Kiedy jednak lider „Sierpnia ‘80” przedstawia swoją diagnozę przyczyn kryzysu związków zawodowych w Polsce nie mogę się z nią zgodzić. Wskazuje on bowiem, że całe zło tkwi w dwóch największych centralach – „Solidarności” i OPZZ. Nie zamierzam recenzować poglądów przewodniczącego Polskiej Partii Pracy. Przede wszystkim dlatego, że uważam za szkodliwy dla ruchu zawodowego brak szacunku dla sposobu widzenia problemów i szukania własnych dróg ich rozwiązania przez partnerów polskiego pluralizmu związkowego. Niestety, w międzyzwiązkowych dysputach nazbyt często dostrzegaliśmy źdźbło w oku bliźniego, a we własnym nie zauważali belki. Upatruję w tym jedną z istotnych przyczyn dzisiejszej naszej słabości. Jeśli bowiem jedynie jedność wszystkich odłamów polskich związków może być na ową słabość lekarstwem, zaniechać musimy wzajemnych połajanek, a okazać sobie więcej zrozumienia. Nie jest to przecież niemożliwe.
Decyduję się natomiast na napisanie tego tekstu tylko dlatego, że kolega Ziętek, w recenzenckim zapale, nieco upraszcza niektóre sprawy i może u mniej zorientowanych czytelników wywołać nieprawdziwy obraz OPZZ. A za ten obraz, jako szef Porozumienia, jestem odpowiedzialny. Nie dopatruję się złej woli autora „Czy związki przetrwają?”. Obawiam się jednak, że nie dostrzega on ani różnic między sposobem zorganizowania naszych central, ani też faktu, że między OPZZ a partiami, z którymi wchodzimy w sojusze, zależności nie są tak proste, jak między Polską Partią Pracy i „Sierpniem ‘80”.
To prawda, że od kierownictwa SLD dochodzą głosy nawołujące do koalicji z Partią Demokratyczną, jednak OPZZ nie zamierza wchodzić do takiej koalicji. Nasza centrala także nie może narzucić organizacjom członkowskim wchodzenia do takich lub innych sojuszy wyborczych. Jednak nie znam żadnego przypadku wchodzenia terenowych struktur OPZZ z PD, choć może tak być, że w jakiejś gminie ma to miejsce. Dlatego też „Działacze OPZZ nie potrafią wyjaśnić, jak można pogodzić takie sojusze z reprezentowaniem świata pracy”, bo zwyczajnie, nie przychodzi im ich zawieranie do głowy. Cóż więc mają wyjaśniać? Czytelnik natomiast może odnieść wrażenie, że takie zjawisko nie tylko istnieje, ale i jest nagminne.
W polskich uczelniach i średnich szkołach uczy się ekonomii z podręczników, w których związki zawodowe przedstawiane są jako kłoda u nogi rozwoju gospodarczego. Powtarzają to również prawie wszystkie wielkie media. Bzdurność tego ortodoksyjnie neoliberalnego poglądu można wykazać niezwykle łatwo. Wystarczy powiedzieć, że kraje skandynawskie, gdzie ruch zawodowy ma mocny głos, a uzwiązkowienie jest bardzo wysokie, mają najbardziej innowacyjne i konkurencyjne gospodarki. Skąd jednak Polacy mogą się o tym dowiedzieć? Gdzie mogą o tym przeczytać? Co najwyżej w pracach prof. Tadeusza Kowalika lub w niszowej prasie lewicowej.
Czy nie jest dołączaniem się, w ostatecznym rachunku, do głosu neoliberałów, starających się zohydzić opinii publicznej związków zawodowych, głoszenie półprawd w rodzaju: „...związki zawodowe postrzegane są przez wszystkich jako zamknięte korporacje, które dbają wyłącznie o własne interesy”. „Korporacje związkowe nie są zainteresowane problemami ludzi bezrobotnych, osób emigrujących za pracą, ludzi młodych, wśród których jest blisko 40-procentowe bezrobocie...”. To samo możemy wyczytać we „Wproście”, usłyszeć od Hausnera i Bochniarzowej.
A przecież, choć to wszystko mało, udało nam się, na przykład, obronić górnicze emerytury, zebrać 700 tys. podpisów pod obywatelskim projektem ustawy emerytalnej, w czym poparł nas „Sierpień ‘80”, podobnie jak SLD i UP. Udało się zablokować antypracowniczy plan Hausnera. Nie będę wymieniać setek innych, całkiem ważnych spraw. Nie o to chodzi. Idzie natomiast o to, żeby pokazywać zakrzyczanemu przez media społeczeństwu, że związki jednak coś mogą, na coś się mu przydają.
Przewodniczący Ziętek daje za wzór recenzowanym przez siebie centralom związkowym ostatnie sukcesy francuskiej młodzieży wspartej przez tamtejszy ruch zawodowy. Pisze: „...ruch związkowy może zwyciężać, angażując się w sprawy wykraczające poza wąskie – biurokratyczne i korporacyjnie rozumiane – obszary działań związkowych”. Zgoda! Ale trzeba jednak widzieć różnice między Polską a Francją. W przeciwnym razie zawołanie „działajmy jak Francuzi” będzie miało w sobie mądrość i skuteczność równą zapomnianemu już hasłu „zbudujemy drugą Japonię”.
Budować jedność związkową można na różne sposoby. Można starać się narzucić innym własne poglądy, własne postrzeganie świata i własne przywództwo. Historia zna takie przypadki, ale, jak sadzę, nie ma dziś warunków do ich spełnienia. Można też w dialogu. Tyle że prawdziwy dialog musi opierać się na chęci życzliwego wysłuchania partnera i akceptowania jego prawa do odrębności i własnych racji.
W niedawnej historii, z udziałem m.in. nieodżałowanego Daniela Podrzyckiego, parę razy, choć nie w całym spektrum polskiego ruchu związkowego, udawała nam się trudna sztuka dialogu. Może warto jeszcze raz spróbować?
Jan Guz
Autor jest przewodniczącym Ogólnopolskiego Porozumienia Związków Zawodowych. Artykuł ukazał się w dzienniku "Trybuna".