Stosunek lewicy do walk narodowowyzwoleńczych, w tym do walki Palestyńczyków o własne państwo, to temat na szerszą dyskusję, która powinna się kiedyś odbyć z pełną doniosłością. Tu chciałbym tylko zaznaczyć, że walki narodowowyzwoleńcze były w swojej większości potępiane przez radykalną lewicę. Lewicowcy udowadniali, że odwracają one uwagę od walk klasowych oraz stanowią wyraz oporu lokalnych elit przeciw rozwojowi środków wytwórczych. Sprawy narodowe odgrywały znacznie większą rolę u „pragmatyków” - Lenina i Stalina, do których jednak dzisiejsza radykalna lewica rzadko się odwołuje. Gdy czytamy u Engelsa, że „Anglia ma w Indiach misję podwójną do spełnienia: i burzycielską, i odnowicielską; ma unicestwić stare azjatyckie społeczeństwo, kładąc zarazem materialne podwaliny pod społeczeństwo zachodnie w Azji”, to czyż nie wydaje się oczywiste, że klasycy marksizmu byliby dziś zwolennikami silnej obecności Izraela w regionie?
Wnikliwsza lektura pism politycznych Marksa i Engelsa pozwala zrozumieć, jakie przesłanki mogły przyświecać lewicy izraelskiej, gdy promowała ona osadnictwo na Wschodnim Brzegu Jordanu i w Gazie. Dowodem porażki tego typu myślenia stają się coraz donośniejsze głosy przywódców lewicy (w tym A. Micny), nawołujące do budowy murów i wycofania osiedli. Tymczasem europejska i światowa skrajna lewica niemal w całości odwróciła się – tym razem nie tylko od planów osiedleńczych, lecz od samej idei istnienia państwa żydowskiego na Bliskim Wschodzie. Jest to tym dziwniejsze, że marksizm i syjonizm tak naprawdę narodziły się w głowie jednego człowieka, Mojżesza Hessa, który dokonał chyba najbardziej znaczącej politycznie interpretacji Hegla i wpłynął swoimi pismami na Marksa, Herzla i wielu innych ideologów syjonizmu i socjalizmu.
W stopce redakcyjnej pisma Lewą Nogą doszło w ciągu ostatnich lat do swoistej zmiany warty. Kilku autorów opuściło prasę lewicową i dziś pracuje w liberalnej Gazecie Wyborczej, a na ich miejsce pojawili się polscy i amerykańscy antyglobaliści, którzy ostatnimi czasy wybrali sobie za cel ataków państwo żydowskie. Izrael jest przecież znacznie wygodniejszym chłopcem do bicia aniżeli bezosobowy „rynek światowy”. Pismo dostarcza zatem szeregu porywających analiz ekonomicznych, oraz zupełnie żałosnej, spiskowej politologii antysyjonistycznej.
Stefan Zgliczyński pisząc artykuł „I love New York”, poświęcony, jak można by sądzić po tytule amerykańskiemu imperializmowi, w którymś momencie ni stąd ni zowąd zauważa, że „najpotężniejszą siatkę szpiegowską ma w USA Izrael”. I w ten sposób powszechnie znienawidzona przez lewicę Ameryka zostaje dodatkowo obciążona. Do niedawna lewica podkreślała, że Izrael jest agentem interesów amerykańskich w regionie; tu jednak okazuje się, że to raczej Ameryka stanowi agenturę wszechpotężnego Szarona.
Artykuł Zgliczyńskiego jest skonstruowany z pourywanych fragmentów, przywodzących na myśl refleksje Adorno czy Horkheimera. Każdy kolejny fragment zdaje się jednak kończyć kolejnym niedopowiedzeniem i zaapelowaniem do (nie)zdrowego rozsądku czytelnika. Zatem w następnym fragmencie przeczytamy kolejną wskazówkę: autor sugeruje bowiem, że specjalni wysłannicy Mosadu niebezpiecznie kombinowali przy zamachach na WTC z 11 września, a już na pewno wiedzieli o nich wcześniej i nie poinformowali opinii publicznej. Inny fragment, jak gdyby nigdy nic, informuje nas, że oto zamachy 11 września były na rękę gabinetowi Szarona, który mógł bez obaw rozpocząć swoją kampanię naznaczoną „torturami i mordami z zimną krwią niewinnych starców, kobiet i dzieci”. Aby uwiarygodnić moc swoich słów redaktor Lewej Nogi zaznacza, że w Dżeninie Izraeczycy korzystali z „doświadczeń SS tłumiącego w 1943 roku powstanie w getcie warszawskim”.
Niemal identyczny łańcuch przyczynowy pojawia się u nowego współpracownika Lewej Nogi – emerytowanego profesora z Binghampton, Jamesa Petrasa. Petras zasłynął w świecie rozważaniami, czy Dżenin można trafniej porównać do Auchwitz, czy też do Powstania w Getcie. W każdym razie amerykański socjolog nie potrafił wydobyć się z retoryki metafor holocaustu i zrozumieć, że w odróżnieniu od niektórych „palestyńskich bojowników” Mordechaj Anielewicz nie zabijał przechodniów w Berlinie, a Szmul Zygielbojm nie wysadził się w restauracji na Trafalgar Square. W Lewej Nodze Petras po raz kolejny ogłosił, że zamachy z 11 września to efekt spisku izraelskiego. Jego obsesja dała o sobie znać nawet w komediowym utworze o Havlu, który dziwnym trafem przeistoczył się w antyizraelską tyradę.
Kolejną linią argumentacji obu pism jest rehabilitacja fundamentalizmu islamskiego („radykalny islam polityczny”, jak nazywają go lewicowi autorzy) oraz organizacji terrorystycznych („palestyński ruch oporu”). W wielu tekstach odpiera się zarzuty, że Hezbollah jest elementem światowej sieci terroru, co ogłosił w jednym z wystąpień prezydent G. W. Bush. Zarówno w tekstach Zafara Bangasza, Chalila Osmana, Johna Kifnera, jak i obszernym artykule Zbigniewa M. Kowalewskiego odnajdziemy mnóstwo informacji o działaniach zbrojnych Hezbollahu przeciw wojskom Izraela, o działalności charytatywnej i państwowotwórczej. Czy jednak obraz ten będzie pełny, jeśli nie wspomni się choć słowem o porwaniach cywilów w Libanie i na całym świecie, o zamachu na amerykański samolot linii TWA w 1985 roku, morderstwie rektora amerykańskiego uniwersytetu w Bejrucie i szeregu innych zbrodni? Dla diaspory żydowskiej Hezbollah będzie się zawsze kojarzył z dwukrotnym zamachem na gminę żydowską i centrum kultury żydowskiej w Argentynie. W 1992 roku zabito tam 29 osób, a raniono 242. Dwa lata później Hezbollah wymordował dalsze 86 osób i ponad 200 ranił. W październiku 2002 roku zakończyło się śledztwo, w którym w końcu wskazano na winnych zbrodni w Buenos Aires – okazuje się, że celem padła Argentyna, gdyż prezydent Menem ograniczył sprzedaż broni do Iranu. Wyszkoleni i opłaceni przez Ajatollahów mordercy uderzyli w diasporę żydowską, zastraszając w ten sposób Żydów na całym świecie i, paradoksalnie, zwiększając ich solidarność z izraelskimi ofiarami zamachów. W Lewej Nodze i Rewolucji próżno by szukać choćby małej wzmianki o tej karcie historii Hezbollahu.
Autorzy obu pism przywołują wojnę w Libanie oraz masakry w Szabra i Szatila, jakby chcieli uprawomocnić ostre słowa, które dziś kierują przeciw Arielowi Szaronowi. I choć trudno jest usprawiedliwiać ówczesne działania Izraela, który nie potrafił uchronić Palestyńczyków od zemsty ze strony falangistów, to jednak pamiętajmy, kto był sprawcą tamtej zbrodni, a kto jej milczącym świadkiem. Pamiętajmy również, że to nie Izrael zdestabilizował sytuację w Libanie, a wydaleni z Jordanii Palestyńczycy. Zresztą w późniejszych masakrach Palestyńczyków dokonywanych przez szyitów zginęło więcej ofiar niż w Szatili (do 3 tysięcy). Wina nie jest więc po jednej stronie, jak chcą lewicowi autorzy, lecz obwiniać należałoby zarazem króla Husseina, izraelskich generałów, przywódców palestyńskich, ale chyba najbardziej wszechobecne ubóstwo i wykorzystujących je ideologów nacjonalistycznych, których Rewolucja z upodobaniem cytuje.
Na łamach Rewolucji i Lewą Nogą wielokrotnie oddziela się walkę palestyńskich samobójców z Hamasu czy Dżihadu od działań Al-Kaidy. Światły intelektualista Edward Said każe odróżniać między „walką Palestyńczyków z izraelską, wojskową okupacją, a tym rodzajem terroryzmu, którego rezultatem był zamach na World Trade Center”. Już po wydaniu ostatnich numerów obu pism okazało się, że przypuszczenia ich autorów mijają się z prawdą. Do zamachów na izraelskich turystów w Kenii przyznała się Al-Kaida. Niedługo później terroryści z Al-Kaidy ogłosili publicznie, że wspierają ataki na terenie Izraela i przygotowują się do szerzej zakrojonych operacji w tym regionie. Odtąd nikt nie zaprzecza powiązaniom zamachowców palestyńskich z międzynarodówką terrorystów Islamskich.
Państwo Izrael stoi teraz przed wielką szansą. Na czele Partii Pracy wysunął się chyba najbardziej konstruktywny spośród polityków lewicy – Amram Micna. Wiadomo, że każdy kolejny zamach organizowany przez wyznawców „radykalnego islamu politycznego” będzie oznaczał tysiące głosów na rzecz jastrzębi z Likudu (Szaron) i prawicy Partii Pracy (Ben-Eliezer). Zatem interesem światowej lewicy, również tej radykalnej, nie jest dziś upieranie się przy dokładnym podziale Jerozolimy i rozwiązaniu kwestii powrotu, lecz doprowadzenie do ponownych rokowań pokojowych, do stopniowego wycofania osadników i ukonstytuowania się samorządnej Palestyny. Lewica w tym momencie nie może sobie pozwolić na usprawiedliwianie działań tych sił politycznych, które torpedują takie scenariusze.
Publicyści Lewą Nogą i Rewolucji nie są antysemitami. Prowadzący to pismo Stefan Zgliczyński był autorem raportów o polskim antysemityzmie dla CERA – organizacji afiliowanej przy Europejskim Kongresie Żydów. Zbigniew M. Kowalewski w jednym z poprzednich numerów pisał z podziwem o Berze Borochowie, radykalnym ideologu syjonistycznym. Wielokrotnie pismo to drukowało fascynujące wspomnienia z czasów Zagłady (w ostatnim numerze rewelacyjne wspomnienia Leopolda Treppera – przywódcy Czerwonej Orkiestry, później przewodniczącego TSKŻ). Na łamach „Lewej Nogi” pisywali zdecydowani sympatycy Izraela (jak Natalia Aleksiun czy niżej podpisany), jak i jego przeciwnicy. Ta otwartość pozwala spełniać podstawowe, krytyczne zadania myślenia lewicowego. Tym trudniej zrozumieć, czemu teraz w kwestii Izraela zapanował tam taki dogmatyzm, zahaczający wręcz o teorie spiskowe. Dlaczego pisze się wyłącznie o „kolonialnej, rasistowskiej i ludobójczej naturze państwa syjonistycznego”. Czemu potępia się polskich intelektualistów, którzy nie chcą przystąpić do bojkotu izraelskiej nauki i kultury? Skąd ci, którzy najbardziej boją się niemieckiego powrotu na Ziemie Zachodnie oraz walczą z „mentalnością kresową” tak zdecydowanie bronią prawa do powrotu Palestyńczyków, których usunięto z ich ziemi równie dawno? I jak to się dzieje, że typowe dla lewicy kategorie klasowe zastąpiono „kontrrewolucyjnymi” kategoriami narodowymi? Ostatnie numery obu pism zaskakują każdego lewicowca, który nie marzy o uczynieniu Izraelczyków ostatnim narodem uchodźców.
Michał Bilewicz
Jest to pełna wersja tekstu, który na przełomie lutego i marca ukaże się w miesięczniku "Słowo Żydowskie"