Hani Szukrallah, Sarah Carr - dwugłos na temat sytuacji w Egipcie

[2013-08-16 02:30:50]

Hani Szukrallah: Druga rewolucja egipska – w kwestii legitymacji



Demokrację tworzy ekspresja i aktywnie wyrażana wola rzeczywistych, żywych ludzi, nie zaś kartka wyborcza; owa prawda objawia się ze szczególną mocą, gdy ludzie ci uczestniczą w toczącej się właśnie rewolucji, zapisując karty swej własnej historii i historii własnego kraju.

Rząd Stanów Zjednoczonych, duża część zachodnich mediów mainstreamowych i obaleni Bracia Muzułmanie zdają się mówić jednym głosem: to, co miało miejsce przez ostatnie kilka dni w Egipcie, oznacza pucz wojskowy i porażkę dla rzekomej „transformacji demokratycznej” kraju.

Bez względu na to, jak różne są żywotne interesy, które każą im wszystkim zniesławiać jedną z największych fal rewolucji ludowej w historii najnowszej, tym, co ich łączy, pozostaje pogarda. Pod petycją z żądaniem odsunięcia prezydenta złożono dwadzieścia dwa miliony podpisów (to niemal 50 proc. całej dorosłej ludności kraju); to samo żądanie potwierdziło 17 milionów osób (niemal 30 proc. dorosłej ludności), wychodząc w całym kraju na ulice i uczestnicząc w największych demonstracjach w całej historii ludzkości, mimo lawiny gróźb i przestróg przed „rzeką krwi”, która miała popłynąć 30 czerwca, i nie ustępując.

Chociażby nie miało to precedensu, to i tak nie warto sobie zawracać tym głowy (Washington Post wciąż uparcie donosił o „konkurencyjnych demonstracjach” zwolenników Mursiego i „opozycji”). To przecież nie jest żadna demokracja – to armia i „państwo w państwie”. Tak potężna ślepota nie może oznaczać nic innego niż głębokie poczucie pogardy dla tych wszystkich ludzi, którzy wyrazili swój sprzeciw.

W przypadku Braci Muzułmanów owa pogarda jest głęboko wpisana w samą ich doktrynę, każącą widzieć w przywódcach ugrupowania (dżama’a) ostatecznych wyrazicieli woli boskiej na ziemi, którym wobec tego należy się ślepe posłuszeństwo i czołobitność ze strony „stada” – trudno się dziwić, że zrewoltowani Egipcjanie szydzili sobie z „owieczek”.

Po zachodniej stronie tego równania – mówię tu o perspektywie ideologicznej, a nie interesach klasowych – mamy do czynienia z równie głęboko ugruntowanym przeświadczeniem, że tacy ludzie jak Arabowie i muzułmanie są niezdolni domagać się owych „swobód”, które pozostają oczywistością dla „człowieka Zachodu”.

Rzecz jasna, nie ma już mowy o rasie, zamiast tego mowa o „kulturze”, i za sprawą owej nieodłącznej i niezmiennej kultury „muzułmańskiej” jedyną nadzieją dla nas wszystkich ma pozostać skarlała i zdeformowana „demokracja”, taka jaką chcieli nam zafundować Mursi i jego wataha. Bez znaczenia jest wolność ekspresji, słowa, wyznania, zgromadzeń i protestu, nie ma też znaczenia rozpasane zawłaszczanie władzy przez oligarchiczną i skrajnie autorytarną machinę państwową Mubaraka, która pozostała nietknięta, a tylko kto inny znalazł się przy korycie.

(W czerwcu br. obalony prezydent, reprezentujący Braci Muzułmanów, mianował jednym machnięciem pióra 17 nowych gubernatorów ze swego ugrupowania i innych, sprzymierzonych z nim partii. Uczynił to na trzy miesiące przed planowanymi wyborami parlamentarnymi, mając na celu ich tym skuteczniejsze sfałszowanie.)

To wszystko jednak w istocie się nie liczy, to tylko drobne przeszkody dla „transformacji”, gdyż my wszyscy – Arabowie i muzułmanie – możemy liczyć i zasługujemy jedynie na dwuprocentowy margines przy urnie wyborczej – to wystarczająca demokracja w przypadku naszej „kultury”.

Oto jeszcze jeden dowód ślepoty. Historia dowiodła, że wybuch rewolucji ludowej w jednym kraju sprzyja wzrostowi fali rewolucyjnej gdzie indziej, dlatego też lud w Egipcie czerpał inspirację z Tunezji, a rewolucje obydwu tych krajach inspirowały lud w Libii, w Jemenie, w Bahrajnie i w Syrii. Gdy rezultatem okazuje się nieudolny, srogi i represyjny reżim islamistyczny, dla którego „demokracja” ogranicza się wyłącznie do jakoby „wolnych i uczciwych” wyborów, to rewolucja gwałtownie zatraca swą zdolność do inspirowania innych. Czy coś takiego może zainspirować Greków, albo Brazylijczyków?

Dopiero czwartego dnia drugiej rewolucji egipskiej, po nieustannych amerykańskich naciskach na rzecz utrzymania Mursiego i Braci Muzułmanów u władzy, prezydent Barack Obama nagle uświadomił sobie, że demokracja nie ogranicza się do kartki wyborczej.

Hip hip, hurra! Historia demokracji na całym świecie to faktycznie historia walki o swobody demokratyczne na ulicy, nie zaś przy urnie wyborczej. Jeśli nawet pominąć założycielskie rewolucje demokratyczne świata nowożytnego, poczynając od Cromwella i Robespierre’a aż po ojców założycieli Stanów Zjednoczonych – wobec których bliźniacze rewolucje egipskie zdają się błyszczeć „czystą legitymacją” – to na ulicach wywalczono upowszechnienie prawa wyborczego i prawa wyborcze kobiet. Związki zawodowe, które odegrały kluczową rolę w zdefiniowaniu samego pojęcia demokracji i wolności demokratycznych we współczesnym świecie, nie wyskoczyły z urny wyborczej, lecz zrodziły się i przeszły swą ewolucję w zakładach pracy i na ulicach. Podobnie doszło do redefinicji demokracji, oznaczającej wyzwolenie i zapewnienie praw kobiet, absolutnie nie ograniczających się do praw wyborczych.

Last but not least, szanowny panie Obamo, niech pan pamięta, że nie mógłby nawet pomarzyć o kandydowaniu na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, gdyby nie bojkot autobusów w Montgomery, pikiety w Greensborro, marsz na Waszyngton i setki innych wielkich i małych walk, prowadzonych z niesłychaną ofiarnością na ulicach samozwańczej „największej demokracji na świecie” przez całe morze ludzi, w tym postacie tak pozbawione „legitymacji” jak Malcolm X, Rap Brown, Stokely Carmichael i Angela Davis.

Doszedł pan do władzy, szanowny panie Obamo, dzięki długiemu i bohaterskiemu marszowi, naznaczonemu krwią i łzami, a bohaterowie tego marszu maszerowali właśnie po ulicach. Urna wyborcza pozostaje zaś jedynie odbiciem, niemal zawsze jedynie cząstkowym i skarlałym, owych zdobyczy, które – tak, tak! – przyniosła ulica.

To zaś przywodzi nam na myśl naszego niedawnego prezydenta, szanownego pana doktora Mohammeda Mursiego we własnej osobie.
W swym ostatnim, zwyczajowo niespójnym, przemówieniu do narodu, nasz były prezydent (czyż ten przymiotnik „były”, który w ciągu tak niewielu lat postawiliśmy przed ich tytułem aż dwóm głowom państwa, nie brzmi po prostu cudownie?) powtórzył słowo „legitymacja” dosłownie kilkadziesiąt razy. Warto jednak, nasz szanowny panie były prezydencie, przypomnieć o pewnym drobiazgu. Gdy znajdował się pan w więzieniu, pański poprzednik, posiadający „legitymację” prezydent kraju, wybrany na czwartą kadencję w spektaklu, jaki pańscy amerykańscy i zachodni sojusznicy chwalili jako pierwsze wybory prezydenckie, w których startował więcej niż jeden kandydat, został w „bezprawny” sposób zdjęty z urzędu. (Nie obowiązywał wówczas żaden taki zapis Konstytucji Egiptu, który pozwalałby prezydentowi scedować swą władzę na rzecz ciała zwanego Najwyższą Radą Wojskową.)

Nie wiemy tego, jak naprawdę wyglądała pańska ucieczka z więzienia, tego czy wydostały pana stamtąd brygady pańskiego ugrupowania, czy też – jak sugerowano w ostatnich miesiącach – uczyniła to przysłana specjalnie w tym celu brygada bojowników Hamasu. I doprawdy o to nie dbam. Mursi i inni przywódcy Braci Muzułmanów byli więźniami politycznymi, a w czasie rewolucji uwalnianie więźniów politycznych jest właściwe i słuszne, choćby miało być „bezprawne”.

Idzie o to, że poczynając od wybuchu rewolucji kolejne władze Egiptu, bez wyjątku uzurpatorskie, arbitralnie i wedle własnego widzimisię żonglowały „legitymacją rewolucyjną”, jak i formalną legitymacją prawną wynikającą z zapisów konstytucji i prawa państwowego – i to zawsze dokładnie tak, jakby chciały zapewnić sobie jak najszybszy koniec. Dokładnie tak wciąż postępowała Najwyższa Rada Wojskowa, podobnie jak Bracia Muzułmanie.

Bijącym po oczach przykładem największego rozpasania pozostaje to, jak „wybrany” prezydent wytarł sobie gębę konstytucją, prawem i normami demokratycznymi, wydając w listopadzie 2012 r. Deklarację Konstytucyjną. Uniemożliwiła ona rewizję jego decyzji przez władze sądownicze, jak też zapewniła nietykalność Radzie Konsultacyjnej (której jedna trzecia członków została mianowana przez prezydenta, a pozostałe dwie trzecie zostało wybrane przez liche 7 proc. elektoratu). Owa parodia parlamentu otrzymała za sprawą tego dekretu pełnię władzy ustawodawczej. Wreszcie, ów akt oznaczał zapewnienie nietykalności Zgromadzeniu Konstytucyjnemu, które zamieniono w zamknięty klub Braci Muzułmanów oraz ich salafickich i dżihadzkich sojuszników. Obie te instytucje oczekiwały na rychłe orzeczenie ich niekonstytucyjności przez egipski Najwyższy Sąd Konstytucyjny.

Co zaś pozwalało Mursiemu usprawiedliwić takie drakońskie poczynania, wyraźnie mające na celu utrzymanie kontroli nad krajem przez Braci Muzułmanów aż do dnia, gdy ludzkość spotka się ze Stwórcą? „Legitymacja rewolucyjna”! Ach, szanowny panie były prezydencie, dokładnie to sprawiło, że strzelił pan sobie w kostkę, tym bardziej, że od początku pozostawał pan uzurpatorem, zaś ludzie, którzy pana obalili, czerpali swą legitymację rewolucyjną z prawdziwej, żywej rewolucji. To legitymacja, która nie posiada precedensu historycznego, a świadczą o tym 22 miliony podpisów pod petycją na rzecz pańskiego ustąpienia, i miliony ludzi, którzy wyszli na ulice.

Hani Szukrallah
tłumaczenie: Paweł Michał Bartolik



Tekst ukazał się w Al-Ahram English i na portalu SocialistWorker.org. Polskie tłumaczenie pochodzi z Internacjonalisty.pl.




Sarah Carr: O owieczkach i niewiernych



Nim przejdę do meritum, wyjaśnię kilka kwestii, tak by ludzie, którzy preferują ataki ad hominem, musieli się liczyć z faktami.

Głosowałam na Mohammeda Mursiego w drugiej turze wyborów prezydenckich (by zablokować kandydaturę Ahmada Szafika). Należę do administratorów bloga „MB in English”, gdzie można znaleźć angielskie tłumaczenia odrażających oświadczeń Braci Muzułmanów, z założenia przeznaczonych tylko dla egipskiej opinii publicznej, gdyż pełno w nich podżegania na tle wyznaniowym, teorii spiskowych i zwariowanych tez. Jestem przeciwna ingerowaniu armii w politykę.

Wspominam o tym wszystkim, gdyż w polityce i w całym społeczeństwie egipskim bardziej niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich trzech lat pogłębiły się podziały po liniach tożsamościowych. To tak jątrzący problem, a gorączka malaryczna wściekłości i podejrzeń pozostaje tak głęboka, że o słuszności czy niesłuszności czyichś argumentów niemal zawsze decydować ma to, kto je przedstawia.

Ostatnie kilka tygodni rzuciły mnie między demonstracje zwolenników i przeciwników Mursiego. To tak, jakby zwiedzić dwie różne planety. W obozie jego zwolenników można spotkać o wiele więcej mężczyzn niż kobiet (choć nie brak kobiet i dzieci), i jest on o wiele mniej różnorodny społecznie niż obóz jego przeciwników. Nigdy nie spotkałam tam kobiety z odkrytą twarzą, która nie byłaby dziennikarką. Należy zauważyć, że popierający Mursiego demonstranci i media często podkreślali, że w ich zgromadzeniach uczestniczą chrześcijanie. Jednocześnie łatwo rzucali oskarżenia, że Kościół koptyjski uczestniczy w spisku felul (beneficjenci reżimu Mubaraka i jego zwolennicy), Stanów i syjonistów na rzecz obalenia Mursiego.

W istocie tłumy zwolenników Mursiego pozostają w dużej mierze jednorodne. Ich przeciwnicy wykorzystują tę jednorodność by dowodzić, że Bracia Muzułmanie to w najlepszym razie organizacja zdolna wyłącznie do przekonywania przekonanych, a w najgorszym – zamknięta grupa, której nie zależy na kimkolwiek poza jej członkami.

Przeciwnikom Braci trudno tu odmówić racji, wielu z nich idzie jednak krok dalej. Sugerują, że wszyscy zwolennicy Mursiego to członkowie Braci Muzułmanów, bez wyjątku bezmyślne androidy, sterowane przez Najwyższego Przewodnika. W powszechnym użyciu jest ich lekceważące określenie mianem chirfan (owiec). Ma to na celu ich dehumanizację i przekreślenie jakiejkolwiek ich reprezentatywności, w podobny sposób, w jaki Bracia potępiają swych przeciwników jako kuffar (niewiernych) czy felul. 4 lutego, dzień po zdjęciu z urzędu Mursiego, znalazłam się na zgromadzeniu w Nasr Ciry. Około kilometra przed wejściem, gdzie sprawdzano bagaże i nękano dziennikarzy, ustawiła się linia czołgów. Przed czołgami rozciągnięto drut kolczasty. Pięć metrów dalej stali w ciszy dwaj mężczyźni, trzymający portrety Mursiego.

Inny mężczyzna przeszedł przed nimi i zaczął krzyczeć. Był to inżynier, z wadą wymowy, który tłumaczył tonem rozpaczy, że nie wziął udziału w protestach 25 stycznia, lecz nauczyły go one tego, „jak wyrażać swą opinię i jej bronić”. Głosował na Mursiego w obydwu turach wyborów, podkreślał jednak, że przybył na protest nie po to, by poprzeć konkretną osobę, lecz „ideę”.

„Nauczyłem się demokracji od elit. Więc zagłosowałem. Lecz pojąłem, że nie ma rewolucji i nie ma demokracji” – stwierdził.

Gdy to mówił, mężczyzna obok niego zaczął krzyczeć w stronę wojska, trzymając portret Mursiego. Był tak wściekły, że w efekcie przedarł ten portret na pół, po czym padł i zwinął się w kłębek na ulicy, i zapłakał.

W sobotę wzięłam udział w posępnym i cichym pogrzebie Mohammeda Sobhiego, ojca dwojga dzieci, którego zabito strzałem w głowę przed siedzibą Klubu Oficerskiego Gwardii Republikańskiej. Naoczni świadkowie twierdzą, że miało to miejsce po tym, jak umieścił on portret Mursiego na drucie kolczastym przed obliczem żołnierzy, którzy zaczęli robić się nerwowi. Ogółem w trakcie protestu zginęły cztery osoby.

Pół godziny później zobaczyłam jego ciało, okryte prześcieradłem i otoczone przez zdezorientowanych demonstrantów. Chciałam umieścić zdjęcie na Twitterze, lecz zaszwankowało połączenie sieciowe i nie mogłam go wysłać. Umieściłam więc tweeta, że zabito człowieka, a jego ciało wciąż tu jest, i że próbowałam wysłać zdjęcie dla wszystkich, gotowych sugerować, że kłamię.

Problem nie w tym, że ludzie nie uwierzyli mi po pierwszym tweecie (ostrożność jest zawsze wskazana). Problem w tym, że dyskutowali o tym czy w ogóle zabito człowieka nawet po tym, gdy załadowałam zdjęcie. Ktoś odpisał: „on nie ma egipskich rysów”. Inni snuli podejrzenia, że to stara fotografia. Gdy pojawiło się wideo i nie można było już dłużej podważać faktu, że zastrzelono człowieka przed Klubem Oficerskim Gwardii Republikańskiej w Kairze w tym samym czasie, gdy zgromadził się tam tłum zwolenników Mursiego, zwrócono nagle uwagę na rodzaj ran. Gdy Sobhi padł na ziemię, patrzył w kierunku wojska, a krew wypływała z boku jego głowy.

Zapanowała niemal natychmiastowa zgoda, że musiał zostać zastrzelony przez kogoś z boku. Najpowszechniejszy wniosek był taki, że to sami Bracia zabili Sobhiego, aby następnie zrzucić winę na armię. Tym razem nie było mowy o wybuchu gniewu, jaki zazwyczaj towarzyszy zarzutowi o zabicie cywila przez wojsko. Na pogrzebie nie byli obecni przedstawiciele dosłownie żadnych egipskich mediów poza Mada Masr.

Zupełnie inaczej miała się sprawa z pogrzebem młodych ludzi z Manial, zabitych w starciach między Braćmi Muzułmanami a mieszkańcami tego kairskiego osiedla. Masa mediów, masa wyrazów współczucia, i masa gniewu – owszem, jak najbardziej słusznego.

Niemal te same sceny rozegrały się rankiem w poniedziałek 8 lipca, gdy w Egipcie rozeszła się wiadomość, że zabito ponad czterdziestu ludzi – znów pod Klubem Oficerskim Gwardii Republikańskiej. Telewizja państwowa i takie prywatne satelitarne jak ONTV ograniczyły swój przekaz do wywiadów z ofiarami działań wojska oraz do ostatecznego i niezbitego stwierdzenia, że to uzbrojeni zwolennicy Mursiego okazali się instygatorami ataku na żołnierzy.

Prezenterka Amani El-Chajat mówiła o „terrorystach” (tj. zwolennikach Mursiego), kryjących się w dzielnicach mieszkalnych. Gdy wspominała o trupach zwolenników Mursiego, złożonych w Meczecie Rabaa El-Adawija – pod którym odbywało się ich zgromadzenie – jej ton pozostawał kpiący i szyderczy. Przedstawiając te sceny, nie pragnę zapewnić sympatii zwolennikom Mursiego. Nie zgadzam się z ich poglądami politycznymi. Część z nich sama pozostawała odpowiedzialna za akty niewyobrażalnej, barbarzyńskiej przemocy. Niezależni dziennikarze donosili, że część z nich była uzbrojona (podobnie, jak donoszono o broni w rękach ich przeciwników). Ich decyzja o przemaszerowaniu w kierunku Maspero przez Manial (i Plac Tahrir) oznaczała prowokację i stanowiła wyraz tak bezdennej głupoty, że każdy, kto ma choć odrobinę wstydu, odciąłby się od takich protestów.

Problem stanowi dla mnie reakcja na te protesty. Formalnie niezależne media ignorują, bagatelizują bądź demonizują ogromną część społeczeństwa egipskiego. Nie ma tu mowy o rozważaniu takich niuansów, jak w przypadku protestów przeciwników Mursiego. Jadowity, ksenofobiczny resentyment antyamerykański części ich uczestników nie charakteryzuje przecież ogółu. Nie wykorzystywano w celu dyskredytacji całej ich sprawy systematycznych aktów przemocy seksualnej, których ofiarą padały kobiety na Placu Tahrir. Gdy pojawiały się hasła prowojskowe, podkreślano, że nie wszyscy protestujący popierają armię. Media egipskie w zasadzie nie zadbały o podobne rozważenie pobudek drugiej strony.

Stanowi to problem z trzech względów, i dotyczy on całego społeczeństwa egipskiego, a nie tylko wiernych zwolenników Mursiego.

Po pierwsze, to kolejny dowód, że media w tym kraju chętniej mówią nam o tym, co ich zdaniem powinno się dziać niż o tym, co rzeczywiście się dzieje. Po drugie, oznacza to bagatelizowanie zagrożenia ze strony wyobcowanej, a zarazem zdeterminowanej grupy, która uważa, że padła ofiarą politycznego rabunku. Wreszcie, po trzecie, to łatwy sposób ucieczki przed debatą na temat tego, co naprawdę działo się aż do 1 lipca: czy wybrany prezydent powinien zostać usunięty z urzędu za sprawą masowych protestów.

Niektórzy Egipcjanie reagują z instynktowną nienawiścią na Braci Muzułmanów i bliskich im salafitów. Ta nienawiść spaja wszystkie klasy społeczne i zdołała wzrosnąć jeszcze przed obecnymi wydarzeniami. Wzrosła z całkiem uzasadnionej nieufności i obawy przed tym ugrupowaniem, które kłamało, dbało głównie o własne interesy, marginalizowało inne ugrupowania, wykorzystało kiepskie preteksty do przeforsowania konstytucji, dążyło do zapewnienia Mursiemu władzy dyktatorskiej, prowadziło flirt z armią i w przerażający sposób codziennie zbijało kapitał polityczny na niesnaskach o charakterze wyznaniowym. Nie potrafiło pojąć, że stoi na czele całego kraju, i kompletnie nie dostrzegło, że jeśli prezydent kraju arabskiego chce poradzić sobie z niezadowoleniem, wykorzystując zorganizowaną grupę, to powinien ze względów public relations zadbać o to, by nosiła ona mundury.

I, co chyba najważniejsze, ich rządy w Egipcie okazały się beznadziejnie słabe, w czasach, gdy amatorzy po prostu nie mają szans.

Gdy zwolennicy Mursiego próbują przedstawić swoje argumenty, napotykają na ścianę nienawiści, lecz – wstrzymajcie oddech! – nieraz trzymały się one kupy, aż do 30 czerwca. Nieprzejednana postawa Mursiego i zachowanie jego zwolenników po 30 czerwca przeważyły szalę na niekorzyść jakiejkolwiek legitymacji, jaką wcześniej posiadali. Zakłamanie, kiepskie rządy, prywata i marginalizacja innych sił politycznych to jednak w znacznej mierze dewiza wszystkich sił politycznych i same w sobie nie usprawiedliwiają one jeszcze obalenia prezydenta przez wojsko. Deklaracja konstytucyjna z 22 listopada 2012 r. była haniebna i można ją uznać za zapowiedź nadchodzących czarnych chmur, lecz Mursi w końcu ją uchylił. Splamił ręce krwią po wydarzeniach, które stanowiły wynik jej ogłoszenia i rozegrały się pod Pałacem Republiki w grudniu 2012 r., gdy Bracia Muzułmanie nasłali swych ludzi na protestujących przeciwników prezydenta.

Pełen odwołań do religii język Braci Muzułmanów, coraz częstsze incydenty na tle wyznaniowym, kwietniowy atak na Katedrę św. Marka, brak reakcji Mursiego na słowa pewnego szejka, który nazwał szyitów „nieczystościami” i wyraźna całkowita bezradność w obliczu linczów na szyitach w czerwcu – to wszystko dowodzi z całą mocą braku woli wzięcia w karby elementów ekstremistycznych w obozie islamistów. Co najważniejsze, dowiodło to, że Mursi nigdy nie pragnął reprezentować wszystkich Egipcjan. Podkreślmy jednak raz jeszcze, że Mursi odziedziczył tę tradycję prowadzonej przez państwo dyskryminacji i podziałów wyznaniowych po swoim poprzedniku, a sam jedynie rozkręcił tę machinę na całego.

Gdy mowa o flirtach z armią, to pozostają one dziś w modzie.
Moje podejście do wydarzeń sprzed 30 czerwca zmieniło się wskutek tego, co stało się później: należało pozwolić Braciom Muzułmanom, by upadli sami, gdyż nie dokonali (jeszcze) niczego, co usprawiedliwiałoby usunięcie Mursiego przez armię. Cena, którą Egipt już zapłacił i jeszcze zapłaci w wyniku tej decyzji, pozostaje zbyt wysoka. Za jej sprawą wzrosło całe pokolenie islamistów, głęboko przeświadczonych, że demokracja wyrzuca ich poza swój nawias. W tym przeświadczeniu utwierdza ich jeszcze to, co wyłoniło się 30 czerwca, tym bardziej, że zamknięto islamistyczne gazety i kanały telewizyjne, a ich przywódców uwięziono i odcięto od świata, rzekomo zgodnie z decyzjami władzy wykonawczej. Przez trzydzieści lat słyszeli od Mubaraka, że nie powinni mieć wpływu na stosowny proces decyzyjny, dziś zaś potwierdza to rewolucja ludowa. To społeczeństwo egipskie zapłaci cenę za spowodowane tym krzywdy i za to, że wobec zamknięcia ust mediom islamistycznym i milczenia mediów niezależnych głosu tych ludzi nie dało się usłyszeć dosłownie nigdzie.

Nie zamierzam brnąć w dyskusję czy był to pucz, czy rewolucja – powiem jedynie, że miliony Egipcjan wyszły na ulice domagając się usunięcia z urzędu Mursiego, gdy samoloty wojskowe wycinały serca nad ich głowami, a zaraz potem Abdel Fatah El-Sisi ogłosił, że wypieprzono (siłą) Mursiego. Nic nie uległo zmianie. Prawdziwa rewolucja będzie mieć miejsce, gdy udział wojska w polityce stanie się odległym wspomnieniem przeszłości.

W każdym razie, to spór semantyczny i nie będę tu rozstrzygać, jaki wokabularz pozostaje tu właściwy. Interesuje mnie tylko jeden aspekt tego szerokiego sporu – twierdzenie, że legitymacja pochodzącego z wyborów prezydenta traci ważność, gdy miliony ludzi wychodzą na ulice. Jeśli ma to stanowić precedens, to znaczy, że nadchodzą niepewne czasy, gdyż interesy mas nie są zbieżne z interesami wojska.

Egipt ponownie pogrąża się w niesamowitym bałaganie politycznym. Gdy opadnie euforia, opozycja przypomni sobie, jak to jest, gdy się słyszy pytanie o liczbę nóg u krowy, zaś jedna frakcja zakwestionuje fakt, że to w ogóle krowa, inna odpowie, że cztery, a jeszcze kolejna, że pięć, gdyż należy doliczyć ogon. Jakże zabawne czasy właśnie nastały, gdy salaficka partia Nur zdołała zawetować nominację Mohammeda El-Baradejego na premiera, gdyż jej zdaniem sprzyja ona narastaniu podziałów, zaś przedstawiciele kampanii Tamarod raz twierdzą, że premierem został on, a innym razem, że kto inny.

Jeśli w ogóle cokolwiek dociera do głowy wojskowym, to dostrzegą oni, że legitymacji reżimu 30 czerwca (może ktoś zaproponuje lepsze określenie...) nie da się oprzeć na twierdzeniach o miażdżącym ciosie dla islamistów, bez względu na to, jak by tego chciała opinia publiczna. Nie sposób ich wykluczyć, gdyż donikąd nie odchodzą. Ledwie funkcjonujący system polityczny 25 stycznia zastąpiono czymś jeszcze lichszym: sporami frakcyjnymi, dla których nie widać żadnego rozwiązania, wojskiem jako arbitrem i rozwścieczonymi Braćmi Muzułmanami, którzy czują się wystrychnięci na dudka. Zapnijcie pasy.

Sarah Carr
tłumaczenie: Paweł Michał Bartolik



Tekst ukazał się na portalach Jadaliyya i Mada Masr. Polskie tłumaczenie pochodzi z Internacjonalisty.pl.

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


17 listopada:

1858 - Zmarł Robert Owen, walijski działacz socjalistyczny, pionier ruchu spółdzielczego.

1892 - W Paryżu pod przewodnictwem B. Limanowskiego rozpoczął obrady zjazd 18 działaczy polskich organizacji socjalistycznych, który utworzył Związek Zagraniczny Socjalistów Polskich i przyjął założenia do "Szkicu programu Polskiej Partii Socjalistycznej".

1918 - Powstała Socjalistyczna Partia Robotnicza Grecji.

1944 - Albania: Komunistyczni partyzanci wraz z mieszkańcami miasta wyzwolili Tiranę spod okupacji niemieckiej.

1973 - W Atenach wojsko dokonało masakry nie stawiających oporu studentów politechniki, protestujących przeciwko rządom junty czarnych pułkowników.

1983 - W Meksyku powstała Zapatystowska Armia Wyzwolenia Narodowego (EZLN).

2008 - Nepal: Sąd Najwyższy nakazał legalizację małżeństw homoseksualnych.


?
Lewica.pl na Facebooku