ostatnie słowo właśnie ludzkiej pojedynczości, subiektywności. Z drugiej strony, gdy pomyśleć o tym, jak wiele jest Biedronek, a jak niewiele Jednostek takich jak Radwan (i jej pierwowzór), robi się pesymistycznie. Jeśli bowiem tylko w indywidualnym i oddolnym buncie nadzieja, to można zauważyć do jakiego stopnia jest on też kwestią szczęśliwego zbiegu okoliczności, a nie wyłącznie podmiotowej determinacji. I jak łatwy jest on do zgaszenia w zarodku, bo z natury rozproszony i zasilany przede wszystkim przez siły psychiczne (nie zaś społeczne). To, że wobec masowości stosunków narzucanych przez biedronki jednostkowy bunt zawsze pozostaje niedostateczny, sugeruje też chyba końcówka filmu, w której ostatecznie wszyscy jego bohaterowie stają się bohaterami teledysku – spotu reklamowego supermarketu.
Jednostkowa wygrana w wojnie – która jest wojną klas – to za mało, siła kapitalizmu zawsze będzie wychodzić z takich konfliktów raczej wzmocniona niż nadwyrężona. W supermarketach nic się nie zmieniło.
Dzień kobiet. Reżyseria: Maria Sadowska. Dramat. Produkcja: Polska 2013.
Jacek Dobrowolski
Autor tekstu jest pisarzem, filozofem i adiunktem w Instytucie Filozofii UW, a także redaktorem „Orgii myśli”.