Kilkanaście dni temu we włoskim mieście Bergamo zaczął się proces znanej dziennikarki i pisarki, Oriany Fallaci. Autorka "Wściekłości i dumy" została oskarżona o obrażanie uczuć muzułmanów. Skargę wniósł znany z ostrych wystąpień przeciw dominacji symboliki chrześcijańskiej w miejscach publicznych działacz muzułmański Adel Smith.
W dniu rozpoczęcia procesu "Gazeta Wyborcza" opublikowała list otwarty podpisany przez szacowne grono autorytetów, w którym wyrażono solidarność z pozwaną dziennikarką w imię wolności wypowiedzi, która, jak można logicznie wywnioskować, zagrożona jest dziś przez włoski sąd i muzułmańskiego duchownego. List podpisali m.in. Bronisław Geremek, Adam Michnik, Tadeusz Mazowiecki, Maria Janion i Lech Wałęsa. Czyż może być coś szlachetniejszego niż ujmowanie się za tymi, którym kneblują usta? Czy nie należy poprzeć apelu, którego sygnatariusze kierują się wolterowską zasadą: "Nie zgadzam się z Tobą, ale oddam życie za to, abyś miał prawo głosić swoje poglądy"? Odpowiedź wydaje się oczywista - trzeba bronić wolności słowa. A jednak w przypadku Fallaci sprawy mają się zupełnie inaczej. Nie tylko dlatego, że włoskiej dziennikarce najzwyczajniej w świecie nikt nie knebluje ust, ale też dlatego, że głoszone przez nią poglądy nie mają nic wspólnego z wolnością.
Przypomnijmy, że po wydarzeniach z 11 września 2001 r. Fallaci w kilku książkach zaatakowała religię muzułmańską, Koran, społeczeństwa arabskie i arabskich imigrantów oraz ich kulturę. Wbrew temu, co sugeruje Smith, oraz część relacjonującej proces prasy, kwestia obrazy religii nie gra tu roli zasadniczej. Fallaci poszła znacznie dalej, niż było dane zauważyć muzułmańskiemu liderowi. Wykreowała Arabów na diabolicznego Innego, zagrażającego naszej tożsamości, naszym domom i dzieciom. Sięgnęła do nieco tylko zmodyfikowanych haseł antysemickich, przypisując Arabom genetyczną skłonność do terroryzmu i przemocy, brak kultury i zdolności do demokracji, wrogość do wolności i kobiet, niezdolność do myślenia i racjonalnego działania. W "Sile rozumu" nie zabrakło też wątków antyimigranckich, gdy autorka dostrzegła w imigrantach forpocztę islamskiej inwazji mającej zalać Europę. Wygrzebując ze śmietnika historii najróżniejsze rasistowskie fantazmaty i wzywając do czynnej rozprawy z obcymi, autorka ożywiła trupa, który wydawał się pogrzebany po klęsce faszyzmu w II wojnie światowej. Jednym słowem, Fallaci wyprodukowała paszkwil, którego nie powstydziliby się propagandziści NSDAP. Doprawdy źle się dzieje z demokratycznymi swobodami, jeśli ich wcieleniem mają być persony pokroju włoskiej dziennikarki.
Postawę sygnatariuszy listu można by określić mianem błędu lub naiwności. Jest jednak znacznie gorzej. Ich intencje widać bardziej nie w tym, kogo obrali sobie za symbol zagrożonej wolności słowa, ale w tym, co przemilczają. Okazuje się bowiem, że szacowne grono ma skłonność do stosowania podwójnych standardów. Jak słusznie zauważył Jacek Żakowski, naszych autorytetów nie było słychać, gdy w Polsce postawiono przed sądem Jerzego Urbana. Dodajmy od siebie, że żaden też nie oburzył się, gdy prezydent USA zagroził zbombardowaniem siedziby niezależnej katarskiej telewizji Al-Dżazira, ani wtedy, gdy amerykańscy żołnierze z premedytacją strzelali do pracujących dla niej dziennikarzy. Nie pamiętali oni o wolności słowa wtedy, gdy rząd w Bagdadzie usunął przedstawicielstwa Al-Dżaziry z Iraku. Żadnemu też nie przyszło do głowy protestować przeciw masakrze ludności Faludży, torturom w Guantánamo czy przeciwko budowie muru wokół coraz bardziej okrojonych terytoriów okupowanych w Palestynie. A wreszcie, mimo że wielu z nich przestrzegało przed fundamentalizmem islamskim, nie widzą żadnego zagrożenia ze strony fundamentalizmu chrześcijańskiego, choć ma on duże wpływy w zapleczu politycznym prezydenta Busha, a on sam sugerował, że atakując Irak, zasięgał rad samego Boga. Wychodzi na to, że nasi obrońcy wartości bronią ich tylko wtedy, gdy przynoszą korzyści im i ich politycznym przyjaciołom. Wolność pani Fallaci jest cenniejsza od wolności dziennikarzy z Al-Dżaziry i innych niezależnych mediów narażonych na represje w Iraku.
W tej sytuacji trzeba powiedzieć, że obrona wolności Fallaci nie jest niczym innym, tylko aktem ignoranckiego i ksenofobicznego partykularyzmu. Jest obroną ekskluzywnego prawa Europejczyków do uprzedmiotawiania innych. Prawa, które jest elementem nieprzezwyciężonego wciąż dziedzictwa kolonializmu - najbardziej zbrodniczego systemu w dziejach świata. W tym kontekście rzekomo uniwersalne prawo do wolności słowa w wykonaniu Oriany Fallaci przekształca się w przywilej silniejszego, zdobywcy, kolonizatora, okupanta. Przywilej, który z racji jego militarnej przewagi pozwala mu na diabolizowanie, poniżanie i dehumanizowanie ofiar. Taki przywilej nie ma nic wspólnego z prawami ludzkimi. Więcej, samo jego istnienie jest najjaskrawszym zaprzeczeniem owych praw. Prawa człowieka nie są abstrakcyjnymi formułkami przeżuwanymi przez scholastyków nowoczesności. Wpisują się one w realną dynamikę władzy i oporu. Stanowią formę krytyki władzy i tylko jako wolności ograniczające władzę, wymierzone w jej roszczenia mają jakikolwiek sens. Nie są zatem neutralne politycznie ani, co więcej, klasowo. W przeciwnym razie mogą się przekształcić w przywilej władzy, w ekskluzywną zabawkę rządzących. Czyżby walka o wolność i ludzkie prawa miała stawiać na jednej szali sadystyczne zachcianki strażnika w obozie Guantánamo i pragnienie wolności od cierpienia, żywione przez jego ofiarę? Wolność słowa jest prawem uciskanych, a nie przywilejem uciskających. Przyznając ją "po równo" albo "ponad podziałami" jednym i drugim, odrzucamy całą treść społeczną, cały krytycyzm zawarty w tym pojęciu. Czynimy go abstrakcyjną konstrukcją, sofizmatem, który może być użytecznym narzędziem dla usprawiedliwiania ekscesów władzy. W ten właśnie sposób przyczyniamy się walnie do kompromitacji jednej z wielkich zdobyczy demokratycznych. Wolność zredukowana do wolności propagandowego wspierania rządzących staje się orwellowskim zaprzeczeniem samej siebie. Przekształca się w monstrum z antyzachodnich kazań bin Ladena i jego kompanów.
Przypadek Fallaci, za rozpowszechnianie "dzieł" której pragną oddać życie podpisani pod listem, można porównać do przypadku reżysera filmowego Veita Harlana, który w roku 1940 wyreżyserował antysemicki film "Żyd Süss", a po wojnie stanął przed sądem. Oczywiście są różnice. Harlan zrobił film na zamówienie samego Goebbelsa, Fallaci wygłasza swe rasistowskie tyrady na własny rachunek. Nie można też utożsamić polityki hitlerowskich Niemiec i tej prowadzonej przez USA pod rządami Busha. Trzeba być jednak kompletnym ślepcem, aby nie zauważyć, że funkcja, jaką spełniają wypowiedzi Fallaci, jest do pewnego stopnia analogiczna do tej spełnianej przez "Żyda Süssa". Nie trzeba zresztą sięgać aż tak daleko w przeszłość. Czy w czasie oblężenia Sarajewa drukowanie antymuzułmańskich paszkwili w prasie Republiki Serbskiej w Bośni zasługiwałoby na miano aktu intelektualnej niezależności i afirmacji wolności słowa? Czy nie należałoby uznać ich za szczególnie obrzydliwą formę propagandy nawołującej do przemocy i odczłowieczającej jej ofiary. Przecież Fallaci jest obywatelką i drukuje swe teksty w kraju, który bierze czynny udział w wojnie w Iraku. Jej mądrości trafiają także do włoskich żołnierzy. Któż może zagwarantować, że kiedy umundurowani czytelnicy Fallaci mają na muszce irackiego cywila, nie widzą w nim bardziej wykreowanego przez rasistowską dziennikarkę muzułmańskiego monstrum niż bliźniego swego?
Oczywiście Fallaci nie jest pierwsza na antyarabskim froncie ideologicznym. Zachodnie media powiązane z kapitałem i ośrodkami władzy mniej więcej od czasów kryzysu paliwowego w roku 1973 uprawiają antyarabską propagandę. Od kiedy bliskowschodnie elity polityczne wyciągnęły rękę po ropę, która w przekonaniu rządzących w Waszyngtonie i Londynie powinna należeć tylko do nich, świat arabsko-muzułmański stracił dobrą prasę (o ile kiedykolwiek ją miał). W zachodniej propagandzie powoli zaczął zajmować miejsce słabnącego sowieckiego imperium zła. Sposób, w jaki media głównego nurtu relacjonują walkę narodowowyzwoleńczą Palestyńczyków, jest tego najlepszym przykładem. Asymetria panująca w przedstawianiu okupowanych i ich izraelskich okupantów jest tak rażąca, że do niedawna zachodnia opinia publiczna była w większości solidarna z tymi drugimi. Dopiero od kilkunastu lat sytuacja się zmienia, co zresztą prowokuje amerykańskich sympatyków syjonizmu do oskarżania Europejczyków o antysemityzm. Wydarzenia z 11 września 2001 r. zadały cios tej pozytywnej tendencji. Antyarabskie stereotypy, które nigdy tak naprawdę nie znikły z zachodniej prasy, radia i telewizji, stały się nagle elementem kanonu politycznej poprawności. Normy zaczęły ustanawiać osoby pokroju Fallaci, Silvia Berlusconiego, Daniela Pipesa, Thomasa Friedmana, Alaina Finkielkrauta, a u nas Grzegorza Gaudena. Przedstawianie Arabów jako bezmyślej i żądnej krwi tłuszczy stało się normą. Uczone debaty o arabskiej mentalności pojawiły się na ekranach telewizorów, a w prasie rozliczne autorytety zastanawiały się nad islamską kulturą przemocy. O Arabach mówi się w sposób, który byłby absolutnie niedopuszczalny w stosunku do Żydów czy Afroamerykanów. Wyobraźmy sobie tylko, jakie skojarzenia wywołałaby dyskusja o mentalności żydowskiej. Czy jednak mogło być inaczej, skoro powszechnie i całkowicie bezkarnie utożsamiano mieszkańców Bliskiego Wschodu z terroryzmem, a wyznawaną przez większość z nich religię z nawoływaniem do świętej wojny i ciemiężeniem kobiet?
Oczywiście cała ta antyarabska i antymuzułmańska nagonka nie wisi w politycznej próżni. Stanowi integralną część projektu geopolitycznego ekipy George'a W. Busha. Jest jej rdzeniem propagandowym. Dziś gdy wychodzą na jaw barbarzyńskie praktyki w Abu Ghraib, Bagram, Guantánamo, gdy nikt już nie śmie zaprzeczyć bombardowaniu Faludży i innych irackich miast białym fosforem, gdy stało się jasne, że okupanci zabili dziesiątki tysięcy irackich cywilów, a masakra w Hadisie to tylko czubek góry lodowej, publikacja tekstów czy obrazków utożsamiających islam i terroryzm jest zwykłym odwracaniem kota ogonem. To bezczelne sugerowanie, że ofiara jest winna.
Teksty Fallaci, podobnie jak pokazywane do znudzenia w telewizji obrazy muzułmańskiej dziczy, dobrze służą niszczeniu ludzkiej solidarności z ofiarami amerykańskich wojen w Iraku i Afganistanie, oraz izraelskiej okupacji Palestyny. Ich rolą jest odebranie cech ludzkich muzułmanom i budowanie dystansu między nami a nimi. Ich celem jest relatywizacja cierpienia, jakie zadają im nasi żołnierze. Ich skutkiem jest natomiast obojętność dużej części zachodniej (a więc także polskiej) opinii publicznej wobec niegodziwości, które popełnia się w jej imieniu na Bliskim i Środkowym Wschodzie.
Czy oznacza to, że muzułmanów nie wolno krytykować tylko dlatego, że są ofiarami agresji rządów Zachodu i swoich własnych reżimów utrzymywanych przez Zachód? Oczywiście, że nie. Islam polityczny jest zagrożeniem przede wszystkim dla społeczeństw arabsko-muzułmańskich. Problem w tym, że to, co zachodni intelektualiści krytykują "u siebie", wspierane jest przez ich rządy "tam". To przecież nikt inny, tylko USA przez trzy dekady udzielały wszechstronnego wsparcia islamowi politycznemu, także w jego terrorystycznej postaci. Wsparcie dla afgańskich mudżahedinów podczas ich dżihadu przeciw armii radzieckiej w latach 80. nie jest dla nikogo tajemnicą. Przypomnijmy jednak, że przywódcy amerykańskiego imperium już w latach 70. postawili na islamistów, widząc w nich siłę zdolną powstrzymać wpływy lewicowego nacjonalizmu, który w różnych odmianach dominował w pejzażu politycznym Bliskiego Wschodu lat 50. i 60. Dobrym przykładem takiej strategii jest Egipt, gdzie w latach 70., po śmierci Nasera, islamskie ugrupowania zostały wykorzystane do zniszczenia postępowego dziedzictwa naseryzmu w różnych sferach życia politycznego, społecznego i kulturalnego. Dziś to samo można powiedzieć o palestyńskim Hamasie, który w przeszłości cieszył się cichym wsparciem rządu Izraela i jego amerykańskiego patrona jako przeciwwaga dla świeckich nacjonalistów z OWP. Dokładnie to samo, tyle że na większą skalę, można zobaczyć w okupowanym Iraku. Od pierwszych dni okupacji USA postawiły na rewindykację wpływów elit plemienno-religijnych jako sił, na których trzeba się oprzeć w budowie nowego, uległego Waszyngtonowi reżimu. Nawet prawo wyborcze narzucone Irakowi zostało napisane tak, aby miejsca w parlamencie były z góry, niezależnie od wyniku i preferencji politycznych obywateli, podzielone między przedstawicieli wspólnot religijnych i etnicznych. Waloryzując w ten sposób przywódców religijnych, Amerykanie otworzyli puszkę Pandory, przygotowali grunt pod narastające obecnie konflikty etno-religijne, które grożą zniszczeniem niepewnych zdobyczy irackiej demokracji, takich jak choćby dynamiczny ruch związkowy.
Jeśli Geremek, Frasyniuk i inni chcą bronić wartości uniwersalnych, nic nie stoi na przeszkodzie, aby zrobili coś dla ruchów lewicowych i walczących o prawa człowieka na Bliskim Wschodzie. Aby zdobyli się na solidarność z niezależnymi związkami zawodowymi w Iraku, których członkowie bohatersko walczą o podstawowe prawa ludzkie i zdobycze socjalne, narażając się na terror zarówno ze strony islamskiego ruchu oporu, jak i wykreowanych przez okupantów elit rządowych w Bagdadzie. Aby ujęli się za wolnością irackich intelektualistów i naukowców, którzy od początku okupacji coraz częściej padają ofiarą tajemniczych zabójców.
List potępiający obojętność, a być może i przyzwolenie władz okupacyjnych wobec serii zabójstw irackich naukowców podpisało kilkadziesiąt tysięcy osób. Wśród nich znalazła się cała śmietanka intelektualna świata. Czy są tam polskie autorytety solidarne z Fallaci? Nie sprawdzałem, ale obawiam się, że pytanie to jest tylko retoryczne. Może to jednak dobrze. Wszak ci, którzy tak zaciekle bronią prawa do propagowania rasizmu i szczucia na obcych, sami wykluczają się z tego grona.
Nie po raz pierwszy nasze autorytety udowodniły, że są narzędziem w rękach neokonserwatystów, imperialistów i nowych rasistów. Udowodniły też, że mają blade pojęcie o wolności słowa. Udowodniły wreszcie, że zamiast wartości uniwersalnych, na które tak chętnie i patetycznie się powołują, stosują różne miary i bezkrytycznie wspierają rozpasany partykularyzm USA i ich sojuszników. Spełniają zatem wystarczająco dużo warunków, aby zasłużyć sobie na miano zagrożenia dla wolności słowa.
Prawdziwymi bohaterami walki o tę wartość we współczesnym świecie są ci dziennikarze zachodni i arabscy, którzy z narażeniem życia ujawniają zbrodnie w Faludży i Abu Ghraib, ci, którzy docierają do zwykłych Irakijczyków, do meczetów i szpitali, do wiosek i fabryk, i dają świadectwo ogromowi cierpienia, za które także my jesteśmy po części odpowiedzialni.
Przemysław Wielgosz
Autor jest redaktorem naczelnym polskiej edycji miesięcznika "Le Monde Diplomatique" oraz redaktorem półrocznika "Lewą Nogą". Tekst ukazał się się w tygodniku "Przegląd" oraz miesięczniku "Nowy Robotnik".