Nierówności po polsku to książka potrzebna, a jednocześnie irytująca. Pożyteczna – bo trzej autorzy: Paweł Bukowski, Jakub Sawulski i Michał Brzeziński, idąc śladem myśli Thomasa Piketty’ego i wyników badań World Inequality Lab, potwierdzili dane o nierównościach dla Polski. Wystarczyło sięgnąć, tak jak to czynią pozostałe kraje UE, po twarde dane podatkowe, a nie tylko ankietowe, żeby się okazało, że pod względem nierówności jesteśmy bliscy Turcji, a nie Danii.
Wyniki prac autorów potwierdził raport EAPN, z którego wynika, że prawie połowa ludzi pracy żyje w ubóstwie, nie osiągając nawet minimum socjalnego per capita. A trzeba dodać, że owo minimum jest ustalone na bardzo niskim poziomie. Dodatkowo z raportu Eurostatu można się dowiedzieć, że tylko w trzech krajach UE pracownicy zarabiają mniej niż w Polsce. Balonik propagandowy o „polskim cudzie” pękł i trzeba przyznać autorom „nierówności po polsku”, że byli jednymi z pierwszych, którzy się do tego przyczynili.
Jednak książka również irytuje, bo wychodzi z całkowicie – moim zdaniem – błędnych założeń. Autorzy przyjęli mianowicie metodologię, w myśl której istnieje jakieś autonomiczne dobro czy interes gospodarki, odrębny od celu, jakim powinno być coraz lepsze zaspokajanie potrzeb społecznych.
Już na początku czytamy, że nierówności mogą być dobre albo złe. Bo jak piszą autorzy, w fazie industrializacji, kiedy potrzeby są potężne, skoncentrowane kapitały do inwestowania, nierówności były dobre z tej racji, że sprzyjały wzrostowi. Społeczne koszty takiego wzrostu nie są dla autorów warte nawet wzmianki. A warto przypomnieć, że mówimy o czasach, gdy w Wielkiej Brytanii do fabryk wprowadzono lekarzy. Nie po to jednak, by kogoś leczyć, lecz aby stwierdzali czy dziecko ma więcej, czy mniej niż dziewięć lat – bo wprowadzono przepis zabraniający zatrudniać dzieci poniżej tego wieku.
Łódź na przełomie XIX i XX wieku była przykładem rozkwitu przemysłu, ale wystarczy przeczytać albo obejrzeć Ziemię obiecaną, aby wiedzieć, że nierówności nie były dobre, bo dla większości ludzi tworzyły piekło na ziemi.
Autorzy dostrzegają, że dla koncentracji kapitału w prywatnych rękach istnieje alternatywa w postaci państwa jako inwestora, ale nie poświęcają owej alternatywie większej uwagi. A przecież to państwo jako inwestor przyczyniło się do uprzemysłowienia II Rzeczpospolitej. W tym właśnie celu od lipca 1936 roku wdrażano w życie tzw. czteroletni plan inwestycyjny. Przewidywał on przekazanie z budżetu państwa na rozwój przemysłu sumy od 1,65 mld do 1,80 mld złotych, z czego najwięcej miano przeznaczyć w czwartym roku planu – 590 mln złotych.
Przykładów krajów, które wydobywały się z zacofania dzięki inwestycjom państwowym, a nie prywatnym, jest oczywiście mnóstwo, choć główny nurt kapitalizmu zawsze zasadzał się na rosnących nierównościach.
Sami autorzy też zauważają, że „nierówności mogą doprowadzić do sytuacji, w której wzrost gospodarczy przestaje mieć znaczenie dla dużej części społeczeństwa, ponieważ ludzie nie wierzą, że zyskują na nim coś osobiście”. Z drugiej strony wskazują niskie zróżnicowanie płacowe, niesprzyjające podnoszeniu kwalifikacji, jako główną wadę realnego socjalizmu, która hamowała rozwój gospodarczy. Jednak koszty społeczne tzw. planu Balcerowicza są w tej książce potraktowane niezbyt uczciwie. Tłem dla gwałtownie rosnącego rozwarstwienia i ubożenia znacznej części społeczeństwa jest tu bowiem Federacja Rosyjska, w zestawieniu z którą wypadamy oczywiście lepiej – a nie na przykład dużo bardziej porównywalne Czechy, gdzie do takiego rozwarstwienia i zubożenia jak w Polsce nie doszło.
Opowieści o tym, jak to zasiłki wspierała „kuroniówka”, mogą snuć tylko ludzie, którzy nie wiedzą albo nie chcą pamiętać, jak wtedy było naprawdę. Badacze wskazują na korelacje między stopą bezrobocia a liczbą samobójstw. A bezrobocie było wtedy dwucyfrowe, przy czym zaledwie kilkanaście procent bezrobotnych miało prawo do głodowego zasiłku. Olbrzymia grupa obywateli żyła w Polsce praktycznie bez żadnego dochodu, a polskie dzieci należały do najuboższych w Europie. Kres tej smutnej statystyce położył dopiero program 500+.
W Nierównościach po polsku czytamy – i tu autorzy mają rację – że nie ma czegoś takiego jak „naturalny spadek nierówności” występujący wraz z rozwojem gospodarczym. Innymi słowy, to nieprawda, że przypływ podnosi wszystkie łodzie.
.
Od początku transformacji rozpoczął się boom edukacyjny, bo dyplom dawał szanse na łatwiejsze znalezienie pracy i wyższe zarobki. To jednak już przeszłość. Premia edukacyjna gwałtownie spada, bo coraz więcej ludzi z dyplomami szuka pracy – i coraz częściej zatrudnia się na umowy cywilno-prawne czy wręcz za płacę minimalną.
Tak zwany polski cud polega na wciąż jednej z wyższych w Europie stóp wzrostu dochodu narodowego. Szacuje się, że w ciągu całej transformacji ustrojowej dochód narodowy wzrósł trzykrotnie. A jednak większość społeczeństwa wciąż żyje biednie i „na styk”. I to mimo że stopę bezrobocia mamy jedną z najniższych w UE. Upada więc mit, że biedni są tylko ludzie nieaktywni zawodowo (nazywani przez liberałów leniwymi). Za biedę w Polsce odpowiada rozwarstwienie.
„W ciągu jednego pokolenia Polska przeszła drogę od jednego z najbardziej egalitarnych krajów Europie do jednego z krajów o największych nierównościach” – czytamy w książce. Proces ten, uważają autorzy, wynika z zaniku związków zawodowych, uśmieciowienia pracy i płac, słabego egzekwowania prawa pracy, regresywnego systemu podatkowego oraz spadku znaczenia pomocy społecznej.
Te słuszne spostrzeżenia nie są jednak w książce rozwijane. Warto więc podkreślić, że słabość związków zawodowych nie jest tylko wynikiem apatii pracowników, lecz i przepisów, które utrudniają zorganizowanie strajku. Zastępowanie umów o pracę umowami cywilnoprawnymi wynika z woli politycznej kolejnych rządów z obecnym włącznie, pomimo że Unia Europejska zaleca coś przeciwnego.
W Rumunii „umowy śmieciowe” zlikwidowano za pomocą jasnych przepisów i surowych sankcji za ich łamanie. W Polsce inicjatywę wzmocnienia Inspekcji Pracy poprzez nadanie jej uprawnień władczych, a nie tylko kontrolnych, przedstawioną przez samych inspektorów pracy, rząd nakazał oddalić. Słabe egzekwowanie prawa pracy wynika właśnie z faktu, że Inspekcja Pracy może jedynie nakładać śmiesznie niskie kary i formułować wnioski pokontrolne. W sądach powszechnych tymczasem systematycznie likwidowane są wydziały pracy i ubezpieczeń społecznych. Sprawia to, że pracownik, którego prawa zostały naruszone, ma do sądu coraz dalej i coraz dłużej czeka na termin rozprawy.
Wreszcie – pomoc społeczna przysługuje niewielkiemu ułamkowi potrzebujących, gdyż rządzący ustalają progi dochodowe, które warunkują udzielenie pomocy na żenująco niskim poziomie. Dość powiedzieć, że po siedmiu latach niewaloryzowania progów uprawniających do pomocy społecznej dopiero rządy PiS uruchomiły pierwszy w okresie transformacji istotny transfer socjalny.
Z badań wynika jednak, że po początkowym sukcesie (zanik skrajnego ubóstwa wśród dzieci) brak waloryzowania 500+ spowodował dalszą pauperyzację rodzin, zwłaszcza wielodzietnych.
Najważniejszym wyznacznikiem i miernikiem wzrostu nierówności pozostaje rosnący dochód z kapitału przy jednocześnie malejącym dochodzie z pracy. A mówiąc jeszcze prościej, chodzi o wzrost wyzysku – o to, że bogaci (właściciele) bogacą się kosztem biednych (ludzi pracy). W rezultacie najbogatsze 10 proc. Polaków dostaje 57 proc. całego dochodu narodowego, podczas gdy na uboższą połowę przypada zaledwie 13 proc. tego dochodu. Nadal jesteśmy bogatym krajem biednych ludzi.
O rozwarstwieniu majątkowym Polaków niewiele możemy powiedzieć, przyznają autorzy, gdyż dostępne liczby pochodzą wyłącznie z danych ankietowych, a wielkie majątki potrafią się skutecznie przed takimi badaniami ukryć. Warto więc wspomnieć, że rozwarstwienie majątkowe – jeżeli abstrahować od głównego składnika majątku Polaków, czyli wartości mieszkań – sprowadza się do tego, czy jest się przedsiębiorcą zatrudniającym pracowników, czy też się nie posiada kapitału i pracuje u kogoś. Istotnym czynnikiem jest więc proces prywatyzacji, w wyniku którego tak zwane elity przejęły część majątku produkcyjnego i związanych z nim nieruchomości, które wcześniej należały do skarbu państwa.
O ile na początku rozwoju kapitalizmu nierówności miały być korzystne dla gospodarki ze względu na koncentrację kapitału zdolnego do inwestycji, o tyle już w miarę postępu naukowo-technicznego nierówności zaczęły ten rozwój opóźniać. A to dlatego, że nierówność szans życiowych odbiera możliwość awansu społecznego i napędzania gospodarki dużej części młodzieży, która uderza o szklany sufit w postaci niesprzyjającego środowiska, słabszej szkoły czy brak środków na naukę i rozwój osobisty.
Nadeszły bowiem czasy, piszą autorzy, kiedy to właśnie „kapitał ludzki” decyduje o tempie wzrostu i rozwoju. Jeżeli więc w wyniku nierówności w wymiarze społecznym i geograficznym z ogólnej puli potencjalnych wynalazców i pionierów rozwoju ekonomicznego możemy wykorzystać tylko niewielką część, a znaczną część tracimy, to tempo rozwoju będzie znacząco mniejsze niż w krajach, gdzie istnieją drożne ścieżki awansu społecznego.
Tu znów niepokoi owo widoczne w książce przedmiotowe podejście do człowieka. Sam fakt, że ścieżki awansu społecznego są zablokowane, co utrwala i pogłębia nierówności i nierówności niezawinione przez tych na dole, autorów nie kłopocze. Martwią się tym tylko dlatego, że blokuje to rozwój gospodarczy. Wróćmy więc do słuszniej myśli wyrażonej przez autorów, że wzrost nie cieszy tych, którzy na nim nie korzystają. Czyli, jak wynika z przedstawionych w książce faktów, większości społeczeństwa. Stąd łatwo wysnuć wniosek, że autorzy, podobnie jak większość ekonomistów głównego nurtu, utożsamiają interes gospodarki z interesem bogatej mniejszości, która istotnie czerpie pełnymi garściami zyski ze wzrostu.
Zasługą panów Bukowskiego, Sawulskiego i Brzezińskiego jest ogłoszenie wyników badań, które potwierdzają tezę Pikkety’ego i jego zespołu o olbrzymich nierównościach w Polsce. Najwyraźniej jednak autorzy tak bardzo się obawiali reakcji elit na ich rewelacje, że interpretując przedstawione fakty, łagodzili, jak tylko mogli, ich interpretację.
Piotr Ikonowicz
Tekst pochodzi ze strony internetowej Krytyki Politycznej.