Kowalska, Nowak: Wolna prasa w niewoli

[2006-05-13 19:21:48]

Mniej lub bardziej jawne wspieranie władzy, omijanie niewygodnych tematów, kompletny zanik ambicji, dyktat reklamodawców – bo przecież liczy się tylko zysk. Traktowanie ludzi jak śmieci, niszczenie związków zawodowych i wszelkich przejawów niezależnego myślenia – oto wolne polskie media w rękach zachodnich
koncernów. Donosicielstwo, szczucie jednych na drugich, karne znoszenie bezprawia w imię coraz nędzniejszego zarobku – oto wolni polscy dziennikarze, najemni pracownicy norweskich albo niemieckich koncernów. Napiszą każdą bzdurę, sprzedadzą kolegę dla 100 zł, na polecenie kierownika zachwycą się tematem o damskiej bieliźnie – nie znają pojęcia godności. I redaktorzy – nowa kasta bezosobowych, bezmózgich poganiaczy bydła. Nie posiedli sztuki adiustacji tekstów, tworzenia błyskotliwych tytułów i kreowania tematów. Do perfekcji za to opanowali umiejętność bycia echem swoich przełożonych – zniszczą każdego, kogo każą im zniszczyć.

Dlaczego tak się dzieje? Sprawa jest prosta. Poza Warszawą rynek pracy dziennikarzy niemal nie istnieje. Kondycję lokalnych redakcji prasowych dobrze ilustruje przypadek wrocławski. We Wrocławiu praktycznie liczy się tylko lokalny dodatek "Gazety Wyborczej" i połączony przez niemiecki koncern Passauer Neue Presse twór o nazwie nieprzyswajalnej dla normalnych czytelników: "Słowo Polskie. Gazeta Wrocławska". Cała reszta to efemeryczne lub parareklamowe pisma, w których dziennikarz niewiele ma do roboty. Kto chce być dziennikarzem we Wrocławiu, nie ma dużego wyboru.

Gazeta SP.GW jest przez środowisko nazywana „nowotworem” – nie jest to bynajmniej nazwa pieszczotliwa. O jej siedzibie - nieprzyjaznym, zimnym biurowcu w przemysłowej niegdyś dzielnicy – w mieście nie mówi się inaczej, jak „Mordor”. Pranie mózgów kierownictwa, które każe pracownikom utożsamiać się z firmowym produktem, jeszcze nie przynosi efektów. Połączenie trzech lokalnych gazet w jedną doprowadziło do powstania tworu sztucznego, z którym trudno utożsamiać się komukolwiek. To gazeta niczyja, obca. Z tego też powodu zupełnie nijaka, bez charakteru, bez wizji, tworzona z dnia na dzień, byle jak. Trudno wymagać od dziennikarzy, by angażowali się w cokolwiek, skoro nie wiedzą nawet, jaka aktualnie obowiązuje koncepcja.

W gruncie rzeczy owa koncepcja jest jednak wyjątkowo prosta, choć nikt jej nigdy wprost nie wyartykułował. „Zero kłopotów” – tak można ją najkrócej ująć.

Okazało się to już w pierwszych miesiącach po połączeniu, gdy niemiecki koncern pokazał, o co naprawdę mu chodzi. Przez dłuższy czas zakazane było pisanie o lokalnych politykach i urzędnikach, ba, nawet nie wolno było wymieniać nazwiska prezydenta miasta. Tego typu nakazy można tłumaczyć na wiele sposobów, omijając prawdziwy powód. Dziennikarze słyszeli więc na ogół: „A kogo to obchodzi?”, „Nie będziemy urzędnikom ustawiać pracy” itp. W rzeczywistości chodziło tylko o to, by omijać wszystko, co w konsekwencji może okazać się niewygodne. Bo przecież nawet w odpowiedzi na niewinny tekst o jakimkolwiek urzędniku może się odezwać czytelnik z kolejnymi wątkami, być może już nie tak niewinnymi. Jednocześnie nieustannie powtarzano dziennikarzom, że gazeta ma ambicje opiniotwórcze i na pewno nie ściga się z brukowcami. Na czym miałaby polegać owa opiniotwórczość? Na tym, że zupełnie pomija się lokalnych polityków na rzecz „warszawskich”. Daleka perspektywa jest wszak bezpieczniejsza. Pisać o tym, co daleko, to jak pisać o niczym.

Kiedy Passauer zmonopolizował dolnośląski rynek lokalnych czasopism, pokazał swoje prawdziwe oblicze. Najwyraźniej widać to na przykładzie stosunku do związków zawodowych. W przejętych od norweskiej Orkli gazetach działały one całkiem sprawnie. Tylko dzięki determinacji związkowej udało się wynegocjować z Orklą korzystne odprawy w razie zwalniania ludzi z pracy przez nabywcę tytułów. Co prawda, sprzedaży nie można było zapobiec, ale przynajmniej dało się zabezpieczyć pracowników na rok. We wrocławskich warunkach – to bardzo dużo. Orkla traktowała związki zawodowe w miarę poważnie. Passauer woli je niszczyć. W całej grupie, nie tylko na Dolnym Śląsku, przynależność związkowa jest bardzo źle widziana. Związkowców się niszczy, upokarza, wyrzuca z pracy, spycha na margines redakcji i zawodu. To wojna bezpardonowa, bezlitosna i zupełnie zrozumiała. Związki zawodowe, nawet tak kulawe, jak organizacje dziennikarskie, to potencjalne kłopoty. I przeszkoda w sprawowaniu nieograniczonej władzy. Styl jej sprawowania jest typowy dla koncernu, bez względu na to, czy chodzi o hipermarket, czy o gazetę. Działa prosty mechanizm: pracuj po 12 godzin dziennie, milcz, wykonuj polecenia, jak ci się nie podoba - możesz odejść, na twoje miejsce przyjdą młodzi, którzy to samo co ty będą robić za dwa razy mniejsze pieniądze. W gazecie, w której liczą się głównie obrazki, a w minimalnym stopniu treść, doświadczenie przestaje być wartością. Wręcz przeszkadza.

1. Zmarnowana szansa

Przejście od prasowego monopolu państwa totalitarnego do monopolu zachodnich koncernów odbyło się miękko i bezboleśnie. Winić można za to nie tylko prawo, które dopuszczało koncentrację mediów w rękach obcego kapitału, lecz także – być może przede wszystkim – samo dziennikarskie środowisko. Zmiany własnościowe w dolnośląskiej prasie regionalnej były efektem braku wyobraźni miejscowych dziennikarzy. Nie zachowali się odmiennie od pozostałych grup społecznych, które na początku lat 90., zamiast skorzystać z prawa do posiadania, wyrzekły się go na fali powszechnego wówczas stylu konsumpcji. W myśl ustawy o likwidacji PRL-owskiego koncernu RSW „Prasa-Książka-Ruch”, to właśnie oni przejęli w ramach zakładanych spółdzielni pracowniczych prawo do tytułów i wydawania swoich gazet. Podzieleni, skłóceni, podatni na korupcję, nie potrafili skorzystać z dobrodziejstw wolności. Spółdzielnie nie umiały ani zarządzać, ani nawet zadbać o swoje miejsca pracy. Bez walki, jak barany idące na rzeź, oddały się koncernom mamiącym dopływem żywej gotówki. Efekt uwłaszczenia okazał się bardzo mizerny, a jego skutki będą obciążać dziennikarskie środowisko jeszcze przez następne pokolenia.

Z trzech dolnośląskich dzienników: "Słowa Polskiego", "Wieczoru Wrocławia" i "Gazety Robotniczej" jedynie ten pierwszy utrzymał finansową niezależność przez ponad 10 lat. Pozostałe wpuściły na rynek prasowy zachodnich wydawców, którzy nastawieni początkowo głównie na zysk z komercyjnego rynku reklam, po jakimś czasie zaczęli propagandowo wpływać także na życie społeczne i polityczne regionu. Warto odnotować, że z pismami lokalnymi działo się podobnie. Do teraz tylko jeden tytuł, tygodnik "Nowiny Jeleniogórskie", pozostał w swej pierwotnej formie – spółdzielnią wydawniczą dziennikarzy. I ma się dobrze, bo jest nie tylko niezależny finansowo, lecz także wolny od wpływów politycznych. W najtrudniejszej politycznie sytuacji znalazła się GR (do upadku PRL-u organ PZPR). Mimo straty potężnego patrona czytelnicy nie odwrócili się jednak od niej. Popisowo (a może i umyślnie) zmarnowano wszak ten kredyt zaufania. U progu lat 90. magazyn tygodniowy GR był sprzedawany w nakładzie ponad 500 tys. egzemplarzy, przewyższającym obecny nakład wszystkich dzienników razem wziętych. Sukces czytelniczy nie szedł w parze z reklamowym, ale spółdzielnia jeszcze w 1992 r. odnotowywała wielomilionowe zyski. Zarząd celowo lub z powodu nieudolności doprowadził szybko do strat, inwestując fundusze w mało sensowne przedsięwzięcie – komiks dla młodzieży. W efekcie zadłużył spółdzielnię, a jako ostatnią deskę ratunku wymyślono powołanie spółki z niemieckim wydawcą z Bawarii - Verlagsgruppe Passau AG. Tak przynajmniej przedstawiano to pracownikom. Ponieważ chodziło o ratowanie firmy – większość się zgodziła. Niemcy aportem wnieśli używaną offsetową maszynę drukarską, dzięki czemu zyskali w firmie przewagę udziałów i faktycznie przejęli kontrolę nad największym dolnośląskim dziennikiem. Praktycznie za darmo dostali coś bardzo wartościowego.

Trudno dziś ocenić, czy działania zarządu spółdzielni nie służyły właśnie takiemu złemu gospodarowaniu, by doprowadzić do umyślnego zadłużenia i oddania tytułu zachodniemu kapitałowi. Czytelnik co prawda zyskał kolorową gazetę, lecz długo nie orientował się, że spod skrzydeł i wpływów PZPR wpadła ona w komercyjny kocioł „prasy o niczym”. Na dodatek z roku na rok coraz mocniej ulegała wpływom kolejnych ekip rządzących Polską.

Dziś, czytając gazety wydawane przez tego bawarskiego wydawcę, a skupione w grupie o swojsko brzmiącej nazwie Polskapresse, nietrudno zauważyć, że wpływy poszczególnych partii politycznych są olbrzymie. Z roku na rok widać też coraz wyraźniej, jak bardzo gazety tracą swój indywidualny charakter. Bez względu na to, czy ukazują się na Dolnym Śląsku, w Łodzi, czy na wybrzeżu – wyglądają niemal identycznie.

Dziennikarze-spółdzielcy okazali się słabymi kapitalistami, skoro na 108 członków w GR podczas walnego zgromadzenia jedynie 5 było za zmianą zarządu. Zdecydowana większość uważała, że należy tę sprawę załatwić w starym towarzystwie, mimo iż działania sterników spółdzielni miały wszelkie znamiona wyprowadzania pieniędzy z firmy. Sporą częścią budżetu przy produkcji komiksu były bowiem rekwizyty (samochód, meble) i kostiumy (droga, markowa odzież), których nie rozliczono, lecz przekazano w wieczyste użytkowanie wykonawcom i ekipie produkcyjnej. Wówczas, czyli w roku 1992 ten rodzaj finansowych nadużyć (czy tzw. robienia kosztów) nie był jeszcze procederem dobrze znanym nawet organom ścigania. Wystarczy zauważyć, że także przeciwnicy takiego stylu gospodarowania spółdzielczymi pieniędzmi nie wpadli na pomysł, by za niegospodarność złożyć na „swego” prezesa obywatelskie doniesienie do prokuratury. Po prostu dominującym nastrojem była wciąż fałszywie rozumiana środowiskowa solidarność, a walne zgromadzenia traktowano nie jak najważniejsze w roku spotkanie biznesowe współwłaścicieli, lecz bardziej jak towarzyski zjazd – zwykle zresztą z finałem w dawnym Klubie Dziennikarza na Podwalu. Nie do przecenienia było też nieuzasadnione formalnie, lecz nadal mocne poczucie postpartyjnej zależności. Prezes, choć już przecież nie wyznaczony przez partię, budował swe poparcie wciąż na rozdawnictwie. Już nie talonów na meble lub fiatów 126p, jak w „realnym socjalizmie”, lecz premii, awansów, jak na „realny kapitalizm” przystało. I w ten sposób tworzył swój wątpliwy autorytet. Dziennikarze GR mieli nadal (niestety) w tym okresie kompleks partyjnej przybudówki postkomunistów. Zresztą nie bez powodu, skoro akurat ta redakcja była u progu nowych czasów najmniej otwarta na adeptów dziennikarstwa.

Do jeszcze większego zwarcia szeregów przyczyniła się nieudana, bo także i bardzo nieudolna próba przejęcia tytułu GR przez prawicowy w tym czasie rząd Jana Olszewskiego. Jesienią 1992 r. w redakcji GR zjawili się wysłannicy wrocławskiego Urzędu Wojewódzkiego i próbowali (łamiąc prawo i sejmową ustawę) realnie przejąć władzę i kierownictwo w najbardziej dochodowej z dolnośląskich redakcji. Wyszydzeni na łamach prasy urzędnicy wycofali się po kilku dniach absurdalnych negocjacji, jakby dopiero wówczas zdali sobie sprawę, że obrady Okrągłego Stołu już dawno się zakończyły. Zależność GR od władzy różnej maści brała się nie tylko z politycznego układu, lecz także wynikała z ludzkiej słabości. Gdy zabrakło KC i KW niezbędne okazało się koniunkturalne wyczucie i podporządkowywanie różnym, często zmiennym wiatrom lub wicherkom. Tendencja była typowa, a za jej symbol można na przykład uznać wieloletnią stałą rubrykę: „Pytania do wojewody”. W teorii miała być pomostem między władzą a Czytelnikami w regionie, a w praktyce służyła każdemu z kolejnych wojewodów (niezależnie od politycznej opcji) jako prosta tuba propagandowa i wyborcza. Kolejni rzecznicy prasowi wojewódzkiej władzy pisali w zastępstwie swych szefów wywiady pochwalne, nierzadko ignorując niewygodne pytania. Rubryka miała wszelkie znamiona tekstu sponsorowanego, ale władza nie płaciła bynajmniej gotówką, lecz jedynie szeroko rozumianą przychylnością. "Gazeta Robotnicza" dopiero pod koniec lat 90., już po zmianie tytułu na "Gazetę Wrocławską" zdołała zatrzeć piętno postkomunistycznej tuby. To jednak zasługa zupełnie innej, odmłodzonej ekipy, zarówno u steru firmy, jak i w całej redakcji. Młodzi, zarabiający po kilkaset złotych dziennikarze okazali się bardziej niezależni (mentalnie i życiowo) i skuteczniejsi w zdobywaniu zaufania czytelniczego niż starzy i doświadczeni „wyjadacze” z GR. Szkoda, że ten etap dawno już jest zamknięty.

2. Polskie z nazwy

"Słowo Polskie" najdłużej opierało się oddaniu większości udziałów w spółce norweskiemu partnerowi Orkla Media. Dlatego też dziennikarze tej gazety na ostatecznej sprzedaży zarobili najwięcej (po 50–80 tys. zł). Dopiero na początku 2002 r. jeden z prezesów tej spółki fortelem skupił od pracowników taką ilość udziałów, iż po odsprzedaniu ich Norwegom on sam zyskał miliony złotych, a zachodni partner zdecydowaną większość w spółce. W efekcie Orkla Media mogła wreszcie spróbować doprowadzić do fuzji swoich dwóch dzienników, bo "Wieczór Wrocławia" został jej odsprzedany niemal na pniu przez udziałowców spółdzielni i pracowników tej gazety. Mimo to WW wciąż przynosił zyski.

Pierwsze lata zarządzania gazetą przez Norwegów przypominały jeszcze coś na kształt cywilizowanych stosunków między ludźmi. Nikt nikogo nie wyrzucał z pracy tylko dlatego, że go nie lubił. Dziennikarze co prawda nieustannie słyszeli, że ich praca nie jest najważniejsza, bo nie przekłada się bezpośrednio na dochody, ale byli traktowani jak ludzie. Pracowników co roku informowano szczegółowo o kondycji firmy, wysokości sprzedaży gazety, jej nakładach. Dyskutowano o planach, nowych przedsięwzięciach, zagrożeniach. Nawet połączenie przez Orklę dwóch wydawnictw (wydających SP i WW) w jedno nie do końca zmieniło te w miarę normalne stosunki. Choć wówczas wydawało się, że jest inaczej. Metody zarządzania firmą bywały szokujące. Każdą zmianę w redakcjach poprzedzał najazd grup specjalistów, przez dziennikarzy nazywanych „komisarzami”. „Komisarze” (Polacy, a jakże, wynagradzani sowicie, wielokrotnie wyżej od redaktorów) wpadali do redakcji jak burza i poprawiali. Wszystko i wszystkich. Żaden tekst nie miał szans ukryć się przed ich czujnym okiem, żaden układ strony. To oni decydowali o wszystkim, łącznie ze zmianami personalnymi. Wówczas to powrócił znany starszym kolegom z głębokiej komuny zwyczaj przywożenia kierownictwa w teczkach, niejednokrotnie z najodleglejszych regionów Polski. Właściciel ma gazetę, właściciel decyduje. Jakimi się kieruje kryteriami? – tylko on to wie. Z całą pewnością jednak nie kompetencjami. Te przestały być w cenie, i tak już pozostało.

Norwegowie zniszczyli WW i SP popisowo. Zyski WW pokrywały długi coraz gorzej sprzedającego się SP. Nie miało to już znaczenia, przecież wydawnictwo było jedno. Gwoździem do trumny był dla obu gazet szatański pomysł ich diametralnego zróżnicowania, by rozszerzyć rynek odbiorców. I tak dolnośląskie "Słowo Polskie" miało zostać gazetą dla „inteligentnych”, a typowo miejski "Wieczór Wrocławia" – dla „idiotów”. Pomysł byłby może dobry, gdyby nie fakt, że jego autorzy nie liczyli się z rzeczywistością. A już najmniej – z przyzwyczajeniami czytelników, przywiązanych od lat do swoich tytułów. Nic dziwnego, że zaczęli się odwracać od gazet, które przestały być „ich” gazetami, a stały się tylko sztucznym produktem powstałym w głowach niedouczonych speców od marketingu. Nie zaakceptowali nowego wizerunku nadętego moralizatora, jakim stało się SP. Tym bardziej, że gazeta nawet nie kryła się ze swoimi politycznymi sympatiami, dopieszczając do mdłości lokalną władzę, wywodzącą się z Platformy Obywatelskiej. Nie przez przypadek nowy naczelny był w przeszłości asystentem dolnośląskiego posła tej partii, osoby do dziś niezwykle wpływowej w kraju. "Wieczór Wrocławia", jako ostatnia popołudniówka w kraju, miał i tak to szczęście, że koncern traktował go po macoszemu. Tu ingerencje były najmniejsze, bo z natury swego charakteru gazeta była najmniej polityczna.

3. Polityczne wpadki

Często podkreślający swą niezależność pracownicy "Słowa Polskiego" zanotowali w latach 90. sporo wpadek, świadczących raczej o tym, że niekoniecznie współwłasność tytułu i spółki wydawniczej musi iść w parze ze służbą wyłącznie codziennemu wyborcy – Czytelnikowi! Jeszcze w dobie PRL-u „słowianie” wpadli w kompleks większego brata GR, a już w wolnym kraju, gdy przegrywali walkę także na prawach wolnego rynku, te negatywne emocje jeszcze się pogłębiały. Chcąc uchodzić za gazetę prosolidarnościową (z nowym naczelnym, który w stanie wojennym nie został zweryfikowany i zmuszono go do odejścia z redakcji), to właśnie "Słowo" rozpoczęło w naszym regionie akcję ujawniania agentów SB (i innych specsłużb). Dziennikarz, którego nazwisko widniało pod pierwszym tekstem z tego cyklu, dowiedział się, że jest oficjalnym autorem publikacji dopiero po kupieniu swej gazety w kiosku. Na uspokojenie (i chyba w nagrodę) dostał redakcyjny awans, zresztą w myśl prawa prasowego trudno byłoby mu wówczas udowodnić, że nie miał nic wspólnego z tym tekstem. Paradoksem i tajemnicą poliszynela było to, że kolejnych agentów (zwykle we władzach samorządowych) typowali i ujawniali akurat ci dziennikarze, którzy sami mieli bliskie i ożywione (wręcz zażyłe) kontakty ze służbami specjalnymi PRL-u i III RP. Koledzy z innych redakcji nie mogli się niestety doczekać tekstu, w którym zdemaskowaliby samych siebie. Cykl nagle przerwano, gdy zmienił się szef gazety.

Drugi redaktor naczelny SP w wolnej Polsce odchodził w jeszcze większej niesławie politycznej od swego poprzednika. W przeddzień wyborów prezydenckich w 1995 r., gdy Lech Wałęsa walczył o reelekcję z Aleksandrem Kwaśniewskim, SP opublikowało na pierwszej stronie swej gazety tekst o charakterze sponsorowanym. Nawet fotografia pięknego, szczupłego Olka K. pochodziła ze sztabu wyborczego. Autorem jawnej kryptoreklamy był sam naczelny, który po kilku dniach (i niespodziewanej wygranej Kwaśniewskiego) został odwołany. Przeciw niemu głosowali nie tylko przedstawiciele norweskiej Orkli (znani z solidarnościowych sympatii), lecz także reprezentant spółdzielni dziennikarskiej. Ten ostatni za taki antykomunistyczny gest znów zresztą awansował – tym razem aż do centrali Orkli w Warszawie.

Udziałowcy spółdzielni SP z pewnością mają powody do większej finansowej satysfakcji. Sprzedali się swemu zachodniemu, norweskiemu wspólnikowi znacznie drożej (po kilkadziesiąt tys. zł) niż na przykład udziałowcy "Wieczoru Wrocławia" (kilkanaście tys.). Spółdzielnię GR wykupiono w stanie zadłużenia, a dziennikarzom po 4 latach finansowych eksperymentów wypłacono (w przeddzień Bożego Narodzenia) po 400 zł. Dokładnie tyle samo wynosił ich wkład w dniu założenia. Ze względu na ograniczanie kosztów Orkla zamierzała w roku 2000 połączyć SP i WW w jeden tytuł. Plany fuzji były mocno zaawansowane, ale ostatecznie nie doszła ona do skutku. Być może dlatego, że już wówczas Orkla wynegocjowała z Polskapresse umowę ich sprzedaży (środowisko wrocławskich dziennikarzy huczało, że za niebotyczną cenę 55 mln euro). Takie porozumienie było częścią podziału polskiego rynku prasowego. Niemcy opanowali prasę w tych regionach, które przed laty były częścią ich państwa (Pomorze Gdańskie, Wielkopolska, Dolny i Górny Śląsk, Mazury). Mocne tytuły mają też w Małopolsce i w Łódzkiem. Natomiast rezygnujący z inwestowania w polski rynek prasowy Norwegowie zachowali swą pozycję na wschodzie kraju (Rzeszowszczyzna, Lubelskie, Warmia i Podlasie, Kujawsko-Pomorskie). Jedyną częścią kraju, która oparła się ekspansji zachodnich wydawców, jest - paradoksalnie położone najbardziej na zachód - Pomorze Szczecińskie. Słaba jest też pozycja zachodnich wydawców na Mazowszu i w Świętokrzyskiem.

Sprzedaż wrocławskich gazet Niemcom wywołała ostatni jak dotąd zryw środowiskowej solidarności. Dziennikarze obu gazet zaprotestowali, a (cicho) sekundowali im także pracownicy "Gazety Wrocławskiej". Stało się oczywiste, że wszyscy jesteśmy pionkami w tej grze. Nie mamy na nic wpływu, o niczym się nas nie informuje, można nas sprzedać jak worek kartofli. Jasne było też to, że transakcja uderzy we wszystkich związanych z mediami w regionie. Mizerny już rynek pracy skurczy się jeszcze bardziej. Protest dziennikarzy SP i WW nie mógł jednak zahamować biegu wydarzeń. Jedyne, co się udało branżowym związkom zawodowym, to wynegocjować z właścicielem program osłonowy – korzystne odprawy dla zwalnianych z pracy przez nowego nabywcę. Wierząc w polskie prawo, Syndykat Dziennikarzy Polskich zawiadomił Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów o złamaniu przez koncern Passauera przepisów antykoncentracyjnych. UOKiK we Wrocławiu sprawę rozstrzygnął wyjątkowo szybko. Już po kilku miesiącach wydał werdykt, w którym uznał, że koncern złamał prawo i nakazał mu odsprzedanie jednego z tytułów. Koncern odwołał się do Sądu Antymonopolowego w Warszawie. Ten na rozpoznanie sprawy potrzebował kilku lat. Dopiero jesienią 2005 r. zdecydował, że Passauer działał zgodnie z przepisami. Wolno w Polsce zebrać w jednym ręku większość lokalnej prasy. Taki werdykt pozbawia wszelkich złudzeń. I rodzi pytanie, czy istotnie był werdyktem niezależnym, czy też – jak uważa się w środowisku – ustalonym na najwyższym szczeblu władzy.

4. Na pasku władzy

Budowany przez Agorę od podstaw regionalny dodatek do "Gazety Wyborczej" ("Gazeta Dolnośląska") nie miał dylematów natury politycznej. Zależność od ośrodka nowej władzy była wręcz naturalna, a poczucie dziejowej misji wspomagało dyspozycyjność równie mocno, jak solidna płaca. Gdy jednak prześledzi się losy takich partii jak Unia Wolności, Kongres Liberalno-Demokratyczny, czy wreszcie Partia Demokratyczna, to rodzi się refleksja, że nawet najlepszemu lekarzowi trudno uratować chorego, który sam dąży do destrukcji i nie dba o swe zdrowie. Spory polityczny sukces GW z pewnością odniosła na gruncie samorządowym, bo po 15 latach rządzenia Wrocławiem przez ekipy postsolidarnościowe wciąż nie zanosi się, by w stolicy Dolnego Śląska władzę mogła przejąć inna opcja niż centroprawicowa. Po 15 latach i pełnym przejęciu dolnośląskich mediów prasowych przez obcy kapitał (Agora jest spółką giełdową dostępną w obrocie także dla zagranicznych wydawców) wyraźnie widać, że będzie jeszcze gorzej niż było. Zachodni wydawcy, nastawieni na finansowy zysk, schlebiają politykom, by ci nie przeszkadzali im w robieniu dobrego biznesu. Zaskakujący, korzystny dla monopolisty werdykt Sądu Antymonopolowego w sprawie łączenia (praktycznie likwidacji) trzech tytułów przez Polskapresse jest tego dobitnym dowodem. Mizernie wyglądają wszelkie próby tworzenia nowych tytułów, opartych na rodzimym kapitale. Po zaledwie kilku tygodniach istnienia na rynku upadł regionalny tygodnik "Piątek". Powód? Zbyt ostre teksty przeciwko lokalnym politykom, niebezpieczne tematy. Pismo nawet nie zdążyło zaistnieć, wydawca wycofał się, zanim mogło się okazać, czy zyska czytelników. Przewiduje się, że wkrótce ten sam los spotka "Panoramę Dolnośląską", głaskającą lokalnych urzędników, działaczy samorządowych i biurokratów wszelkiej maści w kryptoreklamowych tekstach, a także największy koncern przemysłowy w regionie – KGHM Polska Miedź.

Drastycznie postępuje deregionalizacja mediów. Lepiej pisać o modzie z Paryża niż o dziurach w powiatowej jezdni, niezałatanych, bo pieniądze na drogę ktoś przecież wydał na inny, mniej ważny społecznie cel. Jednak po co mu przeszkadzać w biznesie, skoro tak skuteczny lokalny polityk może w przyszłości przecież zostać posłem rządzącej partii?

Paradoksalnie, na dolnośląskich uczelniach co roku dziennikarskie studia kończy po kilkuset młodych ludzi. Zasilą grono bezrobotnych, o czym z pewnością doniesie swym Czytelnikom dolnośląska prasa. To przecież równie dobry temat, jak operacja plastyczna gwiazdy rocka. Nie tylko w roku wyborczym prasa dolnośląska chodzi na pasku władzy. Wpływy i naciski polityczne są olbrzymie, od obsady redaktorów naczelnych i prezesów firm, po pomijanie tematów niewygodnych dla rządzącej partii. W zamian wydawcy zyskują prawne bezpieczeństwo, przychylność w takim kształtowaniu medialnej rzeczywistości, by nie zagrażała ona ich interesom finansowym.

Nie dziwi zatem fakt, że odbiorca, dostrzegając tę miałkość poruszanych tematów i polityczną zależność (dyspozycyjność), rezygnuje z zakupu dolnośląskiej prasy. Paradoksem jest fakt, że po połączeniu trzech regionalnych dzienników łączna sprzedaż (czyli sprzedaż nowej gazety – SP.GW) jest niewiele większa od sprzedaży najlepszego z tamtych tytułów ("Gazety Wrocławskiej") i wynosi ledwie ok. 40 tys. egzemplarzy dziennie. Warto dodać, że na Dolnym Śląsku mieszka prawie 3 mln ludzi (w samym Wrocławiu ponad 600 tys.).

Media elektroniczne, będące w większości spółkami z udziałem skarbu państwa, wprost proporcjonalnie zależą od władzy politycznej. Publiczna TVP3 czy Polskie Radio Wrocław zmieniają szefów anten i prezesów po każdych wyborach, w składzie rad nadzorczych stołki dzielone są wedle zwycięstwa partyjnego w wyborach. Kolejni naczelni sprowadzają swoich zaufanych dziennikarzy, którzy mają pełne wyczucie politycznej poprawności. Komercyjne radia (i TV 4) są zbyt słabe kapitałowo, by zdobyć się na szczyptę niezależności. Dlatego zwykle jak ognia unikają tematyki politycznej, często argumentując, że widzowie i słuchacze sobie tego nie życzą. Co poniekąd jest bliskie prawdy.

Z perspektywy czasu widać wyraźnie, że polskim środowiskom dziennikarskim brakowało wyobraźni i pieniędzy. Dla zysku i z pragnienia konsumpcji łatwo pozbywano się udziałów w firmie, naiwnie licząc, że uda się zachować miejsca pracy. Dziś widać, że obcy kapitał nastawiony jest wyłącznie na transfer do rodzimych krajów pieniędzy, pozyskiwanych głównie z ogłoszeń. Z powodu coraz niższej jakości i uniformizacji gazet spada znacząco czytelnictwo. Problem w tym, że za tę sytuację możemy winić tylko siebie. Koncerny zrobiły to, na co im pozwoliliśmy. Ani milimetra więcej, ani mniej. Przykre jest, że tak horrendalną głupotą wykazało się środowisko dziennikarzy, które możnaby podejrzewać o większą przenikliwość i zdolność oceny sytuacji. Nic bardziej mylnego. Czasem więcej rozsądku ma prosty chłop, który swojej ziemi nie sprzeda, i już.

Beata Kowalska
Adam Nowak*


* Nazwiska autorów to pseudonimy – ze względu na obowiązujący ich zakaz wszelkich
publikacji poza swoją firmą, nie tylko w konkurencyjnych mediach. Ten tekst powstał
jednakże z myślą o ratowaniu wizerunku i tradycji dziennikarstwa na Dolnym Śląsku.
Dedykujemy go wszystkim wydawcom niezależnej prasy lokalnej i młodym reporterom,
chcącym pisać prawdę w dobrych, rzetelnych gazetach i budować swą wiarygodność
w oparciu o uczciwe relacje ze swymi Czytelnikami, którzy w mediach są bez wątpienia
najważniejsi.


Artykuł pochodzi z książki "Media i władza" pod redakcją Piotra Żuka, wydanej przez wydawnictwo naukowe Scholar.

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


23 listopada:

1831 - Szwajcarski pastor Alexandre Vinet w swym artykule na łamach "Le Semeur" użył terminu "socialisme".

1883 - Urodził się José Clemente Orozco, meksykański malarz, autor murali i litograf.

1906 - Grupa stanowiąca mniejszość na IX zjeździe PPS utworzyła PPS Frakcję Rewolucyjną.

1918 - Dekret o 8-godzinnym dniu pracy i 46-godzinnym tygodniu pracy.

1924 - Urodził się Aleksander Małachowski, działacz Unii Pracy. W latach 1993-97 wicemarszałek Sejmu RP, 1997-2003 prezes PCK.

1930 - II tura wyborów parlamentarnych w sanacyjnej Polsce. Mimo unieważnienia 11 list Centrolewu uzyskał on 17% poparcia.

1937 - Urodził się Karol Modzelewski, historyk, lewicowy działacz polityczny.

1995 - Benjamin Mkapa z lewicowej Partii Rewolucji (CCM) został prezydentem Tanzanii.

2002 - Zmarł John Rawls, amerykański filozof polityczny, jeden z najbardziej wpływowych myślicieli XX wieku.


?
Lewica.pl na Facebooku