Sieć na Freedom Flotillę
2010-06-08 22:28:01
Cicho nad Freedom Flotillą. Cicho jak nad trumną. Nieproporcjonalnie cicho do wydarzenia.

Konwój wiozący odciętej od świata Strefie Gazy produkty „zakazane” takie jak cement, papier, AGD, był zarazem – a może przede wszystkim - polityczną prowokacją. Został zaatakowany przez wojska izraelskie. 10 osób zginęło. Resztę z ok. 700 osób płynących na statkach aresztowano. Większość aresztowanych deportowano. Brakuje informacji, ilu spośród uczestniczek/ów FF miało obywatelstwo izraelskie. Władze Izraela są w tej sprawie stroną, więc można domyślać się, że ograniczają dostęp do informacji, które obciążałyby ich odpowiedzialnością za bezpodstawny atak i pokazywałyby, że wśród samych Izraelczyków - nie mówiąc o Żydach – nie ma jednomyślności w tzw. „sprawie palestyńskiej”.

Nie na polityce Izraela chciałabym się jednak skupić, lecz na skrępowaniu w mówieniu o niej. Wątki, które temat ten uruchamia, tworzą splątaną sieć, w której trudno wykonać ruch, by jeszcze bardziej się w nią nie zaplątać. Im bliżej Polski, tym sieć staje się gęstsza od tutejszych kontekstów. Spróbujmy zatem zaledwie kilka nitek z tej sieci wyciągnąć. Spróbujmy co nieco rozplątać.

Izraelczycy i Żydzi

Po ataku na FF portal Lewica.pl wystosował oświadczenie, w którym czytamy między innymi: „Pragniemy przy tym podkreślić, że protestujemy przeciwko syjonistycznej polityce rządu Izraela, uznając prawo do samookreślenia wszystkich społeczności narodowych na Bliskim Wschodzie. Wśród Żydów, podobnie jak wśród Palestyńczyków, wielu z nas ma znajomych i przyjaciół. Tym bardziej trudno jest nam pogodzić się z faktem, że nacjonalistyczni politycy robią tyle złego.” Zdanie to odczytuję jako gest odżegnania się od antysemityzmu i uprzedzenia ewentualnych zarzutów o takowy. Gest dość nieporadny, bo retoryczny zabieg: „mam wielu przyjaciół-Żydów” powtarzany jest jak mantra właśnie przez antysemitów. Analitycy dyskursu trafnie rozpoznali go jako próbę uprawomocnienia antysemickich przekonań poprzez nadanie im charakteru trzeźwej oceny faktów, nie mającej nic wspólnego z emocjami – a zatem także sympatiami lub antypatiami - osoby je wyrażającej. Niedopowiedziana, druga część tego zdania ma w sobie sławetny komponent „ale”. Całość brzmiałaby mniej więcej: „Mam wielu przyjaciół wśród Żydów, więc nie jestem antysemitą, ale wiem, że Żydzi...”.

Zastanawiające także, czy – w końcu także mój, bo czytam go i piszę dla niego - portal mógłby wystosować oświadczenie o treści: „Wśród nas jest wielu Żydów” oraz dlaczego jednak tak się nie stało. Bo wobec garstki Żydów w Polsce ich zagęszczenie wśród redakcji byłoby niewiarygodne? Bo w obliczu nazwy i charakteru portalu podpadałoby ono pod stereotyp żydokomuny? A może jeszcze bardziej przypominałoby to antysemicki dyskurs o Żydach, którzy mówiąc źle o Żydach, są najlepszym dowodem na to, że antysemici mają rację, no bo „skoro nawet oni...”? Nie wiem, co trzeba było napisać. Być może to, co zostało napisane. Nie ma tu chyba dobrego rozwiązania i to najlepiej pokazuje zawiłość mówienia o Żydach i Palestyńczykach w polskim kontekście.

Oświadczenie portalu odczytuję także jako potrzebną próbę wprowadzenia porządkującego rozróżnienia na Izraelczyków i Żydów. Rozróżnienie to postulowane jest przede wszystkim przez Żydów, którzy sprzeciwiają się polityce Izraela i nie chcą być z nią utożsamiani. Izraelczyk to kategoria państwowa. Określa osobę, która ma obywatelstwo Izraela i mieszka w państwie Izrael. Żyd to dla jednych kategoria etniczna, dla innych społeczno-kulturowa, dla jeszcze innych religijna. Dla tych zaś, którzy posługują się nią do opisu samych siebie, często kategoria społeczno-kulturowej i/lub rodzinnej autoidentyfikacji. Żyd to osoba należąca do rozproszonej po świecie społeczności, traktowana jako Żyd ze względu na przekonanie, że jej pochodzenie determinuje jej sposób życia i myślenia albo traktująca tak samą siebie ze względu na akces do rozmaicie rozumianej – czasem świecko, czasem religijnie, czasem tradycyjnie, czasem postępowo - żydowskości. Izraelczyk to ktoś, kto mieszka w Izraelu i poprzez obywatelski akces współtworzy tamtejszą państwowość.

Rozróżnienie na Żydów i Izraelczyków jest próbą wyjścia poza kategorie narzucone przez daleko przedwojenny dyskurs narodowy. O tym, jak trudno poza niego wyjść, niech świadczy fakt, że ciągle postrzegamy państwa w kategoriach ziemi zamieszkałej przez jeden, monolityczny „lud”, który ma jakieś specyficzne cechy, zwane narodowymi. Przekonanie to szczególnie silnie działa właśnie w odniesieniu do Izraela, bowiem „Żydzi” jako kategoria ujednolicająca, piętnująca i separująca ma wyjątkowo długą i bogatą historię.

Należy wspomnieć, że są Żydzi, którzy w akcie protestu wobec polityki segregacji zrezygnowali z tożsamości izraelskiej i opuścili ten kraj. Są także Izraelczycy, którzy właśnie w ramach obywatelskiej działalności próbują na miejscu przeciwdziałać tej polityce. Są i tacy, którzy zapytani o to, kim są, ze szczególną uwagą dobierają słowa próbując tak definiować tożsamość, by w obręb bycia Izraelczykiem włączać społeczność, której prawa do tego odmówiono, czyli Palestyńczyków. Mówią o sobie na przykład, że są żydowskimi Palestyńczykami lub palestyńskimi Żydami. Te identyfikacyjne manewry brzmią kuriozalnie, bo dotykają kuriozalnych granic tego, co jest „do pomyślenia”.

Dodajmy, że granice tego, co do pomyślenia nie pokrywają się z tym, co jest możliwe „do zrobienia”. Przeciwnie. Właśnie dlatego, że Zagłada wymagała zbyt wielkiego wysiłku w likwidacji dyskomfortu myślowego, a być może po prostu na niego skazywała, tak wielu odmówiło sobie – i innym - pomyślenia o niej wtedy, gdy miała ona miejsce. Granice myślenia wyznaczają granice widoczności, ale nie wydarzeniom. Myślę, że kiedy mechanizmy budowania tożsamości nie podlegają refleksji i próbie nadania im świadomego charakteru, wtedy uruchamia się ich najbardziej niebezpieczny potencjał. Być może jednak jest to zbyt duża wiara w siłę rozumu.

„Antysyjonizm” i antysyjonizm
W uszach wyczulonych na antysemickie kalki hasło „antysyjonizm” brzmi podejrzanie. I słusznie. Właśnie pod tym hasłem w latach 1967-1968 rozpętano w Polsce antysemicką kampanię, która miała na celu wskazać, że ówczesne antyrządowe wystąpienia to robota „obcych”. Pojęcie „antysyjonizmu” kolportowano m.in. z przedwojennego dyskursu komunistów – także żydowskich – którzy w syjonizmie upatrywali idei narodowej, reakcyjnej wobec postulatu wspólnej, ponadnarodowej walki z wyzyskiem, a pojęcie narodu uważali za w najlepszym razie fałszywą diagnozę przyczyn tegoż wyzysku. Dodać trzeba, że jednym z powtarzanych na ulotkach Komunistycznej Partii Polski haseł było: „O prawo mniejszości narodowych do samookreślenia, aż do oderwania się”. Przedwojenny komunizm nie był - jak dziś próbuje się go przedstawiać - aż tak zapatrzony w walkę klas, by nie widzieć innych kontekstów dyskryminacji.

O ile dziś Żydami nazywa się Izraelczyków, o tyle w 1968 r. polskich Żydów – a może żydowskich Polaków - nazwano syjonistami przypisując im tym samym wspólne poglądy polityczne i stosunek do wydarzeń na Bliskim Wschodzie. Antysemityzm był oficjalnie potępiony, więc, by nie używać słowa „Żyd” ludzi wybranych na kozłów ofiarnych naznaczano słowem „syjonista”.

Tymczasem zgodnie z doktryną syjonistyczną syjonistą jest ten, kto popiera powstanie, trwanie i obronę granic żydowskiego państwa, otwartego na przyjmowanie Żydów z całego świata i zdefiniowanego jako wspólnota narodowa. W obrębie tak zakrojonej wspólnoty nie ma miejsca dla Palestyńczyków, na ziemiach których państwo to zostało wybudowane.

Już pod koniec XIX w. syjonizm był traktowany jako pochodna ideologii nacjonalistycznej. Co ciekawe, ideę utworzenia państwa Izrael i zgromadzenia tam Żydów z Europy popierali m.in. endecy, bo upatrywali w tym rozwiązaniu bliskiej im idei państwa jako skupiska jednego narodu oraz pozbycia się Żydów z Polski. Aktualnie myślenie to znajduje kontynuacje w dylematach skinheadów, czy popierać Palestyńczyków – w imię rozniecania antysemityzmu, czy popierać Izraelczyków – w imię rozniecania islamofobii.

W kontekście historii Izraela ludzie określający się dziś mianem antysyjonistów – spośród których ogromna cześć to Żydzi - uważają, że idea żydowskiego państwa – jak każda idea państwa narodowego - prowadzi do wykluczenia i przemocy i że zamiast trzymać się rasistowskiej wizji wspólnoty, Izrael mógłby być państwem wielonarodowym, czego jednym z pożądanych skutków byłby koniec wojny wydanej Palestyńczykom w momencie wygnania i separacji.

Kogo wolno pytać
Brak rozróżnienia na Izraelczyków i Żydów z jednej strony, z drugiej zaś antysyjonizmu jako pojęcia, które posłużyło do antysemickiej nagonki, od antysyjonizmu jako sprzeciwu wobec XIX-wiecznej doktryny politycznej wcielanej dziś w życie sprawia, że boimy się krytykować Izrael, bo grozi to zarzutem o antysemityzm lub, co gorsza, faktycznym powieleniem antysemickich przesądów. Choćby poprzez język, którego używamy.

Media głównego nurtu przyjęły wobec powyższego taktykę, zgodnie z którą swoiste „bezpieczeństwo” – a może raczej glejt poprawności - zapewni im zapraszanie do komentowania polityki Izraela niemal wyłącznie ludzi o publicznej identyfikacji żydowskiej i poglądach umiarkowanie syjonistycznych.

I tak Jan Gebert, pytany o ocenę ataku na FF rzekł, że gdyby był Izraelczykiem domagałby się wyjaśnień od izraelskiej armii, jak oni mogli tę akcję tak skopać, skoro tyle czasu się do niej przygotowywali (Tok Fm, 2/6/2010). Zdaniem Geberta był to niewątpliwy błąd dowodzącego, który powinien zostać pociągnięty do odpowiedzialności za postawienie swoich żołnierzy w sytuacji, w której ci „spanikowali”.

Zgadzam się, że żołnierze każdej armii – także zwycięskiej - są ofiarami struktury, w ramach której przyszło im się znaleźć, a która daje innym prawo do narażania ich zdrowia i życia oraz czyni z nich potencjalnych morderców. Nie lubię przedstawiania żołnierzy – nawet dobrowolnych, nawet komandosów – jako ludzi ze stali, których stać na wszystko, bo zamiast krwi mają kostki lodu, a zamiast uczuć – metalowe blaszki. Niemniej informacje o planach, liczebności, trasie i zamiarach FF były ogólnie dostępne. Na długo przed przypłynięciem FF w pobliże Gazy, wojsko Izraela ostrzegało, że ćwiczy pacyfikację konwoju. Konwoju przygotowywanego od wielu miesięcy, w ramach wolontariackiej współpracy wielu organizacji i ludzi, bez zaplecza militarnego i państwowego. Dlatego trudno uwierzyć, by wywiad izraelski – podobnie zresztą jak Hamas - nie miał na pokładach FF swoich agentów. Tym trudniej uwierzyć, by przy abordażu armia izraelska pozwoliła sobie na spontaniczność. Trudno nie mieć wrażenia, że taki przebieg wydarzeń wliczono w koszta lub, co gorsza, zaplanowano jako wyraźny sygnał: „W obronie aktualnej polityki palestyńskiej jesteśmy skłonni do wszystkiego”.

W wypowiedziach komentatorów uderza przede wszystkim, że ani cytowany Jan Gebert, ani Uri Huppert, o którym za chwilę, ani Konstanty Gebert na łamach "Gazety Wyborczej" nie odnieśli się ani do izraelskiej polityki wobec Palestyńczyków, ani do zasadności blokady Strefy Gazy, ani do koncepcji Izraela jako państwa narodowego, ani do etycznego wymiaru drastycznego w skutkach ataku izraelskiej armii. Z ich perspektywy ważne jest jedynie, na ile wydarzenie to pomoże lub zaszkodzi wizerunkowi Izraela, na ile wzmocni, a na ile osłabi rząd, który na nie zezwolił. Perspektywa szersza niż państwowa nie ma tu racji bytu. Wraz z nią znikają ludzie, którzy podjęli ryzyko udziału w FF. Znika idea, która nimi kierowała i dyskusja nad nią. Znikają wreszcie Palestyńczycy – z ich niereprezentowaną historią, bagatelizowaną traumą i dzisiejszym opłakanym położeniem.

Arab – antysemita, Arab - terrorysta
Z kolei na pytanie, jak Izraelczycy ustosunkowują się do wojskowej akcji przeciwko FF, Uri Huppert odpowiedział: „Dla współczesnych Izraelczyków nie jest zrozumiałe promowanie postaw pacyfistycznych wobec Hitlera” (Tok Fm, 2/6/2010). Co ma piernik do wiatraka? Tyle, co polityka historyczna do historii. Czyli dużo, ale na krętej ścieżce.

Truizmem jest, że polityka historyczna Izraela opiera się na Zagładzie. Zaraz za wzmocnionym poczuciem zagrożenia idzie przekaz, że można się przed tym zagrożeniem chronić jedynie siłą militarną. Jaki był niegdyś efekt jej braku – pokazała historia. Tego ciągu przyczynowo-skutkowego uczą się izraelskie dzieci, które na rok przed pójściem do wojska zwiedzają Europę śladami Szoah.

W obliczu niechcianej przez syjonistów obecności Palestyńczyków na terenie Izraela, kolejnym krokiem jest wskazanie na Palestyńczyków jako na dzisiejsze oblicze siły zagrażającej Żydom. „Naturalnym” sojusznikiem takiego przekonania staje się islamofobia, zgodnie z którą cywilizowanemu, pokojowemu światu zagraża barbarzyński świat arabskiej hordy, czekającej tylko okazji do rozlewu krwi. Mieszkańcy pierwszego są świeccy, porozumiewają się bez przemocy i na drodze kompromisów. Główną praktyką i rozrywką mieszkańców drugiego jest terroryzm.

Zatrzymajmy się przy nim chwilę. Czym jest terroryzm? Bronią słabych. Która jest zawsze słabą bronią*. Potwierdza jedynie stereotypy na temat grupy, która taką broń stosuje – jako spiskującej, pełnej wrogich intencji, obłudnej. Abstrahując od krzywdy, którą terroryzm wyrządza swoim przypadkowym i nieprzypadkowym ofiarom, nie jest on bronią skuteczną. Przeciwnie: wzmacnia represje, przeciwko którym bywa wystosowywany. Tym bardziej warto postrzegać go jako akt desperacji lub cyniczny akt swoistej gry politycznej, na której cierpią jeszcze bardziej ludzie, w imieniu których jest on rzekomo stosowany. Cenię sobie hasło: ”Wojna to legalny terroryzm”, bo nadzwyczaj trafnie wyraża ono, że poza kontekstem władzy i nierównowagi sił pojęcie terroryzmu traci jakikolwiek sens.

Utratę tego sensu możemy obserwować w polu dyskursu, gdzie hasło „terroryzm” lub „terrorysta” funkcjonuje jak łatka naklejana dla oznaczenia „złych”, „podstępnych”, „strasznych” ludzi. Mój wywód nie ma na celu relatywizacji cierpienia ofiar terroryzmu, choć właśnie tak zostałby w ramach odpisywanego tu dyskursu odebrany. Zasadą nim rządzącą jest szantaż podobny do tego, jaki stosuje dzisiejszy rząd Izraela mówiąc, że ONZ nie miała „moralnego prawa” potępić ataku na FF.

Chodzi tu o utożsamienie krytyki polityki Izraela z antysemityzmem i porównanie jej z przedwojenną argumentacją antyżydowską oraz budowanie przekonania, że ze względu na historię żydowskiej diaspory państwu Izrael "więcej wolno".

Szczególny kłopot, jaki stanowią Żydzi wypowiadający się krytycznie o Izraelu, rozwiązuje hasło „self-hating Jew”. Pozostając na chwilę w obrębie tak patologizującej kategorii wypadałoby się zastanowić, czy nie podpada pod nią bardziej nieustanne udowadnianie siły, sprawczości i „męstwa” po to, by zaprzeczyć stereotypowi Żydów „chuderlawych, kobiecych, skłonnych do dewiacji i o słabej woli”, którego dobitnym wyrazem jest ciągle powtarzany slogan „Żydów idących jak branki na rzeź”.

W co gra Hamas?
Po zaatakowaniu FF wybierałam się pod ambasadę Izraela na spontanicznie zwołaną demonstrację. Chwilę przed wyjściem przeczytałam w gazetach, że... po ataku na FF Hamas oraz irański negacjonista Mahmud Ahmadineżad nawołują do demonstrowania pod ambasadami Izraela. Zdjęłam buty. Wściekła, odmówiłam cynicznego zagospodarowania mojego sprzeciwu przez organizacje i ludzi, z którymi nie mam i nie chcę mieć nic wspólnego. Czy to była słuszna decyzja? Nie bronię jej. Równie słuszną byłoby pójść na tę demonstrację mimo, że podłączą się pod nią i tacy, których ucieszy, że „Żydom się trochę dostanie”. Może najwłaściwiej byłoby zabrać publicznie głos i powiedzieć: „Nie popieram Hamasu. Nie usprawiedliwiam ani jednego samobójczego ataku w Izraelu. I (a nie: ale) uważam, że to, co Izrael robi Palestyńczykom wpisuje się w haniebną tradycję rasowej i kulturowej segregacji, że izraelska polityka wobec Palestyńczyków jest wyniszczaniem i upokarzaniem ludzi, manifestacją władzy i aktem subordynacji i że nie ma ona nic wspólnego z, jak twierdzą jej propagatorzy, walką z terroryzmem. A to, co zrobiono uczestniczkom i uczestnikom FF uważam za zbrodnię”.

Ale problem jest dużo większy niż jednorazowa decyzja: iść czy nie iść na demonstrację. W syjonistycznym dyskursie Palestyńczycy są utożsamiani z Hamasem, a ten z terroryzmem wymierzonym w Izrael i Żydów. Hamas nie próbuje temu utożsamieniu zapobiec, przeciwnie: rości sobie pretensje do reprezentowania Palestyńczyków. Swoimi działaniami przyczynia się do utrwalenia zbitki Palestyńczyk – terrorysta, która z kolei działa na korzyść zwolenników aktualnej polityki Izraela, bo potwierdza tylko ich tezę, że jedynie zamordystyczna polityka zapewni Izraelczykom bezpieczeństwo. W tym sensie utożsamienie to jest w interesie zarówno Hamasu, jak i aktualnych władz Izraela. Cierpią na nim przede wszystkim Palestyńczycy, ale także – z zachowaniem proporcji - Izraelczycy i Żydzi.

* Pierre Bourdieu pisał tak o kobietach kabylskich, które stosują tzw. kobiece sposoby na neutralizowanie męskiej władzy, takie jak magia, czary itd. Sprawia to, że mężczyźni dostają „dowód” na to, że nie powinni im ufać i że dominacja nad kobietami jest konieczna.











poprzedninastępny komentarze