Hegemonia neoliberalnych konserwatystów przyczynia się do utrwalenia istniejących stosunków władzy. Co gorsza, dyktat prawicy sięga myślenia i działania ludzi, którzy zawsze deklarowali się jako lewicowi. W rezultacie lewica zostaje nie tylko zmarginalizowana, ale też zdominowana przez formację panującą. Siła prawicy polega nie tyle na tym, że narzuca ona swoje przekonania w kwestiach szczegółowych, ale na tym, że wskazuje, które problemy są ważne, i definiuje dopuszczalne rozwiązania tych problemów.
Prawicowa hegemonia szczególnie jaskrawo przejawia się w tym, że punktem odniesienia dla lewicowych publicystów i polityków nie są inni ludzie lewicy, ale reprezentanci myśli panującej. W ten sposób przedstawiciele mediów lewicowych sami osłabiają swoją pozycję. Jeśli nawet przywołują przykłady tekstów lub poglądów przekraczających konserwatywny status quo, to zawsze pochodzą one z Gazety Wyborczej, Tygodnika Powszechnego czy Rzeczpospolitej. Nie przychodzi im do głowy, aby sięgnąć chociażby do Trybuny czy Przeglądu, by nie wspomnieć o pismach zdecydowanie na lewo od Gazety Wyborczej. Można to chociażby dostrzec w tekście Błażeja Warkockiego z poprzedniego numeru Bez Dogmatu, który rekonstruuje, co pisano o gejach w „opiniotwórczych gazetach”, odwołując się do niezbyt przychylnych głosów z Gazety Wyborczej, Polityki, Wprostu i Tygodnika Powszechnego. Autor przyznaje, że zdarzają się wyjątki i nie wszyscy przyjmują postawę homofobiczną, ale odstępstw tych szuka u dziennikarza... Gazety Wyborczej. (1) Nie raczy wspomnieć, że na przykład w Trybunie było na ten temat wiele tekstów, w tym kilka Marii Szyszkowskiej i Przemysława Szubartowicza. Polską lewicę bardziej interesuje jedno przychylne mruknięcie konserwatysty, który łaskawie znosi istnienie gejów, niż pozytywne głosy innych ludzi lewicy. Postawa ta jest zresztą symptomatyczna. Wielu zdeklarowanych komunistów oskarża (częściowo słusznie) Trybunę, że jest gazetą zbyt prawicową, aby ją regularnie czytać, ale sami kupują... oczywiście Gazetę Wyborczą. Lewicowi publicyści generalnie zresztą nie interesują się pismami lewicowymi, poza tymi, z którymi sami współpracują. Takie lekceważenie pozwala im pisać z patosem, że oto przed nimi nikt w Polsce nie skrytykował neoliberalizmu, chociaż takich krytyk było już dziesiątki, tyle że nie podejmowano nad nimi dyskusji. Praktyka ta uniemożliwia stworzenie silnego środowiska emancypacyjnego: naturalnym i jedynym odniesieniem dla większości lewicowych publicystów są pisma prawicowe. Tym samym lewica daje sobie narzucić panujący język, gdyż reaguje głównie na problemy i debaty zainicjowane przez media i partie prawicowe.
Jednym z elementów tożsamości każdej niemal formacji intelektualnej jest grono osób, do których się ona odwołuje. Polska lewica niestety i tu oddaje pole dominującemu dyskursowi. Zamiast nawiązywać chociażby do rewizjonistycznych trendów w obrębie PZPR, albo do socjalistów wywodzących się z opozycji, większość partii i publicystów lewicowych swoim symbolem uczyniła Jacka Kuronia. Tymczasem nie miał on z lewicą zbyt wiele wspólnego. Opinia Kozłowskiego i Stanosz, że „Jacek Kuroń poniósł polityczną klęskę” i że „był on jedynym politykiem polskiej lewicy, który w ciągu ostatnich czterdziestu lat odegrał poważną rolę w kształtowaniu polskiej rzeczywistości” (2) nie jest trafna. Fakty są bowiem takie, że Jacek Kuroń tylko raz w swoim życiu miał okazję zasadniczo wpłynąć na losy kraju i z tej sposobności skorzystał. Były to lata 1989-1990, kiedy zajmował stanowisko ministra pracy i spraw socjalnych i miał silną pozycję w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Od początku transformacji Kuroń był euforycznym entuzjastą radykalnie wolnorynkowych rozwiązań i jako jedyny poseł OKP jednoznacznie popierał neoliberalne pomysły Jeffreya Sachsa. (3) Na nieszczęście polskiego społeczeństwa rządowi udało się zrealizować ten program, do czego Kuroń się bardzo znacząco przyczynił. Jego poparcie dla reform Balcerowicza było bezwarunkowe, a podejście do neoliberalnej transformacji przypominało słynne There is no Alternative Margaret Thatcher. Tuż po zaaplikowaniu Polakom brutalnej kuracji, w wyniku której ich średnie płace spadły o ponad 25%, bezrobocie wzrosło o 2 miliony, a ilość ludzi żyjących poniżej minimum socjalnego zwiększyła się ponad dwukrotnie, Kuroń napisał: „Innej polityki być nie mogło.” (4) Kolejną negatywną konsekwencją jego działań było usankcjonowanie akcji charytatywnych jako podstawowej formy opieki socjalnej i tym samym delegitymizacja systemowych form walki z biedą.
Kuroń rzeczywiście kilka lat później przyznał, że popełnił pewne błędy, ale świadomość pomyłki nie dowodzi jeszcze czyjejkolwiek lewicowości. Kozłowski i Stanosz słusznie wskazują na to, że elity intelektualne uczyniły z Kuronia niegroźnego dziwaka, który w sprawach polityki bieżącej nie ma nic do powiedzenia, a jest jedynie „dobrym człowiekiem”. Krytyczne ostrze oskarżeń Kuronia pod adresem kolejnych rządów zostało w ten sposób skutecznie stępione. Trzeba jednak zauważyć, że jego skręt na lewo był niewielki i sprowadzał się w gruncie rzeczy do oczywistego wśród zachodnich polityków przekonania, że powszechny dostęp do edukacji stanowi ważny element rozwoju społecznego. Poza tym jego myślenie rzeczywiście skupiało się wokół nie mających żadnych praktycznych konsekwencji frazesów o „ludzkiej dobroci”, „człowieku” „wartościach” itd. Uznanie „kuroniowej” lewicy za jedyną alternatywę dla neoliberalnej ortodoksji wydaje się zatem wygodnym zabiegiem dominujących prawicowych elit, bowiem wszelkie ruchy bardziej lewicowe od zwolenników Kuronia są pojmowane jako „radykalne” i „skrajne”. Z tej perspektywy lewica zostaje zdefiniowana jako formacja, która rządząc realizuje program neoliberalnej ortodoksji, a będąc w opozycji żarliwie krytykuje swoje dawne niedociągnięcia i stroi się w postępowe szaty. Ten obraz skądinąd odpowiada dzisiejszemu SLD, który po przegranych wyborach z całą pewnością będzie przepraszać za swoje minione błędy, zarazem definiując się jako w pełni lewicowa partia.
Nieustanne powoływanie się na Kuronia przez lewicę jest tylko przykładem, który egzemplifikuje powszechne zjawisko: mianowicie przejmowania przez ruchy lewicowe pojęć i symboli dominującej formacji neoliberalno-konserwatywnej. Nawet formułując emancypacyjne cele, przedstawiciele lewicy bronią ich zazwyczaj językiem autorytarnym lub ideologicznym. Coraz częściej próbują oni uzasadniać prawa krzywdzonych mniejszości w języku panującym. Przykładowo: obrońcy praw homoseksualistów, przedstawiając swoje racje, odwołują się do autorytetu papieża (np. Magdalena Środa). Tego typu odniesienia są niekonsekwentne i tym samym dyskredytują pozycje lewicowe w ewentualnym sporze (z tego prostego powodu, że papież jest przeciwny emancypacji lesbijek i gejów). Często też z lewej strony słychać głosy, że liberalizacja ustawy antyaborcyjnej albo emancypacja gejów i lesbijek to „tematy zastępcze” (co śmieszniejsze, takie głosy pojawiają się też u „radykalnych komunistów”). A takie stanowisko oznacza przecież zgodę na istniejące formy dominacji i zarazem jest kalką ze słownika konserwatywnej prawicy, która nie chce naruszać istniejącego stanu rzeczy, w sposób oczywisty dyskryminującego kobiety i homoseksualistów. Z drugiej strony, wiele organizacji wspierających emancypację kobiet i homoseksualistów marginalizuje problem polskiej biedy, bezrefleksyjnie afirmując tragiczne w skutkach neoliberalne reformy (do tej grupy należy znaczna część polskich feministek). Innymi słowy, większość środowisk deklarujących się jako lewicowe selektywnie traktuje idee emancypacyjne, lekceważąc niektóre formy społecznej krzywdy i opresji. W konsekwencji polska lewica staje się rozproszona i skłócona, co oczywiście tym bardziej ją osłabia.
Sprytny zabieg ideologiczny dominującej prawicy polega również na narzuceniu takiego sposobu artykulacji wielu istotnych kwestii, który pozornie nie blokuje praktyk emancypacyjnych, ale mimo to skutecznie neutralizuje dążenie lewicy do ich zainicjowania. Dzisiaj przejawia się to przede wszystkim w permanentnym nadużywaniu dwóch pojęć. Pierwsze z nich to „wartości”. Na przykład Izabela Jaruga-Nowacka przy każdym swoim wystąpieniu mówi o „potrzebie wartości” (w domyśle moralnych). Od wielu socjalistów można też usłyszeć, że „panuje duch konsumpcji” i „liczą się już tylko pieniądze”, a brakuje namysłu właśnie nad „wartościami”. Ta romantyczna lewica zamiast dóbr materialnych proponuje biedakom dobra duchowe. Taka postawa oczywiście bardzo odpowiada elitom intelektualnym i finansowym, które też ubolewają nad „upadkiem wartości”. Drugie pojęcie to „dialog” – idealne remedium na wszelkie problemy i warunek możliwości wszelkich przemian. Oczywiście reguły „dialogu” ustala dominująca formacja ideologiczna i jeżeli ktoś formułuje zbyt radykalne postulaty, to zostaje z niego wykluczony. Warto dodać, że całość tego „dialogu” od lat coraz bardziej skręca na prawo, toteż zmianie ulegają kryteria dostępu do niego i zakres podejmowanych tematów. „Dialog” jest też antytezą konkretnego działania, bo postulat jego podjęcia prawie zawsze oznacza rezygnację z jakichkolwiek praktycznych przemian. Od lat debatuje się o związkach homoseksualnych, o liberalizacji ustawy antyaborcyjnej czy o sytuacji bezrobotnych i oczywiście rozmowy te nie poprawiają w niczym sytuacji. Zastąpienie politycznej walki i rozwiązań systemowych „dialogiem” skutecznie pacyfikuje partie, które deklarują się jako lewicowe. Poza tym negatywne podejście do ostrych konfliktów opiera się na podstawowej przesłance konserwatywnego myślenia, zgodnie z którą ład społeczny stanowi samoistną wartość i nie należy go naruszać w żadnej sytuacji. Polskie partie deklarujące się jako lewicowe przejęły to przekonanie i tym samym zrezygnowały z walki o emancypację grup pokrzywdzonych. W ten sposób wycofały się one ze skutecznego działania i ograniczyły swoją rolę do bycia nieudanymi kopiami permanentnie moralizującej prawicy. Innymi słowy część lewicy cofnęła się na pozycje przedmarksowskiego filozofa – zamiast świat zmieniać, postanowiła jedynie go interpretować.
Największym problemem polskich środowisk deklarujących się jako lewicowe nie są ich własne mity czy przesądy (chociaż i takie się oczywiście zdarzają). Znacznie większą słabością polskiej lewicy jest to, że jej aktywność została zdominowana przez mity i pojęcia konserwatywnej prawicy. W tym sensie lewica jest słaba, ponieważ pozwoliła sobie narzucić obce kategorie i przestała stawiać opór panującej formacji. Aby stała się autonomicznym podmiotem, musi zerwać z „kompromisem”, który w praktyce oznacza zgodę na nieograniczoną władzę prawicy. Powinna podjąć walkę o realizację ideałów emancypacyjnych i zrzucić kajdany, które sama sobie nałożyła.
Piotr Szumlewicz
Przypisy:
1) Autor pozytywnie odwołuje się do redaktora naczelnego krakowskiego wydania Gazety Wyborczej Seweryna Blumsztajna. B. Warkocki, „Biedni Polacy patrzą na gejów”, Bez Dogmatu, nr 61, wiosna 2004, s. 14-18.
2) M. Kozłowski, B. Stanosz, „Trudna śmierć”, Bez Dogmatu, nr 61, wiosna 2004, s. 3.
3) T. Kowalik, Współczesne systemy ekonomiczne, Warszawa 2000, s. 278
4) J. Kuroń, Moja zupa, Warszawa 1991, s. 111.
Artykuł pochodzi z 62 numeru pisma Bez Dogmatu