Amerykańska dziennikarka pisze o rzeczach tak zrośniętych z naszą codzienną rzeczywistością, że niemal niedostrzegalnych. Ehrenreich wydobywa na światło dzienne to, co paradoksalnie znajduje się na samej powierzchni zjawisk i przez to właśnie wymyka się naszemu spojrzeniu. Jej bohater(k)ami są kelnerki, hotelowe sprzątaczki, kasjerki i sprzedawczynie z supermarketów, młode dziewczyny z markowych butików w centrach handlowych, sprzedawcy w empikach – a zatem osoby, które właściwie wciąż znajdują się w polu widzenia każdego, kto porusza się po centrach handlowych w śródmieściach i na obrzeżach miast nie tylko w Stanach, ale w całym tzw. świecie zachodnim. A przecież jednocześnie nie dostrzegamy tej wielkiej rzeszy ludzi, których wygląd nie zdradza żadnego ukrytego dramatu. Przeciwnie, efektownie zaprzecza wszelkim skojarzeniom z wyzyskiem, biedą, poczuciem zagrożenia i fizycznym wyczerpaniem. Piękne i zadbane dziewczyny z butików czy kelnerki wydają się należeć do tej samej grupy co klienci ich sklepów, kawiarń i hoteli. Aby dostrzec przepaść dzielącą tych, którzy żyją w świecie sukcesu i konsumpcji od niskopłatnych pracowników, którzy go obsługują, trzeba przekroczyć elastyczną i niewidoczną, a przez to tym bardziej skuteczną granicę.
Ehrenreich zdecydowała się na ten krok. Na kilka miesięcy na przełomie lat 1999-2000 zerwała (niemal) stosunki z bezpieczną i zasobną planetą amerykańskiej klasy średniej, na której mieszkała do tej pory. Na czas dobrowolnego wygnania osiedliła się na niestabilnym terytorium zaludnionym przez istoty, które reforma systemu pomocy socjalnej wprowadzona za rządów Billa Clintona (1996) uczyniła biedakami pracującymi za tytułowe grosze. W imię ograniczania wydatków publicznych odcięto wówczas wiele milionów ludzi od bezpośredniej pomocy państwa, oferując im w zamian wizję tzw. aktywnego poszukiwania zatrudnienia. W praktyce oznaczało to przymus podjęcia każdej oferowanej pracy: był to warunek korzystania z ewentualnej pomocy. Tym samym świadczenia społeczne przestały być prawem, a stały się łaską, na którą trzeba sobie zasłużyć. Nazwano to eufemistycznie workfare, czyli „pracobytem” (w odróżnieniu od dobrobytu - welfare)1. Dzięki zastosowaniu tej polityki udało się zmniejszyć liczbę rodzin korzystających z pomocy socjalnej z 14,4 mln w 1994 r. do 5,4 mln w 2001 r. Zmuszanie ludzi do podejmowania pracy za byle jakie pieniądze i na byle jakich warunkach nie przyczyniło się jednak do ograniczenia biedy. Zamiast tego stworzyło nową kategorię społeczną: pracujących biedaków. Odsetek osób pracujących i jednocześnie korzystających z pomocy społecznej wzrósł z 11% populacji pracujących dorosłych USA w 1996 r. do 33,4% w 2002.
Wcielając się w rolę ofiary polityki workfare, Ehrenreich najpierw została kelnerką w restauracji na Florydzie, potem znalazła zatrudnienie jako sprzątaczka w hotelu i domach prywatnych w Maine. Swoją karierę uwieńczyła posadą sprzedawczyni w dziale tekstylnym Wal-Martu w Minnesocie. W każdym z tych miejsc zarabiała niewiele więcej niż płacowe minimum, wynoszące nieco ponad 5 dolarów za godzinę (zwykle ok. 6-7 dolarów), w każdym pracowała w pełnym wymiarze czasowym, za każdym razem wreszcie starała się przeżyć za zarobione pieniądze przynajmniej miesiąc. W żadnym z tych miejsc zadania tego nie udało się jej zrealizować. Nie pomagało ani branie nadgodzin, ani desperackie próby pracy na dwa etaty, ani nawet sięganie po kartę kredytową z poprzedniego wcielenia. Próba skorzystania z szeroko reklamowanych dobrodziejstw systemu workfare skończyła się niepowodzeniem. Zamiast obiecanego polepszenia sytuacji materialnej Ehrenreich doświadczała jedynie petryfikacji biedy i fizycznego wyczerpania.
Jedną z przyczyn sytuacji bez wyjścia w jakiej znalazła się autorka "Za grosze...", a także ponad jedna trzecia amerykańskich pracowników, którzy zarabiają mniej niż 8 dolarów za godzinę, jest to, że stanowią oni bodaj jedyną grupę społeczną w USA, której życie zostało totalnie zliberalizowane. Amerykański neoliberalizm to przedziwna hybryda, która łączy twarde prawa rynku dla biednych i prawdziwy socjalizm dla bogatych. Najniżej zarabiający zostali „wyzwoleni” od wszelkich totalitarnych wynalazków, których tak nie znosi burżuazja, choć sama chętnie z nich korzysta. Nie mają ubezpieczeń społecznych, związków zawodowych, praw pracowniczych, regulowanego czasu pracy, wakacji, bezpłatnej opieki medycznej, dostępu do kredytów, dotacji do czynszów, odpisów od podatków i wielu innych zdobyczy, którymi cieszą się klasy średnie i wyższe. Często nie stać ich na zapłacenie wadium za wynajem mieszkania, muszą zatem wynajmować pokoje w hotelach. Jest tam wprawdzie znacznie drożej, ale za to można płacić co tydzień. W ten sposób nędznie opłacani pracujący biedacy nie tylko nie mają szans na poprawienie swego położenia materialnego, ale wręcz pogrążają się coraz bardziej w zaklętym kręgu nadgodzin, dodatkowych zajęć i permanentnego zaciskania pasa, a przeprowadzka do zaparkowanego w jakiejś obskurnej dzielnicy samochodu nie jest wcale wyjątkiem. Paradoksalnie życie biedaka w neoliberalnej Ameryce jest... naprawdę drogie.
Dotyczy to zresztą nie tylko Ameryki. Reżim Workfare szerzy się niczym zaraza. Dla elit Unii Europejskiej stał się znakomitym narzędziem w niszczeniu socjalnego dziedzictwa Europy. To jedno z najważniejszych zjawisk współczesności. Oto na naszych oczach praca, która za sprawą wielu dekad walk pracowniczych stała się po II wojnie światowej gwarantem względnego dostępu do owoców rozwoju społecznego, przestaje pełnić taką rolę. Posiadanie pracy nie daje już udziału w wytwarzanym przez pracowników bogactwie. Praca traci swą społeczną treść i staje się już tylko trudem, cierpieniem, a w ostateczności środkiem represji, za pomocą której klasy rządzące rozprawiają się z ludźmi określanymi mianem „klas niebezpiecznych”.
Przemysław Wielgosz
Recenzja ukazała się w "Le Monde Diplomatique - edycja polska".