Na pozór opasły tom zawiera treści tyleż odkrywcze, ile radykalne. Hardt i Negri przekonują, że na początku XXI wieku świat doznał radykalnych przekształceń. Wyrażają się one w trzech podstawowych sferach. Po pierwsze, do przeszłości odchodzi państwo narodowe, którego suwerenność podważają dziś wielonarodowe korporacje, migracje ludzi i kapitału oraz kryzys poczucia wspólnoty obywatelskiej. Po drugie, upadek państwa pociąga za sobą zmierzch tradycyjnych form polityki międzynarodowej prowadzonej przez największe mocarstwa kapitalistyczne, czyli imperializmu. Na miejsce ograniczonego i zawsze partykularnego imperializmu wyłania się nowa, ponadnarodowa forma zarządzania światowym systemem kapitalistycznym – czyli tytułowe Imperium. Po trzecie wreszcie, na skutek ekspansji nowych technologii i posługujących się nimi gałęzi gospodarki (tzw. Nowa Gospodarka) na śmietniku historii wylądował tradycyjny przemysłowy kapitalizm i jego formacja społeczna. Znikają klasy społeczne, a także konflikty między nimi. Nowa formacja kapitalizmu poznawczego (a może nawet już postkapitalizmu) naśladuje strukturę sieci internetowej, a obywatele tego nowego społeczeństwa sieciowego stanowią rzeszę jednostek ustrukturyzowanych na mocy indywidualnych wyborów i kulturowych tożsamości, a nie, jak dotychczas, za sprawą przynależności klasowych.
Przyznajmy, że odkrycia te mogą przyprawić o zawrót głowy. Na ich korzyść przemawia dodatkowo fakt, że Hardt i Negri dali im wyraz w bardzo modnym języku. Erudycyjne popisy, zawiły styl wywodu i obfite korzystanie ze „słownika wyrazów trudnych i robiących wrażenie” nie jest jednak w stanie ukryć podstawowych braków i sprzeczności „Imperium”. Aby je zauważyć, nie trzeba nawet wstępować na hermetyczne wyżyny teorii, jak czynią to Hardt i Negri. Wystarczy uważnie rozejrzeć się dookoła. Nawet pobieżna konsumpcja informacyjnej strawy oferowanej przez media pozwala na stwierdzenie, że autorzy „Imperium” mylą się dość zasadniczo w swych ocenach i prognozach.
Przede wszystkim trudno byłoby dziś obronić tezę, że państwo narodowe odchodzi na śmietnik historii. Dzięki roznieceniu histerii antyterrorystycznej po 11 września 2001 roku przeżywa ono prawdziwy renesans. Obsesja na punkcie polityki bezpieczeństwa narodowego, na którą od dziesięcioleci chorują elity władzy w USA, ogarnęła klasy rządzące na całym świecie. Jej konsekwencją jest rozwój resortów siłowych, który z konieczności pociąga za sobą ograniczanie praw obywatelskich. Rosnącym wydatkom na zbrojenia, policję i służby specjalne towarzyszy rozszerzanie prerogatyw tych instytucji oraz niebezpieczna ewolucja w kulturze prawnej państw demokratycznych.
Nawet sami autorzy „Imperium” przyznają przecież, że mamy do czynienia ze zwrotem ku takiej koncepcji prawa jaka wyłania się z pism Carla Schmitta. Poglądy tego czołowego prawodawcy III Rzeszy można, z grubsza biorąc streścić w haśle państwa stanu wyjątkowego. Oznacza to, że to reakcje państwa na sytuacje wyjątkowe, jak np. zamach terrorystyczny, tworzyć mają podstawę kodyfikacji. Taka wizja jest oczywiście zasadniczo sprzeczna z ideą i tradycją państwa prawa. Tymczasem praktyka prawno-polityczna władz USA w minionych 5 latach stanowi wielki krok w stronę urzeczywistnienia koncepcji Schmitta. Obóz koncentracyjny w Guantanamo, którego więźniowie pozbawieni zostali podstawowych praw przysługujących oskarżonym (np. do obrony, czy domniemania niewinności), a także odrażająca dyskusja o legalizacji tortur ( i towarzyszące jej na masową skalę praktyki – Abu Ghraib to tylko czubek góry lodowej) skłaniają wielu prawoznawców do formułowania tezy o zmierzchu państwa prawa na Zachodzie.
Konsekwencją tej niebezpiecznej ewolucji jest gwałtowna brutalizacja praktyk policyjnych w krajach Trzeciego Świata. Zgodnie z zasadą, że ryba psuje się od głowy rozmaite reżimy od Kolumbii przez Turcję, Izrael, Egipt, aż po Pakistan, Turkmenistan, Uzbekistan i Birmę idą dziś za przykładem USA i nawet nie usiłują ukrywać barbarzyńskich metod swych służb bezpieczeństwa. Czy trzeba dodawać, że w opinii ich rządów wszystkie te państwa prowadzą wojnę z terroryzmem?
Wobec regresu prawnego i realnego zagrożenia demokratycznych zdobyczy społeczeństw (zarówno w centrach globalnego kapitalizmu, jak i na jego peryferiach), w poszczególnych państwach nie da się też obronić tezy o rzekomym schyłku klasycznego imperializmu. To nie enigmatyczne, ponadnarodowe i bezpaństwowe Imperium prowadzi dziś neokolonialne wojny w Afganistanie i Iraku. To także nie owo mgławicowe Imperium okupuje Palestynę, usiłuje obalić demokratyczne władze Wenezueli, tak jak niedawno obaliło władze Haiti. Wreszcie, to nie Imperium grozi agresją na Iran.
Wszystko to są elementy polityki imperialistycznego supermocarstwa i jego mniej lub bardziej mocarstwowych sojuszników. Unilateralizm polityki zagranicznej USA, który wyraża się w pogardzie dla ONZ i instytucji prawa międzynarodowego, a nawet w lekceważeniu europejskich sojuszników Ameryki z NATO, nie jest niczym innym jak tylko próbą podporządkowania świata wąsko nacjonalistycznym interesom definiowanym w Waszyngtonie. Więcej ma to wspólnego z imperializmem XIX wieku niż z jakąkolwiek nową postacią zarządzania systemem globalnym. Polityka amerykańska jest dziś bardziej imperialistyczna niż kiedykolwiek po roku 1945. Wtedy ograniczały ją istnienie bloku radzieckiego, wyzwoleńcze ruchy nacjonalistycznego populizmu w Trzecim Świecie, a także projekty takie jak opcja europejska de Gaulle’a. Wielką przeszkodą dla imperializmu w samych mocarstwach imperialistycznych był ruch robotniczy, którego walka zmusiła rządzących do znacznego ograniczenia władzy i apetytów kapitału w ramach projektów państwa socjalnego.
Dziś te bariery rozpadły się. Przypomnijmy że już nazajutrz po upadku Muru Berlińskiego USA zainicjowały proces militaryzacji ładu międzynarodowego. Pod tym wzglądem George W. Bush jest tylko dobrym uczniem swego ojca (Panama, Zatoka) i Billa Clintona (Somalia, Haiti, Bośnia, Irak, Sudan, Kosowo/Jugosławia).
Trzeci błąd Hardta i Negriego polega na przecenianiu siły sprawczej nowych technologii informatycznych. Trudno zanegować ich gwałtowny rozwój, jeszcze trudniej jednak byłoby udowodnić, iż prowadzi on do zmiany natury porządku społecznego. Nawet w firmach komputerowych i produkujących oprogramowanie podział na właścicieli środków produkcji i pracowników nie zniknął. Przeciwnie, wyzysk często bywa tam większy niż w tradycyjnych sektorach gospodarki. Jednak to nie komputery są mu winne, tak jak nie one odpowiadają za różne nowe formy organizacji pracy. Decydujący jest tu układ sił społecznych, który jest dziś niekorzystny dla klas pracujących. To polityka a nie technologia przesądza o tym czy nowinki technologiczne zostaną użyte w celu ulżenia trudowi pracowników czy też przeciwnie dla wzmożenia ich wyzysku. Walka klas i same klasy nie rozpłynęły się wraz z komputeryzacją procesów pracy. Przeciwnie, od dwóch dekad trwa brutalna eskalacja walki klas po postacią ofensywy zglobalizowanego neoliberalizmu.
Nie jest to jednak jedyny argument przeciw tezie o postkapitalistycznym społeczeństwie sieciowym. Nie mniej ważne jest to, że Nowa gospodarka wcale nie stała się lokomotywą rozwoju gospodarczego. Mimo jej imponującego potencjału cierpi ona na dokładnie te same schorzenia, które dotykają klasyczny przemysł. Po ponad dekadzie ekspansji nowych technologii nie zanotowano żadnych objawów przełamywania strukturalnego kryzysu gospodarki kapitalistycznej. Przeciętne tempo wzrostu na świecie dziś jest takie samo jak 15 lat temu. Dotyczy to także USA.
Kłopoty, jakie Waszyngton ma z olbrzymimi deficytami (wewnętrznym i handlowym) nie zostały przezwyciężone dzięki rozwojowi „gospodarki wiedzy”. Co zabawne, jedynym sektorem, który nie przynosi dziś Stanom deficytu, jest kompleks militarno-przemysłowy – najmniej urynkowiona i najbardziej zależna od państwa część gospodarki tego kraju.
Problem z książką Hardta i Negriego nie polega jednak tylko na bzdurności ich teorii. Co najmniej równie ważne wydają się konsekwencje polityczne, jakie mogą wynikać z mody na „Imperium” w pewnych środowiskach lewicy. Radykalna frazeologia, której używają autorzy książki sprawia wrażenie, że obcujemy tu z tekstem krytycznym. Tymczasem w rzeczywistości pomysły Hardta i Negriego są tylko eklektyczną kompilacją różnych koncepcji krążących w głównym nurcie mediów i w kręgach intelektualistów związanych z amerykańskim establiszmentem.
Jak się okazuje, zapożyczanie się u Francisa Fukuyamy, Samuela Huntingtona, Jeana Baudrillarda, a także powielanie klisz zaczerpniętych z dyskursu oficjalnej amerykańskiej propagandy nie jest niewinne. To duch myślicieli związanych z Białym Domem, a nie przywoływanego bardzo często, ale interpretowanego bardzo powierzchownie Marksa, unosi się nad „Imperium”.
Mimo, iż deklarują się jako neokomuniści i zwolennicy walki z kapitalizmem Hardt i Negri kompletnie ignorują rzeczywiste antagonizmy społeczne. Pomijają milczeniem zarówno walki pracowników europejskich przeciw neoliberalizmowi, jak i emancypacyjne aspiracje klas ludowych w Trzecim Świecie.
Nie mają nic do powiedzenia ani o oporze przeciw prywatyzacji wodociągów w Boliwii, ani o walce przeciw ziarnu zmodyfikowanemu genetycznie w Indiach, ani o kontestacji polityki zwolnień i deregulacji stosunków pracy we Francji i w Niemczech, ani o protestach wobec planów prywatyzacji systemu ubezpieczeń we Włoszech, ani o chłopskich partyzantkach w Kolumbii i Meksyku, ani tym bardziej o blokadach dróg w Argentynie. Także potrzeby i dążenia trzech miliardów chłopów żyjących na biednym Południu globu nie są warte ich zachodu. Nie wspominają prawie wcale o dramatycznych skutkach likwidacji zdobyczy socjalnych osiągniętych przez pracowników na Zachodzie po roku 1945. Zamiast tego epatują opisami paru, wyjętych z kontekstu demonstracji, a przede wszystkim snują mgliste wizje "multitude" – nieokreślonej ludzkiej rzeszy, w którą rzekomo zmieniły się społeczeństwa u progu drugiego milenium.
Jakby tego było, mało twierdzą, że konflikty społeczne w erze Imperium przebiegać będą nie po linii antagonizmów klasowych, ale wedle zróżnicowań etno-kulturowych. W ten sposób, w gruncie rzeczy godzą się z prawicową ideologią fundamentalistów religijnych i neokonserwatystów. Wydają się zupełnie nie dostrzegać, że renesans religijny i etno-kulturowy stanowi doskonałe narzędzie w rękach neoliberalnych elit. Nie zauważają mianowicie, że panowanie ponadnarodowego kapitału jest możliwe jedynie na bazie podziałów między tymi, którzy są przez ten kapitał wyzyskiwani. Waśnie religijne i etniczne są najlepszym sojusznikiem wielkich korporacji bo rozbijają demokratyczną przestrzeń polityczną, w której mogłyby się ukonstytuować siły zdolne do oporu przeciw wszechwładzy kapitału. Przypadek Jugosławii, którą rozbito na mozaikę etnicznie czystych państewek, a następnie każde z nich z osobna poddano neoliberalnej restrukturyzacji to tylko przypadek najbliższy nam geograficznie (choć sukcesy neoliberalizmu są tam ograniczone).
Stara kolonialna dewiza „dziel i rządź” powraca dziś w Iraku, który okupanci chcą rozczłonkować na pogrążone we wzajemnej nienawiści religijno-etniczne bantustany (sunnici przeciw szyitom, muzułmanie przeciw chrześcijanom, Arabowie przeciw Kurdom) po to, aby tym łatwiej dobrać się do tamtejkszej ropy. Widać ją także wszędzie tam, gdzie rozniecanie konfliktów rasowych i religijnych w łonie klas pracujących stanowi wygodną metodę kanalizacji protestów i zapobiegania lewicowemu upolitycznieniu pracowników. Ludzie, którzy walczą z „obcymi”, nie są żadnym zagrożeniem dla panującego systemu - zagrażają jedynie lewicowym organizacjom organizującym opór przeciw kapitalizmowi, który wbrew twierdzeniom Hardta i Negriego pozostaje zasadniczym biegunem władzy w dzisiejszym świecie.
Mimo radykalnego tonu, którego autorzy nie wyrzekają się przez prawie 500 stron gęstego tekstu, konkluzje, jakie można wyciągnąć z lektury „Imperium”, są skrajnie konformizujące. Współczesna forma władzy globalnej wykreowana przez Hardta i Negriego jest tak wszechogarniająca i efemeryczna zarazem, że nie sposób się jej oprzeć. Potęga Imperium jest tak nieodparta, że właściwie jedyne, co pozostaje buntownikowi, to czym prędzej przystosować się do panujących stosunków. Skoro nie ma już konfliktu klasowego, robotnicy rozpłynęli się w wirtualnej sieci, a jedyne trwałe punkty odniesienia to religie i tożsamości etniczne, i nie ma co liczyć na pojawienie się jakiejś siły, która mogłaby zagrozić kapitalizmowi. W tej sytuacji instynkt samozachowawczy podpowiada starą maksymę: skoro nie ma szans na pokonanie przeciwnika trzeba się do niego przyłączyć. Negri dał znakomity przykład wcielenia jej w życie. Jego poparcie dla ultraliberalnej konstytucji europejskiej nie pozostawia żadnych wątpliwości, co do pozycji politycznych, które zajmuje dziś ten były zwolennik zbrojnego oporu proletariatu.
Entuzjaści myśli autorów „Imperium” lubią powtarzać, że książka ta jest nowym „Kapitałem” na miarę XXI wieku. Trudno o bardziej nietrafną ocenę. „Imperium”, a także „Multitude” Hardta i Negriego przywodzi raczej skojarzenia z koncepcjami ultraimperializmu Karla Kautsky’ego sprzed 90 lat. Ów przywódca niemieckiej socjaldemokracji twierdził, że rozwój kapitalizmu na początku XX wieku stworzył warunki dla przezwyciężenia imperializmu i wyłonienia się jednego globalnego organizmu polityczno-ekonomicznego (ta wczesna wersja Imperium nosiła nazwę Kartelu Generalnego).
Przedstawiona przez Kautsky’ego charakterystyka tego procesu zawierała wszystkie ważne elementy, które dziś powtarzają Hardt i Negri – koncentracja kapitału, rozwój technologii, kres imperializmu, powstanie obiektywnych warunków dla przejścia ku socjalizmowi. Co zabawne, także okoliczności, które towarzyszyły krótkiej karierze teorii ultraiperimperializmu znalazły inkarnację w modzie na Imperium. Krótko po zapowiedzianym przez Kautsky’ego odejściu imperializmu w niebyt przyszedł rok 1914, w którym wybuchła najbardziej wówczas niszczycielska wojna imperialistyczna. W rok po premierze „Imperium” USA pod pretekstem walki z terroryzmem rozpętały swoją permanentą wojnę prewencyjną, która już piąty rok zbiera krwawe żniwo w Afganistanie i Iraku (a także, pośrednio, w Palestynie). Historia jak zwykłe przynosi najlepszą weryfikację teorii. Niestety, trzeba za nią płacić stanowczo zbyt dużą cenę.
Michael Hardt, Antonio Negri „Imperium” przeł. Sergiusz Ślusarski, Adam Kłobaniuk, wyd. WAB 2005, s. 504
Przemysław Wielgosz
Recenzja ukazała się w "Impulsie" - dodatku do Trybuny".