Mamy tu IV RP w całej, by tak rzec, okazałości. Niczego tu nie brakuje: jest i msza św., i speckomisja, i nawet żałoba narodowa. Jest mowa o zaostrzaniu przepisów. I przede wszystkim - obiecuje się pieniądze, pomoc materialną, zasiłki... W systemie politycznym, w którym wartość życia ludzkiego ustępuje wobec wartości zysku, naturalne wydaje się, że także śmierć ma przede wszystkim swoją cenę. Pieniądz i rytualne gesty - to jedyna odpowiedź rządzących na sytuację, która obnaża - nie po raz pierwszy przecież - logikę polskiej "transformacji".
W tym wszystkim nieobecne jest jedno: odpowiedź ściśle polityczna na katastrofę, która możliwa była w określonych politycznych warunkach.
"Praca znajduje się pod ochroną Rzeczypospolitej Polskiej" - czytamy w Konstytucji z 1997 roku (art. 24). - "Państwo sprawuje nadzór nad warunkami wykonywania pracy". Tylko tyle i aż tyle... Zapis ten, podobnie jak wiele innych gwarantowanych przez Konstytucję praw pracowniczych i socjalnych, jest po większej części pustą deklaracją. Nie tylko nie stworzono obiecywanej przez Konstytucję (art. 20) "społecznej gospodarki rynkowej", ale z każdym rokiem coraz bardziej się od tego modelu oddalamy. Kolejne rządzące Polską ekipy dbają o to, by ten stan rzeczy utrzymać. A PiS - który zamierza w swoim projekcie konstytucji prawa pracownicze w ogóle skasować - stawia tylko kropkę nad i.
W kwestii praw pracowniczych panuje w gruncie rzeczy zgoda między największymi siłami na polskiej scenie politycznej.
Przypomnijmy: w ubiegłym roku w Parlamencie Europejskim trwała debata nad dyrektywą usługową (dyrektywą Bolkesteina). Związki zawodowe, lewica i Zieloni z całej Europy zgodnie protestowali przeciw narzucaniu Europejkom i Europejczykom ślepej logiki rynku kosztem praw pracowniczych, konsumenckich i ekologicznych. Dyrektywa ta między innymi de facto pozbawiłaby państwa Unii Europejskiej możliwości nadzoru nad warunkami pracy. W tym czasie w Polsce wszystkie główne partie i środowiska opiniotwórcze bez zastrzeżeń popierały dyrektywę Bolkesteina. Protesty europejskiej lewicy - jeśli w ogóle je dostrzegano - kwitowano najwyżej niewyrafinowanym sarkazmem. "Gazeta Wyborcza" pisała, że "festiwal rozwadniania dyrektywy usługowej trwa w najlepsze". Z takich sformułowań trudno byłoby się domyślić, że mowa o jednym z najpoważniejszych politycznych sporów, decydujących o przyszłości i kształcie europejskiego projektu.
Dziś prezydent zapowiada zaostrzenie prawa pracy. Ale główny problem z prawem pracy nie polega na tym, że jest ono nie dość "ostre". Cóż z tego, że przepisy będą surowsze, skoro tak niewiele się robi, aby wymusić ich przestrzeganie? Problemem jest słabość państwa, wycofującego się z odpowiedzialności za kontrolowanie ślepych sił rynku. Problemem jest powszechne łamanie praw związkowych. Problemem jest przemilczanie przez mainstreamowe media większości robotniczych protestów (czy śledząc medialny obraz rzeczywistości domyślilibyśmy się, że w roku 2005 było ich w Polsce najwięcej od kilkunastu lat?). Jednym słowem - nasz problem to nie tyle brak formalnych praw pracowniczych, co słabość, nieobecność, lub brak zainteresowania ze strony instytucji, które winny gwarantować ich realizację.
Tymczasem mamy metan, żałobę narodową, komisję specjalną, zasiłki pogrzebowe, mszę św., tragedię, wstrzymanie kampanii wyborczej... Wszystko to sprawia wrażenie, jakby miało zaprzeczyć temu, że katastrofa w kopalni "Halemba" ma przede wszystkim znaczenie polityczne. Jak gdyby chodziło o zatuszowanie faktu, że ta katastrofa nie jest jakimś przypadkowym wydarzeniem, lecz wynika ze strukturalnej słabości polskiego prawa i z wdrażanego tu od lat neoliberalnego modelu gospodarki.
Msze św. i zasiłki nie zastąpią praw pracowniczych. Dziś nie potrzebujemy w Polsce żałoby. Potrzebujemy buntu.
Adam Ostolski
Tekst ukazał się na stronie www.krytykapolityczna.pl.