Znamienne, że zarówno zwolennicy, jak i przeciwnicy reformy dostrzegają poważne problemy trapiące służbę zdrowia w USA – jedynego z tzw. krajów rozwiniętych, którego obywatele pozbawieni są powszechnej opieki lekarskiej. Różnica polega na tym, że dla pierwszych Obamacare, aczkolwiek dalekie od ideału, stanowi poważny krok naprzód, podczas gdy drudzy z góry odrzucają ideę interwencji rządowej.
Obamacare nie jest pierwszą próbą zbliżenia się choćby do ideału powszechnych usług zdrowotnych, aczkolwiek najbardziej do tej pory udaną. Zwolennicy ich ogólnej dostępności od pokoleń toczą nierówną walkę z silniejszym przeciwnikiem, osiągając co najwyżej częściowe sukcesy.
Syzyfowe prace
Trudno dziś uwierzyć, że już w latach 30. XX wieku Stany Zjednoczone były blisko wprowadzenia powszechnych świadczeń zdrowotnych. Był to zresztą okres szczególny, gdy prezydent Franklin D. Roosevelt wyciągał, za pomocą serii radykalnych, jak na tamte czasy, reform kraj z otchłani wielkiego kryzysu, ustanawiając przy tym nowe programy, z których większość przetrwała, ku frustracji konserwatystów, do dzisiaj. Jednym z ambitnych zamierzeń pierwszego „Nowego Ładu” było zapewnienie wszystkim obywatelom dostępu do służby zdrowia co, gdyby się powiodło, postawiłoby USA w rzędzie prekursorów na tym polu. Plan jednak spotkał się ze stanowczą opozycją lobby lekarskiego, które przypuściło atak na wizję „socjalistycznej medycyny” - slogan, który słyszymy do tej pory. Roosevelt postanowił nie ryzykować kapitału politycznego w starciu z potężnymi grupami nacisku, zwłaszcza, że był zajęty wdrażaniem systemu świadczeń emerytalnych. Potem nie miał już okazji powrócić do storpedowanego w zarodku projektu.
Porzucony sztandar podniósł jego następca, Harry Truman. Była już druga połowa lat 40., gdy amerykańskich postępowców fascynowały osiągnięcia brytyjskich laburzystów na tym polu. Truman, którego rządy słusznie kojarzą się głównie z polityką zagraniczną, miał w sprawach wewnętrznych nieporównywalnie mniej szczęścia niż Roosevelt. Z jego programu, tzw. „Sprawiedliwego Ładu”, konserwatywny Kongres zatwierdził jedynie ustawę o budownictwie mieszkalnym, jednak plan Trumana ws. publicznej służby zdrowia miał posłużyć kolejnym prezydentom.
Tragiczna eskalacja wojny w Wietnamie często przesłania fakt, iż żaden, z wyjątkiem Roosevelta, z lokatorów Białego Domu nie miał większych osiągnięć z polityce wewnętrznej niż Lyndon Johnson. W ramach programu „Wielkiego Społeczeństwa” wprowadzono m.in. powszechne ubezpieczenia zdrowotne dla emerytów (Medicare) oraz osób znajdujących się poniżej granicy ubóstwa (Medicaid), co miało być tylko wstępem do dokończenia dzieła poprzedników. Jednakże wraz ze wzrostem potępienia jego posunięć za granicą, Johnson stawał się coraz bardziej bezsilny wobec, wspieranej przez potężne grupy interesu, konserwatywnej opozycji, tym bardziej, że opuścił go postępowy elektorat.
Cała władza w rękach korporacji
Na ironię może zakrawać fakt, że kolejnym z zainteresowanych w powszechnej służbie zdrowia prezydentów był jego republikański następca, Richard Nixon, słusznie uważany za jednego z ojców konserwatywnego zwrotu w USA. Jednak pomimo udziału w odwróceniu politycznych trendów, wykazywał zaskakująco dużo umiarkowania, gdy szło o programy społeczne, a niektóre wręcz rozbudował. Tym razem demokraci byli odpowiedzialni za fiasko – gdy Nixon wystąpił z podobnym co jego poprzednicy pomysłem, opozycja pogrzebała projekt z przyczyn czysto politycznych. Warto zwrócić uwagę, iż pewną rolę w uśmierceniu inicjatywy odegrał senator Edward Kennedy, który z czasem miał symbolizować walkę o powszechną służbę zdrowia.
W 1977 Demokraci odzyskali Biały Dom w osobie Jimmy'ego Cartera. Dysponując większością bezwzględną w obu izbach Kongresu – wystarczającą, by zneutralizować sprzeciw prawego skrzydła partii – mogli uchwalić długo wyczekiwane prawo. Jednakże Carter, dziś uważany przez prawicę niemalże za radykalnego lewicowca, przyjął prawicowe spojrzenie na gospodarkę, odrzucając nowe projekty i skupiając się na oszczędnościach. Nie bez znaczenia było jego podejście, antagonizujące potencjalnych sojuszników w Kongresie na każdym kroku.
Ostatnią poważną próbę zmiany status quo przed Obamacare była niefortunna inicjatywa Clintona. Źle pilotowana, została w fazie szkicu pogrzebana przez republikanów oraz część zaplecza politycznego prezydenta, za którymi z kolei stał wielki biznes – korporacje ubezpieczeniowe. Choć prezydentura Clintona często jest określana epoką prosperity, liczba osób nieubezpieczonych powiększyła się w tym okresie, a koszty ponoszone przez tych ubezpieczonych stale rosły. W pierwszej dekadzie nowego milenium około 50 milionów Amerykanów nie miało dostępu do świadczeń zdrowotnych. Wbrew pozorom nie byli to wcale najbiedniejsi (objęci Medicaid), lecz ci, formalnie plasujący się powyżej granicy ubóstwa, ale, wobec braku wystarczających dochodów, więc zmuszeni wybierać między „jedzeniem, domem a polisą”.
Niezagrożone „państwową” konkurencją korporacje mogą podnosić ceny do iście zbójeckich poziomów. Cóż z tego, że wielu nie może sobie na ubezpieczenie pozwolić, skoro z pozostałych można sporo wycisnąć? Istnienie wielomilionowej grupy pariasów najlepiej służy tej nieludzkiej polityce.
Dał im przykład Mitt Romney
Amerykańskie lobby ubezpieczeniowe jest zbyt potężne, by pokonać je w otwartej walce. Należy też pamiętać o konserwatywnym charakterze amerykańskiego elektoratu, przesiąkniętym kultem biznesu jak i strachem, przed silnym rządem, przez co interesy rekinów ubezpieczeniowych doskonale splatają się z ideową opozycją konserwatywnych mas, którym demagogia przesłania fakt, że sami znajdują się wśród poszkodowanych przez bogatych „sojuszników”.
Z uwagi na nierówne siły, zwolennicy reform szukają okrężnej drogi. Najlepszym przykładem jest Massachusetts, gdzie w 2006 uchwalono prawo wprowadzające publiczne subsydia dla tych, których nie stać na wykupienie polisy, oraz pewien stopień regulacji cen, penalizując zarazem tych, którzy odmówią ich kupna. Celem reformy było ubezpieczenie 95% pozostających poza systemem bez wprowadzania państwowego programu. Stało się to wzorem dla Obamacare, gdy stało się jasne, iż nie ma szans na przyjęcie public option.
Jednym z twórców programu był ówczesny republikański gubernator Mitt Romney, który poszedł na kompromis ze zdominowaną przez demokratów legislaturą. Już niebawem, aby przypodobać się prawicy, Romney miał stać się jednym z najzagorzalszych przeciwników przeniesienia własnego projektu na grunt federalny.
Odroczenie egzekucji?
Obamacare jest dalekie od ideału. Mimo ogromnego, zważywszy na amerykańskie warunki, postępu trudno nazwać je „powszechnym” (zwłaszcza, że wciąż jest na etapie wdrażania). Brakuje im też trwałego, instytucjonalnego fundamentu. Choć Sąd Najwyższy uznał, przewagą jednego głosu, zgodność ustawy z konstytucją, to bardzo łatwo byłoby uchylić program przez wycofanie funduszy – kilkakrotnie czyniła to Izba Reprezentantów. Gdyby republikanie mieli większość także w Senacie i, co ważniejsze, swojego człowieka w Białym Domu, wystarczyłby jeden podpis, aby sprawy wróciły do stanu sprzed zaledwie kilku lat. Wobec konsekwentnej postawy administracji, obecny kryzys budżetowy zakończy się pewnie kompromisem bez demontażu reformy, jednak może to być jedynie odroczenie egzekucji.
Smutne, że pomimo tylu historycznych szans obywatele „ojczyzny wolności” wciąż są, w większym lub mniejszym stopniu, niewolnikami bezwzględnych koncernów, wspieranych przez ideologicznych fanatyków.
Krzysztof Pacyński
Artykuł ukazał się w "Dzienniku Trybuna".