Cierpienie zwierząt, zatruwanie środowiska, zła opieka weterynaryjna – tak wygląda u nas hodowla zwierząt futerkowych.
Norka europejska
Po raz ostatni obecność norki europejskiej w Polsce udokumentowano w 1926 r. W tej chwili norki europejskie żyją w Hiszpanii, we Francji, we wschodniej Białorusi oraz w Rosji i z każdym rokiem ich ubywa. Przyczyna wyginięcia pozostaje nieznana. W naszym kraju populacja już się nie odbuduje, bo norka amerykańska – większa, silniejsza, pokarmowo mniej wybredna niż europejska kuzynka – jest niemal wszędzie.
W pawilonach
Hodowla norek dominuje w branży futrzarskiej, bo pozwala skupić na bardzo niewielkim obszarze ogromną liczbę zwierząt i jest tania w utrzymaniu. Zwykle stosuje się tzw. chów pawilonowy. Ferma składa się z kilku, kilkunastu pawilonów o długości 100-150 m. Każdy pawilon mieści dwa rzędy klatek ustawionych obok siebie. W takim 100-metrowym pawilonie w momencie szczytowej liczebności stada jest mniej więcej 1,5-2 tys. zwierząt.
***
Hodowla norek przynosi duże pieniądze i daje zatrudnienie, ale łączy się z cierpieniem, budzi więc silny sprzeciw obrońców zwierząt. Jej oddziaływanie na przyrodę jest fatalne, a to nie podoba się ekologom. W dodatku stawiane w pobliżu ludzkich domów wielkie, śmierdzące fermy przeszkadzają mieszkańcom.
Hodowlom norek w Polsce od dwóch lat wnikliwie przygląda się Stowarzyszenie Otwarte Klatki. Co widzi? – Zbyt zagęszczone klatki, w nich apatyczne lub nadmiernie agresywne zwierzęta, chore, z zaropiałymi oczami i tak opuchniętymi wargami, że nie mogą jeść samodzielnie, poranione, ze śladami pokąsania lub obgryzienia, wygryzioną sierścią, wielkimi naroślami na ciele, zdeformowanymi łapami – wylicza Ilona Rabizo, studentka pracy socjalnej UAM w Poznaniu, jedna z założycielek Otwartych Klatek. Prosi, żeby pisać o nich aktywiści na rzecz zwierząt, a nie ekolodzy.
– Udokumentowaliśmy padnięte zwierzęta w klatkach i przypadki kanibalizmu zwierzęcego. Częstym problemem jest nadmierne gromadzenie się kału pod klatkami. Ze względu na zagrożenie epidemiologiczne powinien on być systematycznie usuwany. Nasze zdjęcia świadczą, że tak nie jest. Poza tym klatki bywają zwyczajnie brudne, pełne kawałków sierści, resztek karmy i odchodów – kontynuuje wyliczankę grzechów polskich hodowców norek Agata Wilkowska, absolwentka historii sztuki, też poznańska założycielka Otwartych Klatek. Stowarzyszenie działa od dwóch lat. Bogato ilustrowane fotografiami wyniki swoich śledztw opublikowało w dwóch raportach.
Jak Holendrzy
Śledczy wolontariusze odwiedzają fermy grupami. Dla bezpieczeństwa. Wzorują się na podobnych grupach działających od lat na zachodzie Europy, zwłaszcza w Holandii. Wojtek (imię zmienione), aktywista śledczy z Poznania, opowiada: – Zwykle fermy norek są ogrodzone półtora- czy dwumetrowym murem. Stoją z dala od domów. Zawsze mają zainstalowane czujniki ruchu, kamery. I zorganizowaną całodobową ochronę. Ale nietrudno tam wniknąć. Kamery zazwyczaj pilnują budynków, a nie klatek.
Czasem zobaczą zwierzę w takim stanie, że chce im się płakać. Jedno z potwornymi naroślami wokół pyska nawet uprowadzili z fermy. Z żalu, ale i jako kolejny, dobrze zabezpieczony dowód w sprawie. – Pojechaliśmy od razu do weterynarza, który leczył je półtora miesiąca. Pomoc, niestety, przyszła zbyt późno. Narośle były tak duże, że futrzak nie mógł już nic zjeść i zdechł – wspomina z żalem Wojtek. – Wiem, że to, co robimy, jest niezgodne z prawem. Ale jestem przekonany, że to dla wyższego celu społecznego. Przecież jedyne, czego się boją hodowcy, to opinia publiczna. Dlatego nasza dokumentacja jest tak ważna.
Hodowla norki amerykańskiej w Europie rozpoczęła się w latach 20. XX w., w Polsce na szerszą skalę dopiero w latach 50. I stale się rozwija. Obecnie mamy ok. 800 ferm – co dziesiąta działa w Wielkopolsce. W gronie liderów są też Zachodniopomorskie (57), Lubuskie (34) i Pomorskie (33). Polski Związek Hodowców i Producentów Zwierząt Futerkowych szacuje, że w zeszłym roku wyprodukowaliśmy ok. 10 mln sztuk skór norek (daje nam to drugie miejsce w Europie po Danii). Trzy lata wcześniej mniej niż połowę – ok. 4 mln sztuk. W najbliższym dziesięcioleciu możemy się spodziewać prawdziwego najazdu holenderskich norkarzy. Bo w grudniu ub.r. w Holandii wprowadzono całkowity zakaz hodowli zwierząt na futro. W 2024 r. kończy się tam tzw. okres przejściowy, do tego czasu hodowcy holenderscy muszą zakończyć działalność lub przenieść swoje hodowle do krajów im sprzyjających. Kierunek przenosin nietrudno odgadnąć. Na wschód – za tańszą siłą roboczą. A niedaleka Polska z groszowymi robotnikami, w której – jak się okazuje – przepisy można niemal dowolnie omijać, zapewne jawi się Holendrom jako wymarzone miejsce.
Raport NIK z 2011 r., który powstał na podstawie kontroli nadzoru nad wielkopolskimi fermami futerkowymi, wykazał, że w 87% skontrolowanych ferm nie przestrzegano wymagań ochrony środowiska, w 48% działalność hodowlana była prowadzona w obiektach nielegalnie wybudowanych lub użytkowanych, a w 35% niezgodnie z przepisami weterynaryjnymi.
Wyssane z palca?
Polscy hodowcy nie chcą bić się w piersi. Bardzo podkreślają, że hodowle zwierząt futerkowych dają zatrudnienie i ogromne pieniądze. Szczepan Wójcik, wiceprezes Polskiego Związku Hodowców i Producentów Zwierząt Futerkowych, ocenia, że polscy producenci w zeszłym roku zarobili na eksporcie skór ok. 400 mln euro. Raporty obrońców zwierząt hodowcy uważają za wyssane z palca. A zdjęcia i filmy pokazujące cierpiące bądź padłe norki to jednostkowe przypadki bez znaczenia. Wojtek z Poznania zapewnia: – Nieprawda! Staramy się wejść na każdą obserwowaną przez nas farmę co najmniej dwa-trzy razy w ciągu kilku miesięcy, żeby udowodnić, że to, co tam zastajemy, nie jest wyjątkiem, tylko normalną praktyką.
Gdy aktywiści z Otwartych Klatek oficjalnie poinformowali prokuraturę, że na fermie posła Andrzeja Piątaka w Wołowcu (w Zachodniopomorskiem) dochodzi do okrutnego traktowania zwierząt, parlamentarzysta nie krył oburzenia. – To bzdury! Jakbym do pani wpadł niezapowiedziany, to pewnie też bym zrobił zdjęcie, że ma pani np. chlew w kuchni. Prowadzimy działalność na dużą skalę i zawsze pojedynczy przypadek może się zdarzyć. Ale każdy hodowca dba o zwierzęta, bo zarabia na dobrych skórach – komentował na gorąco w „Gazecie Wyborczej”.
Pozory dobrostanu
Na spór obrońców zwierząt z hodowcami Eugeniusz Gryń, weterynarz z prawie 40-letnim stażem i wojewódzki inspektor ds. ochrony zwierząt z Bydgoszczy, patrzy z dystansem. – Dla hodowcy ważny jest aspekt ekonomiczny, a nie dobrostan zwierząt. A chów przemysłowy i humanitarny – trzeba powiedzieć otwarcie – to pojęcia, które się wykluczają. Możemy stwarzać pozory dobrostanu, ale warunki w hodowli nigdy nie będą satysfakcjonujące. Choćby to, co jest istotą chowu przemysłowego, czyli gromadzenie wielkiej liczby zwierząt na małej przestrzeni – coś takiego nie może być dla nich korzystne. Nie możemy jednak ograniczać hodowli zwierząt, mając na uwadze tylko ich dobrostan, bo jesteśmy skazani na hodowlę przemysłową. Przecież w zrównoważonej diecie człowiek potrzebuje również białka zwierzęcego. Nie wyobrażam sobie, żeby w sklepach z powodów humanitarnych zabrakło np. krowiego mleka. Z drugiej strony czy człowiek musi się ubierać w naturalne skóry? No, to już jest dyskusyjne. Jednak każda skóra jest ważna dla hodowców, więc nie wierzę, żeby lekceważyli zdrowie swoich podopiecznych, np. chorobę wirusową, która może zdziesiątkować stado. Ale też leczenie weterynaryjne jest drogie i rzeczywiście wieloma dolegliwościami norek czy lisów nikt się nie zajmuje. Nie nastawia się im złamanych kości – tak jak to jest w naturze. Następstwem są tzw. niekontrolowane zrosty albo zwierzę odgryza sobie samo część kończyny. Nie opatruje się także ran. Generalnie poziom opieki zależy w dużym stopniu od poziomu empatii hodowcy. A tego naprawdę nie oceniam źle – zapewnia z naciskiem dr Gryń.
Przyznaje natomiast, że inspektorzy weterynaryjni nie goszczą często u hodowców: – Powinniśmy kontrolować każdą fermę raz, dwa razy w roku, ale mamy za mało inspektorów. W rezultacie – jak obliczyliśmy – w ok. 5% gospodarstw mogliśmy być raz na 20 lat. Nasz wpływ też jest ograniczony. Jeśli zostaną stwierdzone nieprawidłowości, my, inspekcja weterynaryjna, nie mamy możliwości karania finansowego. Możemy nakłaniać hodowcę do zmiany, ale w razie niedostosowania się sprawę przejmują policja i prokurator.
Raport NIK z 2011 r. stwierdził, że kontrole weterynaryjne w fermach zwierząt futerkowych w Wielkopolsce były zbyt rzadkie. W dodatku wszystkie kontrolowane inspekcje weterynaryjne przedstawiały nierzetelne dane o liczbie przeprowadzonych kontroli i stwierdzonych nieprawidłowości, a w jednej inspekcji istniało podejrzenie popełnienia przestępstwa polegającego na poświadczeniu nieprawdy w 26 z 33 protokołów kontroli ferm. NIK wskazała także możliwość tworzenia się mechanizmów korupcjogennych.
Nie tylko ocena warunków hodowli różni obrońców zwierząt i hodowców. Ci ostatni zaprzeczają i temu, że zwierzęta uciekają na wolność. Na swoim portalu Polski Związek Hodowców i Producentów Zwierząt Futerkowych przekonuje: „Wątpliwe, czy obecnie utrzymywane na fermach zwierzęta potrafiłyby tak dobrze się zaaklimatyzować i przeżyć jak norki hodowane 20 i więcej lat temu. Ponadto obecne przepisy zabezpieczają fermy przed ucieczkami zwierząt, a i hodowcom nie zależy na utracie cennych zwierząt. (...) Badania duńskie wskazują wyraźnie, że większość hodowanych obecnie norek w środowisku naturalnym ginie przed upływem dwóch miesięcy. Potwierdzają to także badania dzikich norek amerykańskich wykonane na terenie Polski, które wykazały, że tylko niewielki procent norek dziko żyjących wykazuje pokrewieństwo z osobnikami hodowlanymi”.
Uciekają czy nie?
– Każde zwierzę ucieka z niewoli – mówi lekarz weterynarii Eugeniusz Gryń. – Nawet dużo mniej zwinne niż norka. Choćby taka świnia. Ucieka do lasu, rozmnaża się z dzikiem. I przychodzą na świat świniodziki. Problemu ucieczek przy hodowli małych zwierząt futerkowych nie uniknie się nawet przy najlepszych chęciach i zabezpieczeniach. Wystarczy przecież chwila nieuwagi.
– Norki zawsze uciekały i będą uciekać – potwierdza dr Marcin Brzeziński z Wydziału Biologii Uniwersytetu Warszawskiego, który norki amerykańskie bada od 18 lat. – Możemy jedynie dyskutować o skali tych ucieczek. Hodowcy nie chcą udzielać informacji na ten temat. Nie jesteśmy więc w stanie oszacować choćby przybliżonej liczby ucieczek. W Polsce powstaje coraz więcej coraz większych ferm, musi zatem przybywać uciekinierów. Czyli coraz więcej norek grasuje w środowisku naturalnym. Jeśli tego się nie przerwie, coraz więcej gatunków krajowej fauny może być w prawdziwych tarapatach, bo norka amerykańska to wyjątkowy drapieżca. Jest bardzo inwazyjna: szybko się mnoży i silnie oddziałuje na środowisko. Za ofiarą potrafi wciskać się do nor albo wspinać po drzewach, świetnie też nurkuje. Je i ryby, i płazy, i ptaki, i małe ssaki. Norki powodują spadek liczebności ptaków, zwłaszcza wodno-błotnych, np. łysek (są obszary Polski, na których w ciągu 20 lat 40-krotnie zmniejszyła się ich liczba).
Ale norki dziko żyjące w Polsce to nie tylko uciekinierzy lub potomkowie uciekinierów z hodowli. Badania genetyczne wykazały, że na naszych terenach żyją również dzikie norki amerykańskie, które przywędrowały ze wschodu, bo w europejskiej części ZSRR w latach 30. i 50. XX w. tysiącami wypuszczano norki amerykańskie na wolność, żeby urozmaicić dziką faunę w lasach. Norka amerykańska żyjąca w naturze jest drobniejsza niż jej klatkowa siostra. Dziko żyjący samiec waży 1-1,5 kg, samica ok. 0,6-0,9 kg. W niewoli odpowiednio 2-3,3 kg i 1-1,5 kg. W naturze norki żyją do czterech lat. W hodowli rodzą się w maju, zabijane są tlenkiem lub dwutlenkiem węgla w listopadzie.
Śmierdzący biznes
Polscy obrońcy zwierząt i przyrodnicy w walce z rozrastającym się norkowym imperium zyskali nowego sprzymierzeńca – zwykłych obywateli, którym hodowle norek próbuje się budować tuż za płotem. Zapach amoniaku i siarkowodoru unoszący się nad fermą, a także roje lęgnących się tam much nieźle dają w kość sąsiadom. Poza tym zakradające się do kurników norki zagryzają drób. Ludzie więc protestują, ślą listy, pikietują, proszą o pomoc ekologów, blokują. Jak w Rościnie (Zachodniopomorskie), gdzie duńska firma zaczęła hodować norki bez zezwoleń weterynaryjnych kilkadziesiąt metrów od budynków mieszkalnych, czy w Cieszynie (Wielkopolskie), bo hodowca przywiózł norki do budynku po pegeerze przylegającym do przedszkola i założył prowizoryczną fermę w samym centrum wsi.
Coraz częściej ludzie nie czekają, aż norkowy interes się rozkręci. Reagują, gdy tylko dowiedzą się o zamiarze budowy. Jak we wsi Brzeście pod Wrocławiem, gdzie miała powstać holenderska ferma, jedna z największych w Polsce, o czym mieszkańcy dowiedzieli się rok po wydaniu zezwolenia na budowę, sporządzonego w dodatku z rażącym naruszeniem prawa. Zorganizowali się i zdołali powstrzymać inwestycję. Jesienią ub.r. sąd uchylił Holendrom pozwolenie na budowę. W Piskorach (Wielkopolskie) zeszłego lata rozpoczęto budowę dwóch ferm norek na terenie parku krajobrazowego. Rozgniewani ludzie zablokowali ciężarówki wiozące materiały budowlane. Drugi rok walczą Przelewice (Zachodniopomorskie), gdzie w 2012 r. Duńczyk wykupił działkę bezpośrednio sąsiadującą z zabytkowym ogrodem dendrologicznym, żeby postawić na niej fermę norek. Mimo wielu blokad, które organizowali mieszkańcy, kilkakrotnie próbował wwieźć zwierzęta na nieukończoną farmę.
Walka trwa. Obrońcy zwierząt marzą, żeby w Polsce wprowadzono zakaz hodowli zwierząt na futra wzorem Wielkiej Brytanii, Austrii, Chorwacji, Bośni i Hercegowiny oraz Holandii. Przyrodnicy – żeby choć ograniczać ten biznes. Mieszkańcy wsi, w których mają powstawać hodowle – żeby w Polsce wreszcie przestrzegano prawa i nie zamieniano ich życia w piekło smrodu.
Małgorzata Szczepańska-Piszcz
Artykuł pochodzi z tygodnika "Przegląd".
Na zdjęciu norka w klatce, fot. www.otwarteklatki.pl