W ostatnim czasie „niezależni dziennikarze” Poważnych Wolnych i Liberalnych Mediów najwięcej mówią i piszą o sobie. Jak to Kaczyńscy chcą ograniczać wolność mediów i jak wielka jest dziennikarska misja, jak bardzo trzeba o nich, dziennikarzy dbać. Trochę przyzwoitości, psze państwa. Niewiele mnie obchodzi kto kogo inwigilował – blondi redaktor Marszałek bliźniaków czy odwrotnie. Konflikt reakcyjno–burżuazyjnej gazety „Rzeczpospolita” z kołtuńsko-reakcyjnym PiS-em nie jest dla ludzi lewicy żadną przykrością. Ani też konflikt nie mniej reakcyjnych Lisów i innych związanych z równie reakcyjną PO. Wszystko zostaje w patologicznej prawicowej rodzinie. A rodzina w Polsce święta jest i wara ci od niej i jedności jej. Niech się biją, ale niech się nikt rozdzielać nie poważy.
Jest tylko dzika satysfakcja, kiedy „wolne media” podnoszą larum, że ich prześladują. I śmiech szyderczy, kiedy przypomnieć sobie ich zasługi dla wolności słowa i mediów. Jak to „wolne media” na kolanach głosiły chwałę Świętego Rynku, który nałożył im słodkie pęta kapitału. Jakież spazmy rozkoszy jękiem swem wyrażały, gdy Rokita zapowiadał szarpnięcie cugli demokracji. Ach, och... szarpnij mi wodze. Gdybyż to Rokita szarpał po grze wstępnej. Ale Kaczyńscy od razu – daj ać ja pobruszę (tak to się w szkole kojarzyło). Zbyt zimno i prymitywnie?
Kiedy „niezależni dziennikarze” tępili przejawy lewicowości w mediach, było cicho. Kto tylko wspomniał o prawach socjalnych, prawach kobiet, mniejszości, od razu obrzucano go wiązankami. Od populistów, demagogów, wrogów rozwoju gospodarczego, postkomunistów itp. Kiedy „wolne media” gnoiły Oleksego jako „Olina”, potem Cimoszewicza, Tusk uznał, że media są wolne. Kiedy dziadkiem z zaświatów go postraszyły, okazało się to sterowaną nagonką. Dziś Tusk wzywa do protestów obywatelskich. Niech protestuje on i „wolne media”, lud niech siedzi w domu. Na numer Ludwika Bonapartego już się nie dajmy nabrać.
„Niezależni dziennikarze” nie zauważali, kiedy jedyny liberalny (w dobrym i właściwym tego słowa znaczeniu) tygodnik w Polsce – „Przegląd”, upominał się o respektowanie praw obywatelskich piórem nieodżałowanego Aleksandra Małachowskiego. Pisał on, że idą rządy Przemocy i Strachu, nazywał po imieniu to, co zrobiono Oleksemu w tzw. aferze szpiegowskiej, po imieniu nazywał lustrację. Kiedy za to wytaczano mu proces, nikt nie zamykał się w klatce. „Wolne media” wyhodowały na własnej piersi lustratora Wildsteina, aparatczyka PZPR Marka Króla i czują się zdrowe, ale kiedy Jerzy Urban odważył się pisać o papieżu w słynnym, acz nietaktownym felietonie (wytykanie starości i choroby jest niehumanitarne nawet wobec przeciwnika) „Obwoźne sado–maso”, nie potępiły represji wobec Urbana.
Jeśli jedynym przejawem wolności mediów było do tej pory szydzenie z o. Rydzyka, który, mimo jego autochtonicznych poglądów, czuje się związany ze swoimi odbiorcami, to żadna odwaga. Ci sami szydercy na kolanach łykają orwellizmy na temat wolności z ust tzw. liberalnych i światłych biskupów.
Niech się teraz martwią sami, to nie jest sprawa lewicy. Lewicowa myśl to w Polsce podziemie. Z podziemiem nie poradziła sobie PRL i Kaczyńscy też nie będą lepsi. Ogólnopolskim: „Przeglądowi”, „NIE” i „Trybunie” mogą chyba skoczyć, bo - mam nadzieję - kapitał kontrolowany przez PiS tam nie sięga. Troską lewicy jest niezależność kultury społecznej od kapitału właśnie. To kapitał nie potrzebuje demokracji, najskuteczniej oducza wolnej myśli. Polityczne środki, jak się okazało, myśli nigdy nie stłumiły.
A „wolne media” – niech krwawią. Jak się wykrwawią, będzie wiecej miejsca dla lewicy w sferze opinii publicznej. Za „Rzepę” umierać nie warto.
Jarosław Niemiec
Autor jest działaczem Nowej Lewicy.