Z polskich scen po roku 1989 Harold Pinter prawie zniknął. W kraju budującym kapitalizm, ostry krytyk wynaturzeń i potworności tego ustroju stał się niepoprawny politycznie. Czy bowiem może być na Wisłą akceptowany pisarz ideowo zaangażowany po stronie lewicy, konsekwentny pacyfista, walczący z hipokryzją polityczną wszelkiej maści, religijnym i obyczajowym obskurantyzmem, wyzyskiem ekonomicznym oraz reakcyjną wizją świata? Jest bowiem Pinter jak ów chłopiec z bajki Andersena o "Nowych szatach cesarza" wołający: "Przecież on jest nagi".
Przywołanie - powiedzmy to expressis verbis - żałosnych obyczajów panujących nad Wisłą w sferze kultury i idei jest o tyle uzasadnione w obliczu przyznania Literackiej Nagrody Nobla brytyjskiemu dramaturgowi, że pokazuje, kim może być w społeczeństwie intelektualista. I boleśnie uświadamia panowanie mroku umysłowego w Polsce oraz duchową nędzę położenia wielu intelektualistów. Nędzę, której zresztą na ogół sami są oni sobie winni.
W filmie "Mansfield Park", opartym na motywach z listów Jane Austen zagrał Pinter - a jako półzawodowy aktor wystąpił w 21 filmach - kulturalnego, wykwintnego, a nawet wyrafinowanego dżentelmena, który czerpie zyski z niewolnictwa. W tym charakterze kreowanej przez niego postaci symbolicznie niemal skupia się klimat moralny jego twórczości, której fundamentem moralnym jest sprzeciw, a nawet pogarda dla świata łajdaków w jedwabnych garniturach. Momentem, w którym Pinter zaangażował się politycznie po stronie lewicy, był krwawy przewrót Pinocheta w Chile w 1973 roku i obalenie lewicowych rządów Salvadora Allende. Później angażował się też m.in. przeciw brutalnemu traktowaniu więźniów politycznych, głównie Kurdów, w Turcji. W 1999 roku protestował przeciw bombardowaniom Kosowa, a w 2003 roku przeciwstawił się brudnej wojnie Busha i Blaira w Iraku. Obu nazywa bez ogródek zbrodniarzami wojennymi. Jest też wrogiem modelu gospodarczego, którego prawodawcami byli liderzy konserwatywnej rewolucji przełomu lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, Ronald Reagan i Margaret Thatcher. Jej następcy, Johnowi Majorowi odmówił przyjęcia ofiarowanego szlachectwa, woląc pozostać synem żydowskiego krawca z londyńskiego East Endu. Odpryskiem jego postawy było też niedawne odwołanie planowanej wizyty w Polsce, którą uznał za służalczego najemnika USA.
Rozpoczynanie okolicznościowego szkicu poświęconego Pinterowi od prezentacji jego zaangażowań politycznych, czy, szerzej, publicznych, wydaje się być na pierwszy rzut oka uwierzytelnianiem opinii krytyków i jego ideowych nieprzyjaciół, którzy sugerują, że tegoroczny werdykt, to kolejne uhonorowanie z powodów politycznych niepoprawnego lewaka, a nie artysty. Nic to - chciałoby się powiedzieć i powtórzyć raz jeszcze - postawa Harolda Pintera jako człowieka idei i człowieka sumienia pokazuje kim może być w społeczeństwie intelektualista i artysta. Z tym większą jaskrawością pokazuje znikczemnienie roli intelektualisty w Polsce, intelektualisty, któremu najbardziej brakuje tego, czym twórca ten promienieje - cywilnej, duchowej i intelektualnej odwagi, i który tkwi w oparach nadwiślańskiej duchoty, gdzie kultura oficjalna albo promuje najbardziej przegniłe idee, albo po prostu ucieka w tematy zastępcę i wygodny intymizm. Harold Pinter samym swoim istnieniem pokazuje, jak bardzo w Polsce brakuje twórców jego pokroju właśnie, czy choćby Bertolta Brechta.
Biograf Pintera Michel Billing nazwał go "poetą o radykalnych instynktach". W tym poetyckim zakwalifikowaniu jego dramaturgii jest wiele trafności. Jest on bowiem mistrzem języka, tak precyzyjnego i skondensowanego, że owo porównanie do poezji jest całkowicie zasadne. Także wtedy, gdy mówi się o Pinterze jako o "mistrzu pauzy", kategorii przecież nader poetyckiej. Wszakże trzeba dodać, że owa precyzja języka jego dramatów wywodzi się nie z języka "wysokiego", lecz z mowy potocznej, z jej eliptyczności i "magnetofonowej", chaotycznej, ułomnej, wieloznacznej faktury. Poetyckość tej dramaturgii wyraża się też w jej wieloznaczności, grze językiem i w niekonwencjonalnym budowaniu znaczeń, w "językowym balecie". Poetycka w sztukach Pintera jest też deklarowana przez niego nierozróżnialność realnego od nierealnego. Od swojej debiutanckiej jednoaktówki z 1957 roku, "Pokoju", przypisywany jest do teatru absurdu, jako autor kreujący w swoich komediach zagęszczony świat, nazywany "komedią zagrożeń", w którym z niewinnych na pozór i błahych okoliczności wyłania się niepostrzeżenie atmosfera absurdu istnienia, niebezpieczeństwa a nawet grozy. Pinter jest też twórcą teatru absurdu jako artysta - jak głosi laudacja akademików noblowskich - "obnażający pozorność komunikacji między ludźmi i dramatyczną bezradność człowieka zarówno wobec świata, jak i własnej podświadomości". Akademicy napisali też, że jego sztuki odkrywają głębię skrywającą się pod powierzchnią zwykłej mowy i wymuszają wejście w klaustrofobiczną obsesję". Z punktu widzenia faktury artystycznej, sztuki te (do najsłynniejszych należą "Urodziny Stanleya" (1957), "Dozorca" (1960), czy "Kochanek" (1963), są smutnymi, quasi-realistycznymi komediami, pełnymi sytuacji, o których w kręgu angielskojęzycznym utarło się mówić jako o "sytuacjach pinterowskich", w sensie podobnym do polskiego zwrotu - "jak z Mrożka".
Jako się rzekło, poza niektórymi przychylnymi opiniami, w Polsce przyjęto nagrodę dla Pintera kwaśno. Najbardziej znamienne dla klimatu umysłowego u nas panującego są takie wypowiedzi, jak ta, autorstwa cenionego skądinąd eseisty i tłumacza dramaturgii Samuela Becketta, Antoniego Libery („Wprost”, nr 42/2005). Oceniwszy wysoko umysłowość i artyzm Pintera. Libera w czambuł potępia jego zaangażowanie polityczne. Nie podoba mu się więc pinterowska krytyka USA, wynaturzeń kapitalizmu, itd. jako głęboko niesłuszna. Stawia przy tym pisarzowi za wzór niezaangażowanie polityczne Becketta. To przejaw osobliwej aberracji, jaka panuje wśród znaczącej części polskich elit związanych z kulturą, a która polega na gwałtownej alergii na wszystko, co pachnie jakąkolwiek lewicowością. Zgodnie z tym trybem myślenia, intelektualiści w PRL czy – szerzej – w realnym socjalizmie, mieli prawo do walki z „komuną”, a obecnie mają prawo oddawać cześć najbardziej zmurszałym ideom i banalnym frazesom, byle miały właściwą etykietę, ale już zaangażowanie lewicowe intelektualistów, i polskich i zachodnich, jest zaślepieniem, aberracją, skandalem i głupstwem. W oczach rzeczników tego sposobu myślenia, artysta czy intelektualista może być w najlepszym razie niezaangażowanym klerkiem, nie wychylającym się ani w lewo ani w prawo. Jednak, gdy „furiacko” krytykuje np. politykę Busha czy prowadzi inne „niesłuszne kampanie”, jest – jak powiada Libera – „fanatycznym lewakiem”, tak jak Noam Chomsky. Co więcej, owym zaangażowaniem, Pinter szkodzi sobie, bo „nieuchronnie dezawuuje swoje myśli wyrażane w sztukach”. W tym akurat punkcie Libera myli się, co dziwne u znawcy literatury angielskiej, albowiem światopogląd Pintera znajduje wyraźne odzwierciedlenie w treści jego sztuk.
„Łaskawszy” dla Pintera jest krytyk teatralny Janusz Majcherek („Newsweek”, nr 42/2005), który napisał: „Cokolwiek Harold Pinter mniema w sprawach politycznych, jest jego osobistą sprawą i nie za to należy go cenić, lecz za teksty, które napisał dla teatru…”. Innymi słowy, pilnuj szewcze kopyta, literat do pióra, ale wara od politycznego zaangażowania, na rzecz lewicy oczywiście. Jednak - daje się zauważyć w domyśle sugestię wynikającą z tego myślenia - gdybyś przeciwstawił się „lewakom” i pochwalił Busha za „twardą politykę”, to byłoby ci to poczytane za postawę pozytywną, a co najmniej wybaczone.
Takie to przejawy przypadłości umysłowej można napotkać w Polsce, jedynym w Europie kraju, w którym myślenie zwane kiedyś poczciwie reakcyjnym i wstecznym, znalazło nie tylko wygodny matecznik, cieplarniane warunki, niczym dinozaury w „Parku Jurajskim” Stevena Spielberga, ale także oficjalne obywatelstwo w kręgach elit umysłowych.
Krzysztof Lubczyński