Ignacy Dudkiewicz: Mieć prawo do zdrowia, nie abonament
[2025-07-25 08:01:48]
Mieć prawo do zdrowia, nie abonament Ząb ma kilka milimetrów średnicy. Jednak gdy boli, czasem wydaje się, jakby eksplodować miała cała głowa. Tłumienie tego bólu tabletkami to strategia mało skuteczna i długoterminowo bezsensowna. Trzeba leczyć. Albo usunąć. To drugie zrobisz taniej, o ile nie zdecydujesz się następnie na implant. To pierwsze potrafi zrujnować kilkumiesięczny budżet. Według wszelkich klasyfikacji moja sytuacja sytuuje mnie – w zależności od wagi czynników czysto ekonomicznych, społecznych i kulturowych – między wyższą klasą średnią a klasą wyższą. A jednak nie mam zęba. Bolał. Uzupełniony się kruszył. W końcu wypadł, a resztki trzeba było usunąć. Gdy dowiedziałem się, ile kosztuje implant, uznałem, że nawet w mojej, generalnie dobrej sytuacji życiowej nie warto. Ale miałem wybór. Mnóstwo ludzi go nie ma. Upokorzeni, pozbawieni pomocy i możliwości leczenia tracą zęby, znoszą ból, pozbywają się oszczędności albo zadłużają się na kurację. W Polsce – i nie tylko – sprywatyzowaliśmy ból zęba. Dostępność publicznej opieki stomatologicznej byłaby śmieszna, gdyby nie to, że nie ma się z czego śmiać. Obywatele i obywatelki cierpią więc i płacą – lub tylko cierpią – jak gdyby ząb był jakościowo innym elementem organizmu niż oko czy noga. Dentystyka to najbardziej widoczny przykład tego, jak wygląda ochrona zdrowia, gdy pozbawimy ją komponentu działającego systemu publicznego. Tego, co się dzieje, gdy zdrowie staje się produktem. Już sprawdziliśmy, co się stanie, gdy odda się je rynkowi. Powstanie przestrzeń braku profilaktyki, wykluczenia, rozpaczy, długów, leczenia „na raty” albo wcale. Zamiast wyciągnąć z tego wnioski, pozwalamy na pogłębianie się prywatyzacji innych dziedzin medycyny. Powinniśmy zrobić coś przeciwnego: znacjonalizować całą prywatną ochronę zdrowia. Zdrowie prawem, nie towarem Zdrowie, choć postrzegane jako sprawa indywidualna, a często (słusznie!) wręcz intymna, w szerszym rozumieniu jest dobrem wspólnym. Stan naszego zdrowia oddziałuje nie tylko na nas, lecz także na nasze rodziny, pracę, sąsiadów, systemy polityk publicznych. Dostęp do ochrony zdrowia jest więc zarówno podstawowym prawem człowieka, jak i oliwą dla całej społecznej maszynerii, fundamentem jej działania. Z tego powodu nie powinien zależeć od zasobności portfela. Póki co jest jednak odwrotnie: system pogłębia nierówności, bo ci, których stać, kupują sobie zdrowie, pierwszeństwo czy diagnozę, a reszta czeka. To zarazem niemoralne, jak i społecznie nieefektywne. Choroby biedniejszych – i często bardziej narażonych na czynniki chorobotwórcze, o czym opowiadał na naszych internetowych łamach Jakub Rok – są wykrywane później i leczone mniej skutecznie, co finalnie kosztuje więcej i cierpienia, i pieniędzy. W efekcie zdrowie, zamiast być dobrem wspólnym, staje się jeszcze jedną linią społecznego podziału, granicą wyrysowaną między światem możnych i światem pariasów. Nie jest to, rzecz jasna, granica ostra. Wielu ludzi mieści się gdzieś pomiędzy, czasem mogąc sobie pozwolić na prywatną wizytę, często nie, albo mając kapitał społeczny w postaci kogoś pracującego w ochronie zdrowia, co na ogół pozwala „magicznie” przyspieszyć sprawy. Tymczasem konstytucja gwarantuje nam prawo do ochrony zdrowia. To nie prawo do oczekiwania na leczenie, ale do realnego dostępu. Gdy go nie ma – zostaje tylko slogan. Gdy więc ktoś przekonuje, że nie możemy naruszać wolności pozwalającej prowadzić prywatną działalność medyczną i z niej korzystać, to nie ma racji. Właśnie w sferze ochrony zdrowia możemy to robić w sposób szczególny. Wszak kryminalizujemy działalność paramedyczną czy szarlatanerię, uznając, że ochrona zdrowia jest ważniejsza niż dziecinne hasełka w rodzaju „chcącemu nie dzieje się krzywda”. Jest również ważniejsza niż wspieranie przywilejów grup już i tak uprzywilejowanych na wiele sposobów. „Nowotworu prywatnie nie wyleczysz” W numerze Magazynu Kontakt „Zdrowie bez recepty” Adam Ostolski mówił: „Gdy ma się pewne dochody i jest się względnie młodym, to wydaje się człowiekowi, że wszystkie potrzeby medyczne może zaspokoić prywatnie. To nie jest prawda, bo na przykład nowotworu się prywatnie nie wyleczy”. Dotyczy to także bardziej skomplikowanych przypadków kardiologicznych, leczenia na oddziałach psychiatrycznych, opieki długoterminowej, medycyny ratunkowej, paliatywnej i innych. Słowem: wszystkiego, co się nie opłaca. Okazuje się bowiem, że prywatny system ochrony zdrowia wcale nie jest alternatywą dla publicznego. Pacjenci, którzy z niego korzystają, chodzą na prywatne konsultacje, diagnozują się, opłacają sobie drogie, ale ostatecznie nie bardzo ryzykowne operacje – takie jak ortopedyczne – ale gdy sytuacja staje się naprawdę poważna lub przewlekła – i tak trafiają do publicznego systemu. Prywatna ochrona zdrowia, w wielu sferach niezdolna do prowadzenia kompleksowego leczenia, nie tylko nie zastępuje publicznej. Jest znacznie gorzej: ona działa jak filtr oddzielający biednych od bogatych. Ci drudzy mają szybszy dostęp do lekarza pierwszego kontaktu i diagnostyki, a ich schorzenia są szybciej wykrywane, co ułatwia leczenie. Kupują czas, który w medycynie często oznacza życie. W efekcie są uprzywilejowani podwójnie: mają większe szanse powodzenia kuracji prowadzonej i tak za wspólne pieniądze. Gdy więc ktoś przekonuje – na podstawie na przykład doświadczeń z leczeniem prostych dolegliwości – że prywatny system ochrony zdrowia działa sprawniej, a „państwowy moloch” jest do niczego, to się myli. Prywatny sektor działa sprawniej tam, gdzie obsługuje wyłącznie „łatwych” pacjentów. A i tak korporacje medyczne robią wiele, by maksymalizować zyski kosztem pacjentów – w reklamowych sloganach zawsze nazywanych „najważniejszymi”. Jak donoszą branżowe media, firmy te ukrywają możliwość odbycia niektórych wizyt, więc często trzeba je wyszarpać, odwołując się do gwarancji zawartych w abonamencie, żądają dodatkowych opłat za badania czy skierowania, a także oszukują klientów, na przykład fabrykując pozytywne opinie na swój temat. Nacjonalizacja prywatnej ochrony zdrowia ma jeszcze jeden ważny aspekt – zwłaszcza w niepewnych czasach. To bowiem część infrastruktury krytycznej – jak energetyka czy wojsko. Mamy agencje ochrony, ale nikt rozsądny nie postuluje, by zastąpiły one armię. Podobnie powinniśmy myśleć w sferze zdrowia. Każdy kryzys pokazuje, że to publiczny system zapewnia bezpieczeństwo. W trakcie pandemii COVID-19 to ten „niedziałający”, „nieefektywny” i „niemożliwy do zreformowania” system publiczny utrzymał nas na powierzchni. W sytuacji zagrożenia zadziałało to, co należy do wspólnoty. Gdy koszty wzrosły, wiele prywatnych klinik po prostu… przestało leczyć. Zamiast tego, oczywiście, chętnie robiły testy, a potem wykonywały szczepienia w ramach wysokich kontraktów publicznych. To patologia. Poleganie na prywatnym systemie ochrony zdrowia nie sprawdza się w żadnym kryzysie – ani jednostkowym, na przykład onkologicznym, ani społecznym. Dlatego infrastruktury zdrowotnej nie można oddawać wolnemu rynkowi, a tę część, którą mu już oddano, należy mu odebrać. Podkręć głos katolewicy w swoim domu. Wesprzyj nas! Chcę przekazać darowiznę System lepszy dla wszystkich Prywatyzacja ochrony zdrowia uderza najbardziej w pacjentów i pacjentki, ale ostatecznie tworzy system patologiczny dla wszystkich. Sprywatyzowaliśmy bowiem również czas i uwagę lekarzy i lekarek, często pracujących w kilku miejscach. To zaś prowadzi do wyczerpania, pracy ponad siły, ostatecznie: pogorszenia jakości opieki, bo brak czasu oraz brak sił uderzają w nią bezpośrednio. Dobra organizacja systemu publicznego oraz godne pensje dla całego personelu medycznego i pomocniczego szpitali i przychodni sprawiłyby, że ochrona zdrowia mogłaby rzeczywiście leczyć, stawiając w centrum pacjenta i pacjentkę, a nie tylko gasić pożary. Gdyby lekarz nie musiał – lub zwyczajnie nie mógł – wybierać między szpitalem a prywatną praktyką, kolejki by się skróciły, a czas na wizytę wydłużył. System zyskałby przejrzystość, a opiekę moglibyśmy koordynować na poziomie gmin, powiatów, województw i państwa. Wszystko to uczyniłoby system bardziej ludzkim dla wszystkich funkcjonujących w nim aktorów również dlatego, że lekarze i lekarki nie musieliby się oglądać na to, jakie procedury są opłacalne dla ich pracodawcy, a jakie już wymagają odesłania pacjenta do publicznej ochrony zdrowia. Byłby to więc też system w większym stopniu oparty na zawodowej etyce, w mniejszym zaś – na logice zysku. Gdy więc ktoś przekonuje, że zakaz pracy w prywatnym systemie ochrony zdrowia sprawiłby, że na przykład lekarze i lekarki masowo wyemigrowaliby za granicę, to warto mu uświadomić, że nie musi tak być. Dobre płace, sprawny system oraz możliwość skupienia się na leczeniu to całkiem niezły zestaw motywatorów do pozostania w publicznej ochronie zdrowia. Stać nas na działający system Czy wymaga to wyraźnego podniesienia nakładów na ochronę zdrowia? Oczywiście. Ale przecież i tak wielu ludzi płaci za prywatne wizyty, badania, ubezpieczenia, abonamenty. Te pieniądze są w systemie, tyle tylko że prywatnym, a nie publicznym. Według danych OECD Polska należy do państw o najniższych nakładach na publiczną ochronę zdrowia w Unii. W tym samym czasie Polacy należą do społeczeństw o najwyższych wydatkach prywatnych na zdrowie w całej Europie. System publiczny jest niedofinansowany, więc działa słabiej, niż by mógł, biorąc pod uwagę kondycję całej gospodarki i poziom dobrobytu społeczeństwa. W efekcie ludzie burzą się na pomysły płacenia więcej na ten system, a zamiast tego… płacą jeszcze więcej prywatnie. Gdy jednak – powtórzmy – system prywatny przestaje brać odpowiedzialność, i tak trafiają do publicznej ochrony zdrowia, na którą nie chcieli się zrzucić. W praktyce wygląda to tak, jakbyśmy odmawiali zrzucania się na publiczną straż pożarną, wykupywali abonament w prywatnej firmie strażackiej, która jednak działa trzy dni w tygodniu i to tylko przy usuwania gniazda os. Gdy zaś wybucha w naszym domu pożar, dziwimy się i pomstujemy na to, że przyjechał do nas jeden wóz publicznej straży z trochę dziurawym wężem. A potem widzimy, że dzięki profesjonalizmowi jego załogi strażakom i tak udaje się uratować sporą część naszego dobytku. Potrzebujemy więc składki zdrowotnej, która byłaby prawdziwie i silnie progresywna, a także odporna na uciekanie w fikcyjne „działalności gospodarcze” ludzi faktycznie pracujących na etatach. Alternatywnie: przejścia na system finansowania ochrony zdrowia z budżetu państwa przy jednoczesnej reformie systemu podatkowego na bardziej solidarnościowy i sprawiedliwy. Przy nacjonalizacji prywatnej ochrony zdrowia, uwolnieniu realnych możliwości personelu oraz zmianie sposobu i wysokości finansowania ochrony zdrowia, stać nas na zapewnienie w publicznym systemie znacznie wyższej dostępności i jakości leczenia, wprowadzenie koordynacji opieki, znaczące podwyższenie nakładów na profilaktykę, uzdrowienie najbardziej podupadłych dziedzin medycyny, takich jak psychiatria dziecięca, czy godne pensje dla pracowników i pracownic. Problem nie jest w tym, czy nas stać. Problem w tym, czy jesteśmy gotowi wyciągnąć wnioski z konstytucyjnych gwarancji i uznać, że leczyć musimy wszystkich, a nie tylko tych, którzy mają na to prywatne środki. To wymaga solidarności przejawiającej się także w systemie podatkowym. To trudne, ale możliwe Potrzebujemy obywatelskiego prawa, a nie abonamentu. Chorujący potrzebują wspólnoty, nie rynku. Ale rynek nie odda tak intratnego biznesu bez oporu. Prywatne firmy ubezpieczeniowe rosną w siłę, potrafią również lobbować za korzystnymi dla siebie rozwiązaniami. To gigantyczny przemysł, który na ingerowanie w jego „wolność” działania nie będzie patrzeć bezczynnie. Realizacja tej wizji wymaga politycznej odwagi, by powiedzieć firmom medycznym, że nie będą mieć dłużej uprzywilejowanego dostępu do naszych pieniędzy. Wymaga przekonania obywateli i obywatelek, że warto płacić więcej na wspólny system, a nie tylko prywatne zabezpieczenie. Wymaga stworzenia opowieści, w której zdrowie rzeczywiście będzie rozumiane jako sprawa wspólna, a nie indywidualna. To więc nie tylko wyzwanie ekonomiczne i logistyczne, ale także narracyjne. Trzeba jednak podkreślić, że znacjonalizowanie prywatnej ochrony zdrowia brzmi jak wizja śmiała, ale w istocie to nie krok w stronę utopii, lecz po prostu racjonalności i sprawiedliwości, wartości i efektywności zarazem. To krok uzasadniony jednocześnie moralnie i pragmatycznie. Wyobraźmy sobie świat, w którym każdy może mieć pewność, że w razie choroby nie zostanie z niczym. W którym nikt nie musi brać chwilówki na leczenie czy prowadzić wielomiesięcznej akcji crowdfundingowej, by jego dziecko miało możliwość przeżycia. W którym dentysta, psychiatrka, ortopeda, onkolożka będą dostępni bez względu na stan konta pacjenta. W którym chory czuje, że jest częścią społeczeństwa, które nie zostawia go samego. W którym nie będzie trzeba szukać znajomości, by przestało boleć lub by nie było zbyt późno na ratunek. W którym ząb boli tylko fizycznie, a nie także finansowo. Czy to naprawdę aż tak trudne do wyobrażenia? Tekst pochodzi ze strony internetowej Magazynu Kontakt. Ignacy Dudkiewicz - filozof, bioetyk, działacz społeczny, publicysta i dziennikarz. Redaktor Magazynu Kontakt. Obecnie pracuje nad doktoratem o jakości polskiej debaty bioetycznej. W marcu 2024 roku ukazała się jego książka „Pastwisko. Jak przeszłość, strach i bezwład rządzą polskim Kościołem”. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom wybrania
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Materializacja frustracji i gniewu
- Pod prąd!: Trzaskowski połknie lewicę
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Nauka o religiach winna łączyć a nie dzielić
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Wsparcie na rzecz funkcjonowania projektu Czerwony Goździk
- https://zrzutka.pl/evh9hv
- Do 18 maja
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
26 lipca:
1880 - Urodził się Wołodymyr Wynnyczenko, ukraiński polityk lewicowy, pisarz; przewodniczący Sekretariatu Generalnego Ukraińskiej Centralnej Rady (1917), pierwszy premier Ukraińskiej Republiki Ludowej.
1894 - Urodził się Aldous Huxley, angielski pisarz. Autor m.in. powieści "Nowy wspaniały świat" i "Wyspa". Zwolennik radykalnego pacyfizmu.
1908 - Urodził się Salvador Allende, współzałożyciel i przywódca Socjalistycznej Partii Chile, prezydent w latach 1970-73. Zginął podczas krwawego zamachu stanu gen. Pinocheta.
1909 - Hiszpania: Anarchiści i socjaliści zorganizowali w Barcelonie strajk generalny.
1937 - Hiszpańska wojna domowa: zakończyła się bitwa pod Brunete.
1944 - Małgorzata Fornalska, ps. Jasia, polska działaczka komunistyczna, więziona w okresie międzywojennym i podczas wojny, została rozstrzelana przez Gestapo.
1953 - Kuba: Atak rebeliantów pod wodzą Fidela Castro na koszary Moncada.
1959 - Uroczyste przekazanie szkoły – pierwszej w Polsce "Tysiąclatki" w Czeladzi.
1964 - Zmarł Franciszek Trąbalski, działacz socjalistyczny, polityk, poseł na Sejm Ustawodawczy.
2005 - Demonstrujący pod Sejmem górnicy wymogli na marszałku Sejmu Włodzimierzu Cimoszewiczu wprowadzenie pod obrady projektu ustawy emerytalnej m.in. utrzymującej przechodzenie na emeryturę w górnictwie po 25 latach pracy.
?