Wydaje się, że wnioski, jakie z „wydarzeń na przedmieściach” w listopadzie 2005 r. wyciągnięto „na gorąco” tak po prawej, jak i po lewej stronie sceny politycznej, były zbyt pośpieszne i często naznaczone swego rodzaju dobrowolnym zaślepieniem. W niewielkim stopniu wzięto pod uwagę rozliczne pogłębione studia na ten temat[1], regularnie publikowane już wcześniej, i niemal nikt nie starał się spojrzeć na problem w perspektywie historycznej czy w kontekście międzynarodowych porównań. Istnieją więc dobre powody, by te wnioski przemyśleć raz jeszcze, już choćby dlatego, że wobec braku lepszego wytłumaczenia wydarzeń to do nich najprawdopodobniej będą się odwoływać podejmowane w przyszłości decyzje.
Z różnych analiz, francuskich i zagranicznych, wyłaniają się trzy tezy. Po pierwsze, zamieszki na przedmieściach miałyby być związane z etnicznymi, kulturowymi i religijnymi aspektami pojawiania się kolejnych, coraz gorzej „integrowanych” fal imigracji (do tego właśnie doszło zdaniem np. Alaina Finkielkrauta[2] i Hélegravene Carregravere[3], nie zgadza się z tym natomiast Olivier Todd[4]). Po drugie, przyczyną rewolty miałby być rozkład życia rodzinnego - takie postawienie sprawy pociągałoby za sobą konieczność ponownej, moralnej, pedagogicznej i dyscyplinarnej mobilizacji młodych i ich rodziców. Po trzecie wreszcie, rozruchy miałyby być skutkiem masowego bezrobocia młodych z Drażliwych Stref Miejskich (ZUS), a w szerszej perspektywie - socjalno-ekonomicznego kryzysu, jaki przeżywają betonowe osiedla, wokół których toczy się ich życie.
Porównanie kryzysu francuskich przedmieść z podobnymi fenomenami na świecie zmusza tymczasem do uściślenia i relatywizacji każdego z tych twierdzeń, niekiedy nawet do ich odrzucenia. Rozpatrując te wydarzenia na tle międzynarodowej panoramy rozruchów miejskich i innych zamieszek, możemy zobaczyć, że sama ich specyfika, ich wyjątkowy, francuski charakter pozwala na większy niż w innych przypadkach optymizm.
Przede wszystkim przebieg buntu na przedmieściach był stosunkowo odporny na wpływ rasowych, kulturowych i religijnych antagonizmów. Po części wyjaśnia to, dlaczego zamieszki miały tak łagodny przebieg (ucierpiało bardzo niewiele osób). Prawdziwe miejskie zamieszki na tle religijnym pociągają za sobą tysiące ofiar śmiertelnych (jak np. w Indiach w czasie starć między muzułmanami i hinduistami w 1992 i 1993 r.). Tam, gdzie w jednej dzielnicy ścierają się dwa narody lub dwie
rasy, zginąć mogą setki osób; tak było w czasie amerykańskich urban riots, powtarzających się od lat sześćdziesiątych do lat dziewięćdziesiątych, głównie w Los Angeles. Lokalne antagonizmy uwikłane w eksploatujące je rozgrywki polityczne, takie jak w Palestynie, Irlandii Północnej, itd., mogą być przyczyną długotrwałych cierpień ludności, a nawet pewnego dnia radykalnie zmienić swoją naturę i przerodzić się (zwłaszcza tam, gdzie pozostają pod wpływem zewnętrznych czynników destabilizujących) w wojnę domową (Bejrut pod koniec lat siedemdziesiątych) albo ludobójstwo (Rwanda w 1994 r.).
Te przykłady pokazują, że do najbardziej gwałtownych wybuchów przemocy w miastach dochodzi zwykle tam, gdzie „ludność sprawiająca problemy” (co zwykle znaczy: należąca do mniejszości) to nie cudzoziemcy, lecz zadomowieni od wielu pokoleń „miejscowi” (czarni Amerykanie, muzułmanie w Indiach, katolicy w Irlandii Północnej[5] itd.), których zwyczaje niewiele się różnią od zwyczajów ich „wrogów” z porównywalnego sektora społecznego - z wyjątkiem tego, co dotyczy religii. Nie jest zatem zbyt rozsądne utożsamianie niepokojów wewnętrznych ze zderzeniem kultur wywołanym napływem nowych imigrantów, które pojawiło się w analizach wypadków we Francji.
Społeczno-polityczne rozbudzenie młodych we Francji dotyczy oczywiście również tych osób, których rodzice są imigrantami, jednak ich zaangażowanie nie zostało (na razie?) wykorzystane przez prozelitów i proroków tożsamościowego separatyzmu. Jak stanowczo podkreślali obecni na miejscu policjanci, fundamentalistyczni imamowie nie usiłowali szerzyć swojej propagandy wśród zbuntowanej młodzieży, być może zbyt mocno już naznaczonej egalitaryzmem i antyetatyzmem bliższym republikańskiej postawie roszczeniowej (także w wydaniu anarchistycznym), niż woli zachowania czystej, nieskażonej tożsamości.
Jednakże obywatelskie umiłowanie pokoju rozmaitych przywódców religijnych nie powinno nas wprowadzać w błąd. Separatyzm, jeśli raz zapuści korzenie w społeczności wierzących, jest o wiele bardziej niebezpieczny aniżeli nagły wybuch młodzieńczego buntu. Politycy oraz intelektualiści, którzy z uporem kładą nacisk na etniczno-religijny wymiar problemu, igrają z ogniem. W ten sposób mogą tylko podsycić klimat religijnej i rasowej konfrontacji, który w naszych czasach ogarnia północ Europy (islamofobia we flamandzkiej części Belgii, w Holandii, Danii itp.).
Interpretowanie wydarzeń na przedmieściach w tym duchu jest anachronizmem nie tylko dlatego, że we Francji nie zdarzają się już starcia między grupami narodowościowymi (choć zawsze możliwy jest powrót do lokalnych „polowań na imigrantów”), lecz także z tego powodu, że faszyzujące grupy nacjonalistów nie mają już w zasadzie żadnej możliwości, by prowokować „obcych” w ich „gettach” (jak na przykład National Front w Wielkiej Brytanii, odpowiedzialny za wybuch zamieszek w Oldham i Bradford, gdzie w 2001 r. swój gniew wyrażali młodzi Pakistańczycy i Bengalczycy).
Wobec tych faktów trzeba raczej postawić następujące pytanie: w jaki sposób w kraju takim jak Francja, wystarczająco zlaicyzowanym i otwartym na różnice rasy, kultury i religii[6], oraz w chwili, gdy żadnej grupie religijnej lub politycznej nie zależy na prowokowaniu młodzieży z jakiegoś określonego środowiska, udało się wywołać u tych młodych ludzi tak gwałtowną i zaraźliwą wściekłość?
Odpowiedź wydaje się jasna. Jedynie państwo jest dziś w stanie doprowadzić do tego rodzaju konfrontacji lub ograniczyć jej rozmiary. Dokładnie to stało się we Francji - prawicowe rządy zapłaciły za upór, z jakim likwidowały wszystkie wprowadzone przez swych socjalistycznych poprzedników rzeczywiste lub symboliczne „amortyzatory” (w rodzaju programu emplois-jeunes), które przyczyniały się do zmniejszania społecznego napięcia w tych kręgach.
W takim kraju jedynie rząd zdolny jest obecnie pobudzić swoich funkcjonariuszy do wrogich, agresywnych zachowań. Polityczna i rządowa elita zastąpiła wygasłe w społeczeństwie antagonizmy, ciągnąc z tej nowej roli szereg nowych korzyści - zwłaszcza tę, że występuje jako gwarant porządku (gdy w rzeczywistości raczej mu szkodzi). Z jednej strony to bardzo niebezpieczna polityka, z drugiej jednak sprawia wrażenie oporu podtrzymywanego resztką sił, ostatniej granicy (mówiono o „murze berlińskim na przedmieściach”) przed uznaniem Innego, którego istnieniu nie będzie można dłużej przeczyć bez budzenia podejrzeń o niepokojące zamiary także wobec reszty obywateli[7].
Najbardziej zatem fundamentalnej przyczyny zamieszek we francuskich miastach - nawet tych, w których bierze udział przede wszystkim młodzież - nie trzeba szukać daleko. Chodzi nade wszystko o nieposzanowanie i brak uznania wobec osoby, zwłaszcza osoby młodej, w jej kulturowym i politycznym wymiarze. Brak poszanowania, widoczny niemal wyłącznie ze strony samych reprezentantów Republiki, przybiera formę obojętności, skrywanej nieufności, poczucia
wyższości, policyjnego i administracyjnego nękania, sterowanego ograniczania możliwości kontaktowania się czy wreszcie zatrudnienia.
Przeciwko symbolice władzy
W tej właśnie kwestii, przynajmniej pod pewnym względem, zamieszki we Francji przypominają analogiczne wydarzenia w Stanach Zjednoczonych. Wiadomo, że w atmosferze zinstytucjonalizowanej pogardy zdarzenie, które daje początek rozruchom, następuje niejako automatycznie. Z niewielkimi zmianami wypadek ten wygląda zawsze tak samo: od Rodneya Kinga pobitego przez policjantów w Los Angeles w 1991 r. po Zyeda Bennę i Bounę Traoré porażonych prądem w transformatorze w Clichy-sous-Bois, poprzez cały szereg podobnych zdarzeń w różnych krajach. Osoba należąca do „trudnej” mniejszości jest niesłusznie ścigana, osądzona lub przetrzymywana, zostaje pobita lub raniona w czasie działań policji.
O sytuacji ofiary natychmiast dowiadują się jej przyjaciele, a następnie jej środowisko (dzięki kamerom wideo, internetowi i telefonom komórkowym) - już wcześniej łatwo zapalne. Najmłodsi członkowie tego środowiska reagują wojowniczością daleką od „politycznej poprawności”, choć skierowaną raczej przeciwko symbolom władzy administracyjnej i ekonomicznej, niż przeciwko konkretnym osobom lub innym grupom. Materialne zniszczenia są zazwyczaj dość znaczne, niewielu jest natomiast zabitych i rannych, chyba że policja szuka konfrontacji zgodnie z regułą „ostatniego słowa dla prawa”, lub po prostu w celu jawnego zastraszenia.
To niezawodnie działający mechanizm: im bardziej państwo ucieka się do represji zgodnie z uświadomioną bądź nie logiką zemsty, tym więcej jest ofiar śmiertelnych. Trzeba przyznać, że jak dotąd - być może sprawiła to pamięć o wydarzeniach maja 1968 r. lub o sprawie Maleka Oussékine`a z 1986 r., być może także dzięki temu, że władze lokalne lepiej rozumieją, o jaką stawkę toczy się gra - państwo francuskie nie przekroczyło poziomu prowokacji, po którym nastąpiłyby tragiczne w skutkach starcia na masową skalę, a w konsekwencji interwencja „starszych”, którzy sięgnęliby do arsenału krążącej na przedmieściach broni.
Można jednak przewidywać, że im bardziej państwo będzie popierało u wychowawców i pracowników socjalnych, ale przede wszystkim u policjantów czy nawet żołnierzy myślenie w kategoriach „kontroli grup narodowościowych”, tym częstsze będą przypadki upokarzania poszczególnych jednostek, a zatem wypadki, które mogą dać początek rozruchom. Polityka mniejszego zła, czyli otwarta zbrojna okupacja dzielnic, o których mowa, doprowadziłaby do tego właśnie, przed czym ma ratować: do wojny domowej.
Zanim więc zaczniemy sobie życzyć otwarcia wszystkich „zakazanych dzielnic” zgodnie z cywilno-wojskową strategią zagospodarowania terenu, pozwolę sobie przypomnieć trzy fakty (za Loïcem Wacquantem[8] i innymi obserwatorami):
1. Co by na ten temat nie mówili niektórzy socjologowie, narzucona dystrybucja mieszkań utrudnia przekształcanie się tych dzielnic w etniczne lub religijne getta. Reżyser Mathieu Kassovitz[9] już dawno zauważył, że młodzieżowe gangi mają tu charakter united colors. Taka jest rzeczywistość społeczna, korzystna o tyle, że stanowi prawdziwy kulturowy tygiel, jakiego brakuje w Wielkiej Brytanii, gdzie Biali wojują z Pakistańczykami, czy w Australii „angloceltów”, którzy chcą
zabronić młodym Libańczykom wstępu na swoje plaże. Takiego tygla wciąż brak też w Ameryce, do granic możliwości posegregowanej i utrzymywanej w strachu przed mniejszościami[10].
Na przykład, rozruchy w dzielnicy South Central, biednym przedmieściu Los Angeles w 1992 r., były częściowo związane z permanentnymi starciami trzech społeczności rasowych (Latynosów, Azjatów i Afroamerykanów)[11], które aż do końca lat dziewięćdziesiątych owocowały średnio trzystoma zabójstwami rocznie. Należy przy tym zauważyć, że, powtarzając niejako rasowe wyłączenie biednych, „złote” getta w Ameryce Północnej (tzw. „społeczności chronione”) są także etnicznie dyskryminujące i konfliktowe[12]. Sam wzrost ich liczby przyczynia się do nasilania się nieznanej jak dotąd we Francji nienawiści rasowej.
2. Z pewnością podobieństwo podmiejskich dzielnic do pionowych fortec sprawia, że kontrola policyjna jest bardzo uciążliwa, ale utrudnia również prowokacje ze strony nacjonalistycznych bojówek (jak ta, od której w Wielkiej Brytanii rozpoczęły się starcia z Pakistańczykami zamieszkującymi kamienice i małe domki w dawnych śródmieściach, albo jak podpalenie domu tureckiej rodziny w Niemczech). Fakt, że blokowiska są zewsząd widoczne, uniemożliwia także ukrywanie w rozproszonych melinach „niewolników” (np. Albańczyków, jak to się robi w Grecji i we Włoszech), by zastraszonych wykorzystywać do pracy.
3. W przeciwieństwie do mieszkań w centrum, gdzie nielegalni imigranci żyją często w skrajnej nędzy, lokale na przedmieściach są w większości zarezerwowane dla ludności o uregulowanej sytuacji prawnej, dla osób, które były w stanie wykazać się choćby minimalną wydolnością ekonomiczną. To prawda, że średni dochód jest tu o jedną trzecią mniejszy, a bezrobocie wśród ludzi młodych dwa lub trzy razy większe niż gdzie indziej[13]. To prawda, że ci, którzy chcą pracować, muszą nieraz bez prawa jazdy i ubezpieczenia jechać bardzo daleko, by w ogóle znaleźć zatrudnienie. Lecz jeśli wziąć pod uwagę zapomogi, dofinansowania i rozmaite inicjatywy (strefy społecznej redynamizacji, strefy bezcłowe, samorządy dzielnicowe, różne formy związkowości, etc.), a do tego nie takie znowu podziemne, lecz zupełnie realne życie ekonomiczne na przedmieściach mimo wszystko nie umiera się z głodu.
Wyolbrzymiana czasami degradacja tych dzielnic nie wynika zatem mechanicznie z problemów ekonomicznych, całkiem zresztą rzeczywistych, lecz jest efektem pewnej kulturowej tendencji. Doskonale wiadomo, że jej podstawową przyczyną jest bezsilny gniew, drzemiący skądinąd także w wielu młodych z najlepszych rejonów miasta. To odsyła nas znowu do bardzo konkretnej kwestii uznania, poszanowania drugiej osoby. Mówienie o przestępczości wśród młodzieży, zaniku postawy obywatelskiej albo, jeszcze gorzej, o kulturowej dezintegracji nie przybliża nas do zrozumienia problemu, przeciwnie, pobudza do ślepego ignorowania jego istnienia.
Słyszymy tymczasem, jak najwybitniejsze umysły naszych czasów powtarzają najzupełniej nieuzasadnione opinie na temat „niekompatybilności sposobów życia” i „dekulturacji”, do której miałaby prowadzić emigracja, szczególnie u młodych, skazanych w jej wyniku na zdziczenie. Nie rozwodząc się nad tym problemem, przypomnijmy tylko, że ogromna swoboda, jaką cieszą się w Afryce dzieci, zachęcane, by łączyły się w gangi według płci i wieku, nie jest oznaką rozkładu rodzicielskiego autorytetu, lecz celowo zapewnianym dzieciom doświadczeniem życia poza rodzinnym kokonem[14] i kontynuacją dawnych praktyk związanych z zakazem kazirodztwa.
Bez wątpienia zastąpienie serdecznej kontroli, jaką wioskowa społeczność sprawowała nad młodzieżą, bezduszną rutyną europejskiego nadzoru społecznego może pociągać za sobą trudności adaptacyjne. To jednak powinno nas skłonić do zastanowienia się nad anomią i samotnością, do jakich prowadzi nasz rzekomo bardziej cywilizowany system.
Jeżeli chodzi o lawinę określeń, jakich się używa, by odmalować przedmieścia jako prawdziwe piekło, w którym można się jedynie stoczyć umysłowo i moralnie, to materialnej rzeczywistości odpowiadają one tylko po części, jeszcze mniej zaś samopostrzeganiu mieszkańców tych dzielnic.
Bardzo często są to w gruncie rzeczy obraźliwe etykietki, które zamożne i ustosunkowane klasy społeczne od zawsze przyklejają dzielnicom, gdzie żyje biedna ludność obcego pochodzenia (niegdyś w Paryżu unikano dzielnic węglarzy), w przekonaniu, że życie w nich jest nie tylko trudne, ale też pełne przygnębienia, smutku i paraliżującego przerażenia własną sytuacją, nie wspominając o strachu przed sąsiadami. Zapomina się, że dzielnica to często jedyne, do czego jej młodzi mieszkańcy mogą się wspólnie odnosić, skarżyć się na nią, ale też się z niej śmiać, bronić jej i handlować w niej na małą skalę. Oczywiście marzą o tym, by się z niej wydostać (ale każdy młody człowiek marzy o opuszczeniu miejsca, w którym wyrósł) - rap bez końca powtarza opowieść o tym zbyt często zawiedzionym marzeniu, podkreślając jednak solidarność, która narodziła się tutaj, w blokach. Nadzieja na ich opuszczenie nie wyklucza wcale odczuwania „betonowej dumy.
Choć segregacja jest nieporównywalnie bardziej realna w Stanach Zjednoczonych niż we Francji, zauważmy, że i tam czynniki zewnętrzne wyolbrzymiają ją z przyczyn ideologicznych, i że nawet w Watts, dzielnicy Los Angeles, o której mówiono, że wystarczy tam wyjść na spacer, by stracić życie, można dziś normalnie żyć i posyłać dzieci do szkoły. Tymczasem notoryczne przedstawianie życia na przedmieściach w czarnych barwach miało większy, niż się zwykle sądzi, wpływ na zniszczenie obywatelskiej solidarności i zastąpienie jej instynktem przynależności do grupy, czyli ograniczeniem życia społecznego do własnego bloku. Z kolei to zjawisko legło u podstaw mnożących się antagonizmów, aż do powszechnych rozruchów - nie stanowi ono jednak samo w sobie przyczyny zawiązywania się gangów mafijnych, których istnienie jest raczej odpowiedzią na potrzeby nielegalnego handlu[15].
Hałaśliwe przemarsze grup młodzieży mogą być nie do zniesienia. Należałoby jednak wyraźniej odróżnić oznaki permanentnego buntu od zwykłych form ekspresji wybuchowej energii nowego pokolenia. Prawdziwa radość życia najmłodszych jest może uciążliwa i głośna, tak samo jest jednak w burżuazyjnych domach, gdzie siedmioro lub ośmioro dzieci biega wokół umęczonej chrześcijańskiej „bony”, jak to jeszcze dziś bywa na niektórych „wersalskich przedmieściach”. Jest też zupełnie normalne, że bardzo młodych ludzi nie dręczy, jak ich starsze rodzeństwo, problem zatrudnienia czy raczej pracy, który powinien być zresztą traktowany jak część składowa bardziej skomplikowanej kwestii szacunku i dobrego przyjęcia, a nie na odwrót. Tymczasem niejednokrotnie ich radość życia (w języku policyjnej psychologii nazywana nadpobudliwością lub utratą zahamowań) jest jedynym powodem instytucjonalnych represji i nawracających gwałtownych oskarżeń, które niezawodnie puszczają w ruch mechanizm nienawiści[16].
Tym jednak, co naprawdę gniewa niektórych intelektualistów, jest fakt, że ta sprawiająca kłopoty, nieraz śmiertelnie groźna witalność wytworzyła ekspansywną kulturę, o wiele bardziej atrakcyjną dla młodych niż kultura „z centrum”, którą muszą przeżuwać sami. W głębi duszy ubolewają nie tyle nad niepowodzeniem integracji czy upadkiem punktów odniesienia, co nad faktem, że zafascynowana młodzież i oczarowane media rozpropagowały modę na hip hop, który rodził się na przedmieściach przez kilka pokoleń, i uczyniły z niego element integrujący, być może silniejszy nawet, o ile wziąć pod uwagę międzynarodowe zapożyczenia, niż kultura robotnicza, którą zresztą po części zastąpił.
Wartość utworów tego gatunku, jak i każdego innego, bywa różna, ale wcale nierzadko zawierają one próby politycznej lub filozoficznej analizy, a jako poezja są dla młodych więcej warte niż wypłowiałe fragmenty poznawane w szkole. Integracja przebiega zatem coraz szybciej, ale... w drugą stronę: młodzież z najodleglejszych regionów rolniczych naśladuje teraz wymowę „caillera”[17], tak jak kiedyś paryżanie naśladowali język „proli” i słucha w lokalnym radiu skarg Diamsa, nauk Doca Gyneco („Nie zapominaj nigdy, skąd jesteś”), Diziz la peste, 113, Busta Flex albo Brygady, nie mówiąc o coverach dzieł „poprzedniej generacji” (od NTM do MC Solaara, od Passy do Assassin, Menelika i IAM), u której już wtedy gniew zmieniał się w sztukę/politykę.
To nic nowego, że młodzi mieszkańcy przedmieść nie mówią tą samą francuszczyzną, co goście France Culture. Ale kultura, zwłaszcza w czasach wielkich doświadczeń, niekoniecznie jest czymś danym. Może powstać na nowo, a nawet narodzić się z potrzeby chwili. Nie zapominajmy, że w przypadkach całkowitego zniszczenia kultur pierwotnych, jak w czasie wywożenia niewolników na Antyle, często to właśnie dzieci - specjaliści to potwierdzają[18] - tworzyły języki i kultury kreolskie z zapamiętanych fragmentów, nieuniknionych pomyłek i zapożyczeń „wykradzionych” z wymiany zdań między Białymi, którzy zwracali się do nich samych wyłącznie szczekając, a jednocześnie zabraniali im posługiwania się językiem rodziców.
Daleko nam do takiej sytuacji: republikańska szkoła mimo wszystko nadal nieźle funkcjonuje, media mają na tę ludność wpływ nie mniejszy niż na resztę Francuzów, a poziom technologicznej sprawności młodzieży z przedmieść (internet, telefony komórkowe, itp.) miał już nieraz okazję zaskoczyć... policjantów odpowiedzialnych za przewidywanie zgromadzeń, wyprowadzonych w pole tym, co słusznie można by nazwać wysoką kulturą organizacji!
Przestańmy zatem gardzić dorosłymi, młodzieżą i dziećmi, którzy właśnie teraz, w takiej sytuacji, w jakiej się znajdują i nieraz wbrew sobie, tworzą dynamiczną część francuskiej kultury, zgodnie z duchem globalizacji przechodząc „od kultury atawistycznej do kultury złożonej”, jak pisze Edouard Glissant[19]. Będziemy wówczas mogli myśleć o uczestnikach wydarzeń z października i listopada 2005 r. (z pewnością niemiłych pamięci właścicieli 28 tys. spalonych samochodów i podatników-właścicieli splądrowanych placówek pomocy społecznej) nie jako o buntownikach albo sprawcach ogromnej, dziecinnej rozróby, lecz raczej jako o protagonistach kryzysu integracyjnego młodych Francuzów ze środowisk robotniczych, kryzysu w sensie kryzysu dojrzewania, momentu inicjacji.
„Francuska wyjątkowość” tego kryzysu w odniesieniu do młodych ludzi ukaże nam się wówczas jako swoiste laboratorium przyszłości (o ile tylko nie zamącą nam oczu komunitariańskie próby sprowadzenia wszystkiego do konfliktów o charakterze religijnym bądź etnicznym), laboratorium, gdzie wśród tarć i napięć wypracowuje się zupełnie nowa droga w stronę społecznej i międzyspołecznej solidarności.
W tej perspektywie groźby wybijania głupstw z głów i militaryzacji środowiska rodzinnego nie mają najmniejszego sensu. Dokładają się tylko do kolejnych porażek, nie tyle samej polityki integracyjnej, co przeciwnie: porażek wynikających z ciągłych uników wobec koniecznych wymagań zachodzącej na naszych oczach osmozy, a także wielkiej porażki wypływającej z upartego sprowadzania państwa do jednostronnej wizji „państwa zagrożonego wybuchem”.[20]
Sukces prawdziwej polityki integracyjnej - jedynej, jaka może szybko i trwale wpłynąć na gawroszów bawiących się z policjantami albo strażakami w nowych Robin Hoodów - zależy jednak od dwóch warunków.
Po pierwsze musi ona łączyć się z radykalną zmianą naszego nastawienia, polegającą na odrzuceniu wszelkiego paternalizmu lub nieświadomego oczerniania i przyznaniu, że Inny ma prawo zająć w jednoczącym się świecie miejsce obok nas, tak samo jak my tego oczekujemy, masowo emigrując tam, gdzie nasze emerytury są więcej warte: do Maroka, na plaże Afryki lub w inne gościnne rejony.
Drugi warunek odnosi się nie tylko do młodzieży z dzielnic. Nie można żądać, by wszyscy w takim samym stopniu korzystali z osiągnięć republikańskiej szkoły, a jednocześnie ustalać wynagrodzenie i warunki pracy na najniższym możliwym poziomie „fabryk świata”, do których przeniósł się kapitalistyczny wyzysk niezdolny przetrwać bez niewolnictwa.
Jak słusznie mówi jeden z naszych starych mędrców: „Młodym trzeba dać zajęcie. Ale trzeba im dać taką robotę, która się im opłaci. A wtedy przyjdzie taki piękny dzień, że będą mili i sympatyczni!"[21]
Przypisy:
[1] Przede wszystkim chodzi o prace na temat przedmieść z inicjatywy Anny Querrien, od dziesięciu lat publikowane w Annales de la Recherche Urbaine.
[2] Wywiad dla izraelskiego dziennika Haaretz (fragmenty opublikowano w Le Monde z 24 listopada 2005 r.).
3] Wywiad dla rosyjskiego kanału NTV, czerwiec 2006 r.
[4] Libération z 21 listopada 2005 r.
[5] Doskonałą analizę sposobu, w jaki wojskowo-polityczna prowokacja może doprowadzić do masakry, przedstawia Bloody Sunday, irlandzki film Paula Greengrassa opowiadający o zamieszkach w Derry 30 stycznia 1972 r.
[6] Sondaż przeprowadzony przez Pew Research Center w Waszyngtonie wykazał, że 65% Francuzów ma dobrą opinię o muzułmanach, podczas gdy wśród Niemców takich osób jest jedynie 36%. http://pewglobal.org/reports/pdf/252.pdf
[7] Jak to wykazują ostatnie sondaże, np. TNS-Sofres z 22 czerwca 2006 r.
[8] Por. zwł. jego doskonałą pracę, porównującą getto w Chicago (Woodlawn) i La Courneuve (Urban Outcasts, Color, Class and Place in Two Advanced Societies, 1994) oraz: „Pour en finir avec le mythe des cités-ghettos”, Annales de la Recherche Urbaine, nr 54, marzec 1992, a także: Parias urbains, ghettos, banlieues, Etat, La Découverte, Paryż 2006.
[9] W filmie Nienawiść z 1995 r.
[10] Julia Nevarez, „Vivre aux confins de Central Park et de Harlem agrave; New York, Annales de la Recherche Urbaine, 1999, nr 83-94.
[11] Cyntia Ghorra-Gobin, „South Central = Watts 2? De la rivalité entre anciennes minorités et nouveaux immigrés”, Hérodote, nr 85, 1997.
[12] Klaus Frantz, „Gated Communities in the USA: A New Trend in Urban Development”, Espaces, populations, sociétés, nr 1, 2000.
[13] Observatoire des Inégalités, „Chômage: le diplôme prot`egrave;ge moins dans les quartiers sensibles”, 16 marca 2005 r. (źródło: INSEE, ankieta na temat zatrudnienia w 2003 r.).
[14] Dr Régis Airault na temat instytucji Bangas na Komorach, w De lâge de raison agrave; adolescence: quelles turbulences agrave; découvrir?, pod redakcją Catherine Bergeret-Amselek, Eres, Paryż 2005.
[15] W Stanach Zjednoczonych dowiedziono, że nie zachodzi systematyczne przekształcanie się grup młodzieżowych w gangi dorosłych.
[16] W Stanach Zjednoczonych od dawna obserwuje się, że stałe obwinianie jakiejś społeczności etnicznej przez resztę społeczeństwa wytwarza napięcie, które musi doprowadzić do kryzysu (Daniel Romer, „Blame Discourse”, Political Communication, vol 14, 1997.).
[17] A po francusku racaille, czyli hołota. Caillera to slangowy nowotwór językowy, utworzony poprzez francuską grę słów zwaną verlan i polegającą na przestawianiu sylab lub czytaniu wyrazów od tyłu. (Przyp. red.)
[18] Por. rozdz. XIII w: Aux origines des langues et du language, Jean Marie Hombert (red.), Fayard, Paryż 2005.[19] Por. tegoż, Traité du Tout-Monde, Gallimard, Paryż 1997, i La Cohée du lamentin, Gallimard, Paryż 2005.
[20] Loïc Wacquant Wacquant, „Etat incendiaire face aux banlieues en feu”, Combats face au Sida: Santé, drogues, société, nr 42, grudzień 2005 r.
[21] Wywiad z Rolandem de la Poype (niegdyś asem eskadry Normandia-Niemen), Libération, 3 lipca 2006 r.
Denis Duclos
tłumaczenie: Agata Łukowska
Autor jest socjologiem, kierownikiem badań w Krajowym Centrum Badań Naukowych (CNRS) w Paryżu. Napisał m.in. La Fascination de la violence dans la culture américaine, La Découverte, Paryż 2005 (reedycja z nowym komentarzem). Tekst pochodzi z polskiej edycji miesięcznika "Le Monde Diplomatique".