Rakiety przeciwko cywilom
Według najnowszego raportu specjalnego wysłannika ONZ Bena Emmersona, ataki amerykańskich bezzałogowców spowodowały w Pakistanie znacznie więcej ofiar wśród ludności cywilnej, niż do tej pory zakładano. Od 2004 r. rakiety z samolotów automatycznych zabiły w tym kraju ok. 2200 osób, w tym co najmniej 400 cywilów. Waszyngton prowadził lub prowadzi wojnę dronów w Iraku, Afganistanie, Pakistanie, Jemenie i Somalii. Raport stwierdza, że większość ataków przygotowuje CIA, co powoduje, że operacje są ściśle tajne i trudno ustalić liczbę ofiar wśród cywilów.
27-letni Brandon Bryant walczy z depresją, cierpi na syndrom stresu pourazowego, próbuje leczyć lęki alkoholem. Mieszka u matki, nie ma nic oprócz komputera i długów. Młody człowiek był operatorem dronów, samolotów automatycznych, za pomocą których Stany Zjednoczone likwidowały swoich nieprzyjaciół w Iraku i Afganistanie.
Gdy wiosną 2011 r. Bryant odchodził ze służby w siłach powietrznych USA, otrzymał makabryczny certyfikat. „Dali mi listę moich osiągnięć, wrogowie zabici, wrogowie pojmani, unieszkodliwione ważne cele. Okazało się, że obsługiwałem drona przez prawie 6 tys. godzin. Nie za każdym razem naciskałem spust, ale brałem udział w tych misjach. Kiedy zobaczyłem liczbę zabitych w akcji nieprzyjaciół, zrobiło mi się niedobrze: wynosiła 1626”.
Zazwyczaj operatorzy dronów nie mówią o tym, co robili. Nawet w armii Stanów Zjednoczonych nie cieszą się przecież szacunkiem, uważani za tchórzy, wojowników na krzesłach, którzy zabijają ludzi na odległość naciśnięciem guzika. Powszechnie wiadomo, że rakiety Hellfire z samolotów automatycznych (cena – 95 tys. dol. za sztukę) rozrywają na strzępy nie tylko domniemanych dżihadystów i talibów, lecz także kobiety i dzieci.
Niech trafi do piekła
Brandon swoją historię opowiedział mediom – reporterom telewizji CNN i NBC oraz niemieckiego tygodnika „Der Spiegel”. Inni operatorzy dronów nie darowali koledze tej zdrady. W internecie rozpoczęli kampanię nienawiści. Jeden z towarzyszy broni nazwał Brandona „zas... kłamcą, który będzie się smażył w piekle”. Młody mężczyzna niekiedy nie potrafi oprzeć się myśli, że już przeżywa piekło na ziemi.
Urodził się w Missouli w Montanie, wychowała go samotna matka, nauczycielka. Zaczął studia na uniwersytecie stanowym, ale nie miał pieniędzy na czesne. Znajomy namawiał: „Zaciągnijmy się do wojska. Potem zapłacą za nasze studia”. Brandon się zgodził, obaj poszli do biura rekrutacyjnego sił powietrznych, jednak kolega w ostatniej chwili się wycofał. Bryant też się zawahał, lecz już złożył podpis. Testy wykazały wysoką inteligencję młodego żołnierza. Przełożeni zdecydowali, że Bryant zostanie analitykiem wywiadowcą. Powiedzieli: „Będziesz jak ci faceci, którzy dostarczają Jamesowi Bondowi informacji, których potrzebuje, aby wykonać zadanie”.
Niestety, okazało się, że analityk oznacza pilota czy też operatora samolotów bezzałogowych. Młody żołnierz z tytułem pilota szkolił się dziesięć tygodni w Creech Air Force Base na północ od Las Vegas. Został operatorem czujników, swego rodzaju drugim pilotem. Pierwszy pilot steruje automatycznym predatorem i naciska spust, operator czujników obsługuje kamery maszyny, oznacza cel za pomocą lasera i kieruje lotem śmiercionośnego pocisku.
Zmieniony w zombie
Bryant pełnił służbę w pozbawionym okien kontenerze w pustynnej bazie sił powietrznych w stanie Nevada. Jedynym źródłem światła były monitory. Samolot automatyczny może pozostawać w powietrzu do 18 godzin. Oczekiwano, że operatorzy również wytrzymają tak długo. Bryant przez cztery lata nie brał urlopu, czuł, że służba zmienia go w zombie. Obserwował monitory w mundurze pilota bojowego, chociaż nigdy nie siedział za sterami prawdziwego samolotu. Mundury miały podnosić morale operatorów dronów.
Pierwszą misję odbył w odległym o tysiące kilometrów Iraku, chociaż nie opuścił Nevady. Dron wystartował z Balad na północ od Bagdadu w objętym rebelią „trójkącie sunnickim”. Za pośrednictwem kamer maszyny Bryant i jego pilot obserwowali kolumnę pojazdów armii amerykańskiej. W pewnej chwili wypatrzyli miejsce, w którym iraccy partyzanci ukryli pod asfaltem bombę. Nie mieli jednak możliwości ostrzec kolegów przez radio. Żołnierze w pojazdach Humvee uruchomili bowiem urządzenia zakłócające sygnały telefonów komórkowych, za pomocą których rebelianci detonują ładunki wybuchowe. Operatorzy mogli tylko bezradnie patrzeć, jak jeden z samochodów terenowych wylatuje w powietrze.
Pierwszych nieprzyjaciół Brandon Bryant zabił na początku 2007 r. w afgańskiej prowincji Kunar. Trzech mężczyzn w tradycyjnych strojach – szerokich spodniach i długich koszulach, szło drogą u stóp gór. Przełożeni powiedzieli, że to uzbrojeni rebelianci, których należy zlikwidować. Bryant miał wrażenie, że Afgańczycy niosą po prostu kije pasterskie, ale zapewniono go, że to broń. Wykonał rozkaz, wycelował promień lasera w dwóch idących na przedzie. Rakieta Hellfire pomknęła z wysokości 10 tys. stóp, osiągając prędkość dźwięku w zaledwie kilka sekund. Ostatni z domniemanych talibów coś usłyszał, ruszył biegiem w stronę towarzyszy. „Wtedy ujrzałem błysk eksplozji. Kiedy opadł dym, zobaczyłem fragmenty ciał tych dwóch facetów rozrzucone wokół krateru. Trzeci miał prawą nogę oderwaną powyżej kolana, wił się na ziemi. Z nogi leciała krew. Widziałem w podczerwieni, że krew jest ciepła, jednak na ziemi szybko stygła. Umierał długo, w końcu temperatura jego ciała wyrównała się z temperaturą gruntu”, opowiadał były żołnierz.
Brandon Bryant przez długie godziny obserwował życie afgańskich wieśniaków, widział, jak uprawiają pola, bawią się z dziećmi, piją herbatę z przyjaciółmi. Latem Afgańczycy z powodu gorąca często śpią na dachach. Operator drona przyglądał się, jak pary uprawiają seks pod kocami. „Wtedy obrazy ich ciał w podczerwieni zlewały się w jedno”.
Hellfire i afgańskie dziecko
Pewnego razu miał zabić dowódcę talibów lub Al-Kaidy. Nie znał jego imienia ani przyczyn wyroku. Skazany bez sądu przez CIA człowiek przebywał w typowej afgańskiej chacie. Na podwórku stały kozy i krowy. Piloci czekali godzinami, wreszcie nadszedł rozkaz. Bryant wymierzył laser w róg budynku i rakieta pomknęła. Nagle z chaty wybiegła mała postać przypominająca dziecko. Wtedy potężna eksplozja zmieniła dom w stos dymiących gruzów. Postać zniknęła. Bryant i jego kolega zapytali o nią analityka wywiadu. Nie wiedzieli, jak ten oficer się nazywa ani gdzie się znajduje. Wywiadowca po pewnym czasie odpisał: „To nie był dzieciak. To był pies”. Ale obaj operatorzy jeszcze raz przeanalizowali film i pozbyli się wątpliwości – nie ma psów biegających tak na dwóch nogach. Młody pilot z Montany jest pewien, że zabił afgańskie dziecko.
Potem Bryant został przeniesiony do jednostki w Clovis w Nowym Meksyku. Tam przydzielono go do oddziału tropiącego dowódców talibów i Al-Kaidy. Plakat z ich fotografiami można było zobaczyć przy wejściu do kontenera. Rozpoczynając służbę, młody żołnierz stawiał sobie i kolegom tylko pozornie żartobliwe pytanie: „Który z tych s… umrze dzisiaj?”.
Początkowo operator dronów nie miał wielkich wyrzutów sumienia. Wierzył w argumenty polityków i przełożonych, którzy twierdzili, że ataki bezzałogowców służą bezpieczeństwu Stanów Zjednoczonych, zmniejszają straty wśród amerykańskich żołnierzy. W końcu jednak poczuł, że udział w tych operacjach „oddziela go od ludzkości”. Operatorzy dronów musieli cierpieć w milczeniu. Nie mogli szukać pomocy psychiatrów, bo za to groziła utrata licencji. Pewien operator po każdej akcji szedł do baru i wysuszał butelkę whisky. Sterująca dronami kobieta zabiła pierwszego nieprzyjaciela i odmówiła udziału w dalszych misjach, nawet gdy grożono jej sądem wojennym. Inny pilot wpadł w depresję, gdy zobaczył na monitorze dwa bezgłowe ciała Irakijczyków spływające z nurtem Tygrysu.
W 2011 r. Bryant poczuł, że dłużej już nie może. Odszedł ze służby. Przełożeni proponowali mu czek na 109 tys. dol., jeśli tylko przedłuży kontrakt. Gdy odmówił, na pożegnanie wręczono mu certyfikat z wyliczeniem „sukcesów”.
Młody człowiek nie potrafił ułożyć sobie życia. Miał dziewczynę, kiedy jednak opowiedział jej o swojej przeszłości, odeszła. Był u psychiatry, który zdiagnozował zespół stresu pourazowego. Ten syndrom jest plagą amerykańskich weteranów, doprowadza do licznych samobójstw, niszczy setki ludzkich egzystencji. Generałowie Pentagonu sądzili, że przynajmniej operatorzy samolotów automatycznych będą od niego wolni, ale te nadzieje się nie spełniły.
Opowiadając swoją historię, Brandon Bryant chciał przekazać ważne przesłanie: wojna dronów, którą popiera ponad 60% obywateli Stanów Zjednoczonych, nie jest grą wideo. To brutalne zabijanie ludzi.
Jan Piaseczny
Artykuł pochodzi z tygodnika "Przegląd".