Nawet fakt, że cała ta feeria krwi i przemocy nie znajduje uzasadnienia w żałośnie prostackiej i banalnej fabule nie był w stanie zdyskredytować Gibsona w oczach prawicowej krytyki. Jak to możliwe? Czyżby „Apocalypto” było dziełem tak przejmującym, że aż rozbrajającym czujność strażników wartości? Nic podobnego. Poza rutynową w Hollywood sprawnością warsztatową i oryginalną scenografią nie znajdziemy w tym filmie nic, co wyróżniało by go spośród sztampowych thrillerów z pseudoideologicznymi ambicjami, którymi zamęcza swych widzów Polsat. W czym zatem rzecz?
Oczywiście w przesłaniu, w którym Gibson zawarł całą swoją „filozofię”. To właśnie ona okazała się tak bliska naszym krytykom z prawicowych gazet. Przyjrzyjmy się zatem, cóż takiego mówi nam Mel Gibson w „Apocalypto”. Jak już wspomnieliśmy fabuła jest prosta niczym umysł twórcy filmu. Rzecz dzieje się w prekolumbijskiej Ameryce (czyli, jak należałoby poprawnie napisać - w Mezoameryce) dosłownie w przeddzień najazdu hiszpańskich konkwistadorów. Młody myśliwy z plemienia zamieszkującego dżunglę toczy ekologiczny oraz prorodzinny żywot oddając się dość krwawym polowaniom, dość wulgarnym żartom, dość płytkim mądrościom (w stylu mój ojciec polował w tym lesie, ja poluję w tym lesie, moje dzieci i ich dzieci będą polować w tym lesie). Obok myśliwego trwa wiernie ładniutka żona, rzecz jasna w ciąży, równie ładniutki synek oraz całe plemię funkcjonujące niczym jedna wielka rodzina. Ot, gromada sympatycznych dobrych dzikusów, którzy wprawdzie dadzą się lubić (wszak zachowują się prawie jak my – ludzie), ale jednak na pierwszy rzut oka widać, że są tylko dzikusami. Słowem, wszystko jest jak w klasycznej amerykańskiej sielance, tyle, że w indiańskich kostiumach.
Zgodnie z klasycznymi wzorcami sielanka nie trwa długo. Wioskę napadają obcy wojownicy. To złe dzikusy. Uzbrojona w obsydianowe noże, maczugi i
łuki banda morduje część współplemieńców naszego myśliwego a resztę uprowadza w niewolę. Okazuje się, że wojownicy są wysłannikami cywilizacji
Majów. Cóż to jednak za cywilizacja! Prawdziwy synonim upadku. Im dalej od lasu tym gorzej. Choroby, głód, susza, wszędobylski kurz, wyniszczone zbiory. Jakby tego było mało, trawiona klęskami ludność oddaje się barbarzyńskim kultom składając ofiary przebłagalne z ludzi. Cudownym zrządzeniem losu Łapa Jaguara unika złożenia na ołtarzu zbrodniczej religii, umyka do swojskiej dżungli gdzie heroicznym wysiłkiem nie tylko, mści się na swych prześladowcach, ale też znajduje dość czasu i energii na uratowanie życia żonie (która tymczasem rodzi w bardzo ekologiczny sposób – stojąc po pachy w wodzie) i dziecku. Nie byłby wszakże do tego zdolny gdyby nie tajemniczy biali ludzie z wielkim krzyżem, którzy w najgorszym momencie wybawiają go z opresji.
Na pierwszy rzut oka streszczony powyżej scenariusz najwyraźniej przerósł twórców filmu. Nie poradzili sobie z historią. Wszystko im się pomieszało. W rzeczywistości kiedy Hiszpanie pod wodzą Corteza dobijali do brzegów dzisiejszego Meksyku w roku 1519 nie było tam już żadnej cywilizacji Majów. Upadła pod ciężarem wojen wewnętrznych i prawdopodobnie także kryzysu gospodarczo-ekologicznego jakieś 300 lat wcześniej. Zresztą Cortez wcale nie wylądował na terenach Majów. Jego oddział znalazł się na terenach Azteków, których państwo, znowu wbrew wizji Gibsona, znajdowało się wówczas
w rozkwicie. Poza tym, to Aztekowie a nie Majowie mieli zwyczaj składać ofiary z ludzi. Jak ktoś słusznie zauważył „Apocalypto” ma tyle wspólnego z prawdą historyczną, co twierdzenie, że Jan III Sobieski walczył z Krzyżakami pod Grunwaldem. Mel Gibson i jego ekipa okazali się kompletnymi
ignorantami historycznymi.
Problem w tym, że wytykanie im tego jest mało skuteczną formą krytyki. Tak naprawdę bowiem Gibsonowi nie chodziło o nakręcenie filmu historycznego. Jego obraz ma charakter wizji filozoficznej czy może antropologiczno-filozoficznej (jakkolwiek dziwnie by to nie zabrzmiało). Celem „Apocalypto” było ukazanie przyczyn upadku wielkich cywilizacji i wskazanie ludziom współczesnego Zachodu drogi ku prawdziwym wartościom. To właśnie w tej roli film zdobył uznanie prawicowych publicystów i propagandystów. Zawarty w nim przekaz doskonale odpowiada na zapotrzebowanie neokonserwatystów prezydenta Busha i jego europejskich pomagierów w rodzaju ministra Sikorskiego. Wpisuje się on w rasistowską doktrynę zderzenia cywilizacji, która stanowi dziś główne usprawiedliwienie amerykańskich agresji w Iraku i Afganistanie oraz wsparcia udzielanego przez Waszyngton izraelskiej okupacji Palestyny. Gibson raczy nas mieszanką chrześcijańskiego fundamentalizmu, pochwały imperializmu i faszyzującej odmiany ekologii.
Sposób w jaki przedstawiono cywilizację Majów nie pozostawia żadnych złudzeń. Stworzyły ją prawdziwe potwory w ludzkich skórach. Cechuje je bezmyślna eksploatacja środowiska naturalnego, bałwochwalstwo, nieopisana krwiożerczość i przekonanie o tym, że zostały wybrane przez bogów. Miasto, do którego trafia Łapa Jaguara, trudno nawet nazwać miastem. To prawdziwe morze baraków i lepianek z polnymi drogami zamiast ulic. Jedynie świątynie, w których uśmierca się tysiące ofiar wznoszą się wyżej. Obraz dosłownie wyjęty z XIX-wiecznych książek o barbarzyńskich Indusach, Chińczykach czy ludach semickich. Ciekawe, że amerykańskie kino akcji B-klasy podobnie ukazuje współczesne miasta bliskowschodnie. Skojarzenie to nie jest chyba zbyt naciągane, bo przecież zarówno u Gibsona jak i u autorów kolejnych obrazów z serii „Komando Delta”, to religia leży u podstaw zbrodniczych skłonności odpowiednio Majów i Arabów. Z jednej strony mamy kapłanów wyrywających serca na ofiarę Bogu Słońca, z drugiej muzułmańskich fanatyków dążących do zniszczenia bogu ducha winnego USA. Kapłan ludobójca czy terrorysta samobójca to dwie postacie z tej samej bajki – bajki o chrześcijańskim Zachodzie niosącym światu prawdziwą religię i prawdziwą cywilizację, oraz złych, barbarzyńskich dzikusach, którzy owej prawdziwej cywilizacji zagrażają. W bajce tej przeciwnicy Zachodu nie zasługują na ludzkie uczucia, bo ludźmi nie są.
Ten ostatni aspekt także nasuwa pewne skojarzenia. Trudno oprzeć się wrażeniu podobieństwa wizji Gibsona do wizerunków żydów tworzonych przez propagandę III Rzeszy. Obraz zdegenerowanych wyznawców judaizmu dokonujących rytualnych mordów chrześcijańskich dzieci pełnił tam podobną funkcję co portret społeczeństwa Majów u Gibsona. Miał odebrać im rysy ludzkie a tym samym przedstawić jako istoty nie zasługujące na miano naszych bliźnich. Po obejrzeniu widowiska Gibsona sporej części niewykształconych historycznie widzów nie przyjdzie raczej do głowy współczuć 70 milionom rdzennych Amerykanów, którzy zginęli w wyniku hiszpańskiego podboju. Cóż z tego, że ich zamordowaliśmy skoro sami też się między sobą mordowali – zdaje się pytać Gibson.
I o to właśnie chodzi, o rozwodnienie odpowiedzialności Zachodu. Więcej, o przerzucenie odpowiedzialności na same ofiary zachodniego imperializmu. W końcu same są sobie winne, skoro nie chciały się po dobroci nawrócić, ucywilizować, demokratyzować, urynkowić... To przesłanie (nota bene znakomicie odczytane przez redaktorów Gościa Niedzielnego), a nie krwawe jatki na ekranie jest najbardziej przerażające w „Apocalypto”.
Przemysław Wielgosz
Recenzja ukazała się w "Trybunie Robotniczej".