Leszek Miller wytoczył podczas obrad Rady Krajowej SLD (20 września br.) ideologiczne armaty przeciw... "ideologii i działalności politycznej jako przeszkodach dla funkcjonowania praw rynku".
Mówił o konieczności liberalizmu gospodarczego, co w jego ujęciu ma oznaczać "wyłączenie zadań społecznych poza nawias rynku", "rozdzielenie polityki gospodarczej od polityki społecznej", uznanie, że wytwarzanie dochodu narodowego oraz jego redystrybucja są w dużej części odrębnymi dziedzinami. Dlaczego? Dlatego że - zdaniem premiera - w pierwszej rządzą "twarde i obiektywne prawa rynku", w drugiej "zasady sprawiedliwości społecznej".
Ta ogólnikowo formułowana nowa doktryna ma uzasadnić obniżenie podatków, ograniczanie wydatków i od 2005 r. - deficytu.
Tego nie trzeba uzasadniać nową ideologią (bo liberalizm jest ideologią), to się da racjonalizować i rozmawiać o tym można
NA GRUNCIE SOCJALDEMOKRATYCZNYCH WARTOŚCI.
Tak jak rozmawiają europejscy socjaldemokraci w warunkach konieczności utrzymania konkurencyjności gospodarki w globalnym świecie, coraz bardziej otwartym, z ekspansją gospodarek o mniejszych kosztach pracy. Tak jak w końcu rozmawiają liberałowie o minimalizacji państwa opiekuńczego na wzór pozaeuropejski, ubolewając jednocześnie z powodu tego ograniczania. Ralf Dahrendorf wskazuje na rozszerzanie się procesów dezintegracji i wykluczenia, co wymagać będzie działań pomocowych. Nie przestaje przecież tym samym być liberałem.
Retoryka publicznej wypowiedzi rządzi się swoimi prawami: skrót i wymóg prostoty wzmacniają ostrość zdań, ale nie powinny zniekształcać ich znaczenia.
Nieprawdą jest, że wytwarzanie dochodu z jednej strony, zaś jego dystrybucja - z drugiej są osobnymi dziedzinami. Choćby dlatego, że podział efektów wzrostu gospodarczego ma bezpośredni wpływ na dalsze jego wypracowywanie. Udział wydatków publicznych w PKB w wielu krajach o rozwiniętych gospodarkach jest wyższy niż w Polsce. Inna jest ich struktura, ale to dokładnie oznacza, że dużą część tych wydatków absorbuje sfera wytwarzania. Zmieniają się też czynniki wzrostu: w coraz większym stopniu należy do nich wiedza i wszystko to, co decyduje o jakości kapitału ludzkiego, o dostępie do zasobów, dóbr i usług - w konsekwencji o poziomie wydajności, zmniejszaniu ryzyka wpływu ekstremalnych sił politycznych na demokratyczne instytucje.
Ponadto w polityce społecznej wyróżnia się instrumenty wpływające bezpośrednio na stosunki ekonomiczne; należą do nich: kształtowanie skali i warunków dostępu do własności (ochrona własności prywatnej bądź wykluczanie posiadania pewnego typu zasobów itd.), określanie praw właścicieli tych zasobów - dostępu do dóbr konsumpcyjnych poprzez regulowanie dostępu do pracy, zasad wynagradzania; ochrony konsumenta itd. ("Leksykon polityki społecznej"). Zatem nie ma w przyrodzie zjawiska, które przewodniczący SLD nazwał "wykluczeniem zadań społecznych poza nawias rynku".
Na marginesie: nie sposób również zgodzić się z tezą, że rynek ujawnia swoje możliwości tylko w warunkach pełnej wolności gospodarczej. Po co i czym zatem był New Deal Roosevelta? Błędem lewicy? Zresztą nawet odrzucając przesadę tego twierdzenia, właściwą dla konwencji wiecu - przekonanie o zawsze dobrych efektach pełnej (?) swobody gospodarowania zderza się z rzeczywistymi jej konsekwencjami w niektórych przedsiębiorstwach. Przykłady znamy wszyscy.
Postulat rozdzielenia polityki społecznej od polityki gospodarczej jest nie tylko niemożliwy, ale wręcz groźny. Utrwala on stereotyp, że strona wydatkowa zarządzania produktem krajowym ma charakter bierny, zaś wydatki socjalne są po prostu wydatkiem. Zatem powinny zależeć wyłącznie od tej garstki pieniędzy, która spłynie z całkowicie uwolnionego od społecznego balastu sektora gospodarczego. Są Kopciuszkiem, który od Jej Wysokości Gospodarki dostanie zużytą suknię na bal.
Tak wyglądałaby mniej więcej ilustracja do wywiadu udzielonego przez przewodniczącego SLD "TRYBUNIE" ("Koniec świata", "T" nr 221). To wywiad - tak jak sobotnie (20 września br.) wystąpienie - pełen haseł i typowych dla premiera skrótów. Trudno z nimi polemizować, posługując się językiem nauki, ale łatwo je z tego powodu negliżować. Nie o to jednak chodzi.
A O CO TAK NAPRAWDĘ CHODZI?
O to, że te wszystkie bon moty, przenośnie, ostre krótkie zdania rzucone niczym lancet w muchę kryją ważne dla kraju, dla jego rozwoju, stabilności instytucji demokratycznych poglądy. Należą do nich: przekonanie, że wzrost gospodarczy sam z siebie i wprost przekłada się na zamożność obywateli; że w wydatkach publicznych (którymi ogólnie - co ciekawe - przewodniczący się nie zajmuje) rozbuchane wydatki socjalne sprowadzą katastrofę i że w związku z tym - a jakże, niczym dżin z butelki - wyskakuje hojna, ale dziurawa pomoc społeczna.
Nie ulega wątpliwości, że wzrost gospodarczy sam w sobie nie jest sposobem na rozwiązanie problemu ubóstwa. Z analizy danych za 2000 r. dla 17 najbardziej rozwiniętych państw świata wynika, że współczynnik korelacji między PKB na głowę a stopą ubóstwa wyniósł - 0,25. Oznacza to, że wprawdzie wzrostowi pierwszej wielkości towarzyszy spadek drugiej, ale jest to związek słaby. Jeszcze niższy jest tzw. współczynnik Kendalla. Zamiana ubóstwa dochodowego na wielowymiarowe wskazuje, że wymienione współczynniki są jeszcze niższe i w tej grupie nieistotne ze statystycznego punktu widzenia. Decydujące znaczenie ma tu polityka społeczna. Jest jednak oczywiste, że bogate społeczeństwa mają większe możliwości redukowania ubóstwa w porównaniu ze społeczeństwami ubogimi.
Żeby jednak daleko nie szukać, wystarczy przykład Polski. "Mimo szybkiego wzrostu ekonomicznego, jaki dominował w okresie pierwszych dziesięciu lat transformacji, Polska nie osiągnęła sukcesu w ograniczaniu ubóstwa. (...) Nastąpiły jednocześnie procesy petryfikujące biedę". (Raport Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową pod red. I. Wóycickiej, 2003). Nie znam ekonomistów zajmujących się analizą wydatków społecznych, którzy nie podzielaliby tej opinii.
DLACZEGO BIEDA ROŚNIE WRAZ ZE WZROSTEM?
Oczywiście wiele zależy od tego, jak definiujemy biedę, jednakże tendencja ta ma swoje przyczyny w słabości instytucji, niespełnionych nadziejach pokładanych w decentralizacji, a także w malejących wydatkach na pomoc społeczną i świadczenia rodzinne w relacji do PKB. Przy czym w Raporcie Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową czytamy, że "pomoc społeczna okazuje się najbardziej efektywnym narzędziem w zwalczaniu ubóstwa" mimo że "rola świadczeń pieniężnych z pomocy społecznej w ostatnich latach malała". Ma to związek z cenowym sposobem waloryzacji świadczeń. Pomoc społeczna przynosi istotny efekt w zmniejszaniu luki ubóstwa przy relatywnie niskich wydatkach. Skąd zatem to stereotypowe przekonanie, że mamy "dziurawą pomoc" - jak sugeruje przewodniczący?
Być może stąd, że pomoc społeczna utożsamiana jest z całym systemem zabezpieczenia społecznego. Do jednego worka wrzuca się renty, emerytury z różnych systemów, świadczenia rodzinne itp.
W Polsce uczestnicy debaty publicznej wiedzą, co to są stopy procentowe, inflacja, PKB - bo tego nie wypada nie wiedzieć, ale bez zająknięcia dziennikarz TVN, mówiąc o pomocy społecznej, wymienia wszystkie wydatki socjalne. To zresztą kolejny negliż jakości i "obiektywizmu" medialnego dyskursu (w mediach publicznych i prywatnych).
O tej "właściwej" pomocy społecznej prof. Golinowska pisze, że jest jednym z najbardziej restrykcyjnych systemów: adresowana do tych, o których wiadomo, że sobie nie poradzą, wymagająca badania dochodów, wywiadu środowiskowego.
Doktrynalna geneza tej zasady tkwi w liberalizmie i wywodzi się z ustawodawstwa Wielkiej Brytanii (programy Beveridge’a).
Tak więc rząd lewicowy nie musi zmieniać doktryny, gdyż realizuje tę zasadę po poprzednikach.
Przewodniczący Miller podkreśla, że na sferę socjalną wydajemy za dużo. "Im więcej wydajemy, tym więcej niezadowolonych" - mówi, uzasadniając ograniczenie budżetowe w wydatkach społecznych. Nie zawsze jednak ci, którzy swoje niezadowolenie wyrażają głośno, to ci sami, którym pomoc jest najbardziej potrzebna.
PROTESTUJĄ GÓRNICY I HUTNICY,
pomocy w postaci zmniejszenia podatków domagają się przedsiębiorcy. Czy to są rzeczywiście ci, którzy wymagają wsparcia, czy tylko reprezentanci najsilniejszych grup interesów?
Dialog w Komisji Trójstronnej może przybierać formę umowy korporacyjnej, z której strony czerpią dla siebie korzyści, zaś rozproszeni i niezorganizowani - płacą. Za nimi musi ująć się rząd.
Ryzyka związanego z wielkością długu publicznego nie wolno lekceważyć, więcej: im biedniejszy kraj, tym większe ryzyko związane ze sfinansowaniem tego długu, to także pieniądze, które nie trafią na inne, społecznie i gospodarczo ważne cele. W ten sposób koło się zamyka. Jednakże problemem jest nie tylko wielkość, ale struktura wydatków socjalnych.
Rosnące koszty reformy emerytalnej, nieracjonalne obciążenie składką na ubezpieczenie rolników, tych, którzy de facto prowadzą dużą działalność gospodarczą, relatywnie wysokie koszty reformy administracyjnej "wypychają" wydatki na aktywizację bezrobotnych, pomoc rodzinom wychowującym dzieci, wyrównywanie szans dzieci itp.
Tę "biedę", o której mówi Leszek Miller, też trzeba umieć dzielić i to odważnie, w imieniu nieobecnych przy okrągłych stołach. I to jest właśnie lewica.
Jolanta Banach
Autorka jest sekretarzem stanu w Ministerstwie Gospodarki, Pracy i Polityki Społecznej; tekst ukazał się w TRYBUNIE (27.09.2003)