Łukasz Drozda: Dwa poziomy kabaretu

[2013-08-03 12:14:31]

Kabaret Warszawski to przedstawienie dziwne, łączące w sobie daleko posunięte sprzeczności. Rozwleczony jak zwykle do granic możliwości teatr Warlikowskiego przeplata w tym przypadku fragmenty genialne ze scenami najgorszymi i budowanymi żenująco nieumiejętnie.

Z tego względu trudno jednoznacznie rozstrzygnąć o wartości najnowszej realizacji warszawskiego Nowego Teatru. Warlikowski kolejny raz prezentuje sztukę monumentalną, miksując w jej treści wiele utworów i piętrząc niezliczone ilości wątków. Jak zwykle pada przy okazji ofiarą tej maniery, nie potrafiąc opanować stworzonego przez siebie rozgardiaszu. W najnowszym przedstawieniu sławny reżyser zderza ze sobą dwa światy: przeszłość pod postacią schyłkowego okresu kosmopolitycznego Berlina z początków lat 30. ubiegłego stulecia, oraz znacznie bliższe nam wydarzenia po 11 września 2001 r. Zarówno narodziny nazizmu mordującego beztroską atmosferę wielokulturowego miasta artystów, jak i preludium „wojny z terroryzmem”, niosą w ujęciu Kabaretu… podobne skojarzenia: ograniczenie wolności jednostek i próby jej nowego zdefiniowania.

Pierwsza część jest pokazem wirtuozerii zarówno ze strony reżysera, jak i aktorów. Przez bite przeszło dwie godziny oglądamy przedstawienie wkręcające w fotele. Warlikowski z olbrzymią swobodą czerpie z kabaretowej formy, świetne sceny dramatyczne przeplatając z doskonałymi fragmentami z fenomenalną muzyką na żywo. Gęsto sypie się dowcip na wysokim poziomie, reżyser co i rusza zaskakuje wprawną żonglerką stylami, a magnetyczną grą wciąga doskonała Magdalena Cielecka. Już na samym początku świetnie wypada scena zestawiająca w genialny sposób żarty na temat ciężkości późnopruskiego ducha z głupkowatą bezpośredniością kursów języka angielskiego (sic!). Warlikowskiemu udaje się genialnie łączyć nastroje w rodzaju Białej wstążki Hanekego z absurdem na (wysokim) poziomie Monty Pythona. To genialnie utkana huśtawka nastrojów z bogatą, ale świetnie wykorzystaną scenografią, fantastyczny Redbad Klijnstra i równie dobrze pokazana relacja matki z synem w kreacjach Ewy Dałkowskiej i Macieja Stuhra. Nad tą częścią trudno się nie rozpływać z zachwytu, jedynie pod koniec trudno uniknąć wrażenia, że Warlikowski zaczyna się już nieco powtarzać. Trudno powiedzieć, żeby powrót do tematu nazizmu (chyba najsłabsza scena z motywem swastyki) wnosił tutaj cokolwiek nowego względem stosunkowo niedawnej przecież (A)pollonii.

Zdecydowanie gorzej wypada część po antrakcie. Kryzys współczesności i czasy obsesji bezpieczeństwa Warlikowski przedstawia przy pomocy upadku dwóch, nowojorskich wież, waląc w publiczność tematem z pierwszych stron gazet, który w zestawieniu z fundowanym widowni patosem wypada nader nieprzekonująco. Chcąc pokazać współczesność reżyser wprowadza na scenę dwa nowiuteńkie, czarne laptopy, puszczając z nich niemal w całości utwory z płyty Kid A Radiohead. O ile sam nie cenię zbytnio tej przeintelektualizowanej, nadętej muzyki, akurat temu albumowi Brytyjczyków trudno odmówić wielkości. Warlikowski wraca jednak do twórczości tego zespołu jak bumerang (czyżby następny w kolejności czyhał Nick Cave, określony przez niego po niedawnym koncercie na Open’erze w ramach kuriozalnego bon motu mianem „Marii Janion rocka”?), wrzucając tę muzykę do kolejnych przedstawień. Na scenie w bezładzie biegają i niewyraźnie krzyczą Małgorzata Hajewska-Krzysztofik i Claude Bardouil, którego to zresztą wejścia należą do najnudniejszych i najbardziej przewidywalnych, a kiczowate, taneczne układy rzadko wykraczają poza wulgarne imitacje kopulowania. Aktorzy (?), tancerze (?) wykrzykują fragmenty tekstów Thoma Yorke’a tłumaczone na polski, na scenie pojawiają się trumna i tony brokatu, a temu wszystkiemu dość rozbrajająco bezradnie przygląda się pozostała część obsady. Warlikowski nie ma specjalnie pomysłu co z nią zrobić. Zamiast wcielać się w rolę biernych obserwatorów (tak jakby widownia była tą częścią, której akurat temu reżyserowi mogło brakować) wyglądają oni tak jakby Warlikowski nie potrafił zagospodarować ani ich samych, ani też całej, zbędnie gigantycznej sceny.

Na tym tle jaśniej wypada scena w gabinecie terapeutycznym, ze świetną Mają Ostaszewską, która tym razem demonstruje większe możliwości niż tylko wcześniejsze, sztywne i nieprzekonujące kreacje w ramach przedstawień Nowego Teatru. Dobry jest też Piotr Polak. Nade wszystko z obsady wybija się jednak Magdalena Popławska, bez wątpienia najciekawsza z aktorek potężnej trupy Warlikowskiego. Ma tutaj ogromną konkurencję, ponieważ doskonała obsada tych spektakli ratuje niejednokrotnie ich reżysera z jego słabszych pomysłów. Mimo tego, Kabaret… jest prawdziwym popisem jej umiejętności. Popławska doskonale wypada zarówno we fragmentach dramatycznych, jak i demonstruje niesamowitą, wprost akrobatyczną sprawność fizyczną. Gra świetnie niezależnie od tego, czy występuje w roli prześladowanej Żydówki, czy też raz to wulgarnie prymitywnej, a innym uwodzicielsko seksownej prostytutki. Gdyby nie ta trójka, po przerwie wypadałoby po prostu nie wracać już na widownię, nie chcąc psuć sobie wrażenia po pierwszej części.

Poza tym jest to już wtedy sztuka nudna i pozbawiona sensownej klamry. Artyści Kabaretu… wydają się równie zagubieni, co nieprzeczuwające nadchodzącego kataklizmu postacie z pierwszej części. Na scenie brakuje analizy niuansów współczesności, jej głębokiego skomplikowania. Zostają natomiast błyszczące Mac Booki i palone przez niezagospodarowanych aktorów jointy na tle nużąco przeciąganej sceny przy akompaniamencie odtwarzanej z komputera muzyki. Bo nawet rewelacyjny zespół muzyczny obecny w pierwszej części zdołał już do tej pory zniknąć. Gdzieś w tle Berlin i Nowy Jork miały zamienić się w Warszawę. Niestety, chyba gdzieś po drodze się zagubiły. Zostały nadęte opary i patronat Gosi Baczyńskiej nad głośną, kontrowersyjną już raczej na siłę sztuką.

Warlikowski pada ofiarą swojego rozmachu. Gdyby wyciąć z jego przedstawienia przynajmniej 2 godziny, byłby to teatr perfekcyjny. Niestety reżyser nie był zdolny do takiej selekcji, zderza się więc czołowo z własną słabością do przesytu. Teatr udany tylko połowicznie.


Kabaret Warszawski. Na motywach tekstu Johna van Drutena I’m a Camera oraz filmu Shortbus w reż. Johna Camerona Mitchella. Reżyseria: Krzysztof Warlikowski. Nowy Teatr w Warszawie. Premiera: 1 czerwca 2013 r.

Łukasz Drozda

Fot. http://www.nowyteatr.org/


drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


25 listopada:

1917 - W Rosji Radzieckiej odbyły się wolne wybory parlamentarne. Eserowcy uzyskali 410, a bolszewicy 175 miejsc na 707.

1947 - USA: Ogłoszono pierwszą czarną listę amerykańskich artystów filmowych podejrzanych o sympatie komunistyczne.

1968 - Zmarł Upton Sinclair, amerykański pisarz o sympatiach socjalistycznych; autor m.in. wstrząsającej powieści "The Jungle" (w Polsce wydanej pt. "Grzęzawisko").

1998 - Brytyjscy lordowie-sędziowie stosunkiem głosów 3:2 uznali, że Pinochetowi nie przysługuje immunitet, wobec czego może być aresztowany i przekazany hiszpańskiemu wymiarowi sprawiedliwości.

2009 - José Mujica zwyciężył w II turze wyborów prezydenckich w Urugwaju.

2016 - W Hawanie zmarł Fidel Castro, przywódca rewolucji kubańskiej.


?
Lewica.pl na Facebooku