Czyż Kaczyńki nie podporządkował sobie sfery publicznej, łącznie z mediami i publicystami wprost mu wrogimi, skoro to on narzuca w zasadzie wszystkie tematy sporów medialnych? O czym stale rozmawiamy? Głównie o teczkach i agentach, czasem także o przemocy w szkole i ulicznej oraz zorganizowanej przestępczości. O Kościele. Nawet, gdy bieg publicznych dyskusji schodzi na Europę i stosunki międzynarodowe, to dlatego, że Kaczyński po swojemu postanowił zadbać o interes narodowy. I mniejsze znaczenie ma to, czy mówimy o porażkach czy sukcesach rządu Kaczyńskiego, bo w obu sytuacjach podążamy tylko za nim.
Opozycja dała sobie narzucić rolę całkowicie defensywną. Nie kreuje publicznych dyskusji, nie rzuca nośnych haseł. Nie mówi, tylko odpowiada. Wystarczy porównać Platformę Obywatelską z czasów opozycji wobec SLD i dziś, gdy jest opozycją dla PiS. Kolejne frustracje sprawiają, że od podjęcia inicjatywy woli przesuwanie się w lewo, zwieranie szeregów, konsolidowanie przywództwa. Stąd wypychanie Jana Rokity. Podobnie LiD, który wierzga to na lewo, to na prawo, w przerwach wypatrując, czy na białym koniu nie powraca Aleksander Kwaśniewski.
Przyzwyczajeni jesteśmy sądzić, że władza, która źle rządzi traci uprawomocnienie. I zazwyczaj dzieje się to niezależnie od kalendarza wyborczego. W poprzedniej kadencji kolejne kompromitacje władzy i brak odczuwalnych dla życia Polaków osiągnięć (mimo niewątpliwego sukcesu, jakim było wprowadzenia Polski do UE) doprowadziły do delegitymizacji rządów SLD na długo przed wyborami. Sojusz przegrał zanim wygrała opozycja. Dlaczego więc nie dzieje się dziś podobnie, gdy kompromituje się PiS?
Można odnieść paradoksalne wrażenie, że ostentacja władzy lepiej odbierana jest przez społeczeństwo niż hipokryzja. Oznaczałoby to, że PiS kolejnymi działaniami sprzecznymi z wizją państwa prawa i moralności wcale się nie kompromituje, bo ani się nie tłumaczy (a winnego, jak wiadomo, poznajemy po tym, że się tłumaczy), ani nie zmienia kierunku działań. Tym samym stale odbierany jest jako posiadacz inicjatywy w polskiej polityce. W skomplikowanym systemie rządzenia, gdzie bardzo trudno obywatelom ocenić jest realne efekty rządzenia, pewność siebie niemal wprost przeradza się we wrażenie wiarygodności.
To jednak za mało, by wytłumaczyć prawdziwe źródła popularności PiS-u. Przede wszystkim powiedzmy wprost, że władza, żeby pozostać władzą musi nie tyle dobrze rządzić, co odpowiadać społecznym wyobrażeniom na temat rządzących. Wyobrażeniom – dodajmy - uprzednio przez kandydatów do władzy wykreowanym. Najpierw zatem stworzono zapotrzebowanie na IV RP, a dopiero później Kaczyńscy objęli stery. Kto rozumie, o co chodzi, wie, że Lewicy i Demokratom żaden Kwaśniewski, ani zwykła krytyka PiS-u nie pomoże. Najpierw trzeba wygrać wojnę o sferę publiczną, a do tego trzeba czegoś znacznie więcej niż nawet najbardziej elokwentnej krytyki towarzyszącej kolejnym działaniom władzy czy dobrego makjażu i socjotechniki.
Oczywiście nie chodzi tu o całkowicie dowolne kreowanie społecznych potrzeb, ale budowanie pociągających za sobą masy całościowych interpretacji mówiących o tym, jak rozwiązać istniejące problemy społeczne.
Na pierwszy rzut oka umocowanie polityczne formacji, którą stworzyli Kaczyńscy przypomina w złagodzonej formie matrycę, na której opierały się wszelkie partie totalitarne. Po pierwsze zwracały się one bardziej do ludzkich emocji niż racjonalności (zaznaczmy, że przechył w drugą stronę wcale nie jest lepszy), a następnie społeczne emocje rozgrywały wokół wyobrażeniowego przeniesienia, w którym po jednej stronie mamy wybrańców, a po drugiej zaprzańców. Jarosław Kaczyński od początku podkreślał, że gwarantem skuteczności moralnej rewolucji, którą zamierza w Polsce przeprowadzić są ludzie, a nie instytucje. Jego ludzie oczywiście. Nie zmienił więc reguł funkcjonowania mediów publicznych, tylko obsadził je sprawdzonymi towarzyszami. Z układem w spółkach skarbu państwa walczy, nie poprzez konkursy na stanowiska lub inną zmianę instytucjonalną, tylko za pośrednictwem właściwych nominacji.
Generalnie, gdy jedną grupę obdarza się nadmiernie pozytywnymi cechami, drugiej nadaje się skrajnie negatywne charakterystyki. Agenci, łże-elity, wykształciuchy. Między tak stworzonymi biegunami ujemnym i dodatnim płynie prąd totalitarnej ideologii. A mechanizm polega na tym, że tłoczy się tym kanałem całość społecznego brudu, który dzięki ukierunkowaniu na wskazany przez władzę cel staje się paliwem jej popularności. I wszystko, co obywatel widzi złego wokół siebie, biedę, przemoc, korupcję przerabia automatycznie na nadzieje łączone z rządzącymi. Tym samym obie strony totalitarnego równania się zgadzają. Na każdego agenta przypada jeden znajomy Kaczyńskiego umieszczony w instytucji publicznej. A na Safiana czy Michnika po dziesięciu.
Co więcej, ów mechanizm wzmacniany jest tym, że wszelka niepewność jaka siłą rzeczy towarzyszy identyfikowaniu zła, któremu nadaje się charakter enigmatyczny (szara sieć, układ, czworokątny stolik, służby) przenosi się w duszach obywateli na ślepe zaufanie, które potrzebne jest władzy do rozprawienia się złem, które tylko ona potrafi precyzyjnie zlokalizować.
Mechanizm ten najlepiej widać w ideologiach totalitarnych, ale faktycznie rzecz biorąc jest on obecny w każdej ideologii politycznej. Nie chodzi mi zresztą o to, żeby oskarżać Kaczyńskich o totalitaryzm, bo oskarżenia takie uważam raczej za naiwny sposób raczenia sobie pokonanych przez Kaczyńskiego z własną porażką. Chodzi o właściwe rozpoznanie źródeł popularności tej władzy, czego ciągle nie dostrzega opozycja i co w ogromnej mierze tłumaczy jej słabość. Dotyczy to przede wszystkim lewej strony. Platforma ma bowiem prawo wiązać pewne nadzieje po prostu z cierpliwym oczekiwaniem na samobójstwo Prawa i Sprawiedliwości, ponieważ wpisuje się ona w gruncie rzeczy w tę samą ideologię, którą obie partie razem do czasu wyborów tworzyły. Temperatura sporu PO z Kaczyńskimi wynika z „narcyzmu małych różnic”, między obiema prawicowymi formacjami. Dowodem choćby nieustające rozważania dziennikarzy, czy Rokita przejdzie do PiS, czy Marcinkiewicz do PO, a może stworzą razem nową partię. W każdym razie „narcyzm małych różnic” to jest właśnie ta substancja, z której składa się piana na ustach Stefana Niesiołowskiego z Platformy, gdy krytykuje niedawnych kolegów z ZCHN, obecnie w PiS-ie.
Dalszą konsekwencją udanego zakorzenienia ideologii w sferze publicznej jest sytuacja, w której dzieli się ona następnie na dwie zwalczające strony: ortodoksję oraz reformatorów i spór ten zaczyna wypełniać całą sferę polityki, ostatecznie sytuując ją w całości po jednej stronie. Partykularna wizja uzyskuje w ten sposób walory wizji uniwersalnej. Objawem tego właśnie procesu była choćby sprawa Wielgusa. Cała przestrzeń polityki de facto wypełniła się walką jednej prawicowej frakcji z drugą, przy milczącej z konieczności reszcie. Co w tym kilkutygodniowym sporze mógł powiedzieć polityk lewicy? Coś prawicowego ewentualnie. A najprawdopodobniej coś siłą rzeczy absurdalnego: że jest za lustracją w Kościele, albo za postawą Episkopatu. Musiał wybrać, którąś z wersji języka prawicy. I on, i jego słuchacz czuli się w każdym razie nieswojo, bo i nie byli sobą, znikło bowiem miejsce na lewicę w tak skonstruowanej sferze publicznej.
Widzimy więc jak trudne zadanie czeka LiD, przed nim bowiem jest konieczność zmiany politycznego kontekstu, bo w obecnie panującym nie ma dla niego miejsca, innego niż margines. To bowiem, co stoi za władzą PiS-u to właśnie udana „rewolucja w nadbudowie” - zakorzenienie prawicowej ideologii w sferze publicznej, umożliwiające zmiany w prawie, budowę nowych instytucji życia publicznego (wcześniej – jakże ważny dla polskiej polityki IPN, dziś CBA), pisane historii na nowo czy polityka edukacyjna.
Wszędzie na świecie rosnące nierówności ekonomiczne napędzają dziś popularność konserwatywnemu populizmowi. W tym sensie LiD jedynie uczestniczy w ogólnym kryzysie lewicy. Tym niemniej posiada pewne pole manewru. Szczególnie, jeśli planuje dla siebie jakąś przyszłość. Musi jednak dostrzec, że zanim zacznie wpływać na rzeczywistość, musi zmienić kontekst, w którym to działanie ma się odbywać. W kraju takim jak Polska, gdzie mamy największe w Europie bezrobocie, a za szybko rosnącą wydajnością pracy, nie podąża wzrost płac realnych, można wyobrazić sobie, że wiarygodne i konsekwentne opowiedzenie się za walką o standardy pracy czy o większą redystrybucję może okazać się adekwatniejszym sposobem zadośćuczynienia frustracjom tych, którzy uwierzyli w socjalną retorykę Kaczyńskich. Ale to wymagałoby od polityków LiD ryzyka. Dokładnie takiego, na jakie zdecydował się kiedyś Jarosław Kaczyński. Podważenia podstawowych koordynatów polskiej polityki. W tym upowszechnianego ze wszystkich niemal stron przekonania, że Polski nie stać na redystrybucję dochodów między bogatszymi a biedniejszymi (mówiąc konkretnie, np. wprowadzenia 50% podatku od wynagrodzeń dla zarabiających najlepiej), że generalnie podatki można tylko obniżać, nawet jeśli ich podniesienie służyć mogłoby poprawieniu edukacji publicznej i służby zdrowia, które zasilają jedyny nasz kapitał, dzięki któremu Polska może konkurować z kimkolwiek w Europie, czyli ludzi. Opowiedzieć się wprost za budową Europy socjalnej, co wydaje się jedyną drogą do zrealizowania wartości socjaldemokratycznych w naszej części świata. Zamiast tego mamy podpisy Borowskiego i Rosatiego czy Siwca pod „Listem otwartym w sprawie traktatu europejskiego”, który poza bezpośrednim wezwaniem do stworzenia wspólnego rynku wszelkich dóbr i usług, mówi jedynie o ograniczeniu pozostałych zasad prawnych do minimum, aby łatwiej można było przyjąć projekt euroknstytucji w referendach. Zupełnie tak jakby autorzy listu zapomnieli już o powodach, dla których francuskie i holenderskie społeczeństwo powiedziało proeuropejskie „nie” podczas głosowań nad projektem konwentu, a chodziło właśnie o sprowadzanie Unii do wolnego rynku. Rozumiem, że taki jest pomysł na rozwój Unii podpisanych pod listem Pawła Śpiewaka czy Andrzeja Olechowskiego, ale co tam robią politycy LiD-u?
Media wobec braku aktywności LiD-u rozprawiają o konfliktach między „ludźmi Kwasa” a zwolennikami Millera i Oleksego. Co jakiś czas wylatuje jakaś dziennikarska kaczka o tym, że widmo nowej partii Kwaśniewskiego kraży nad lewicą. Swoją drogą mocno obłudna jest postawa mediów, które – jak „Rzeczpopolita” ostatnio – w przerwach między krytykowaniem lewicy za brak rozliczenia z postkomunizmem, drukują wywiady z Leszkiem Millerem. Zainteresowanie dziennikarzy, jakie nieustająco towarzyszy Millerowi i Oleksemu, tworzy wrażenie, jakby to prawicowe media, a nie lewica nie potrafiły żyć bez postkomuny. W każdym razie, jeśli obecność LiD-u w sferze publicznej składać się ma głównie z karykaturalnych blogowo-koloraturowych występów posłanki Senyszyn i zachwytów nad wolnym rynkiem byłego kanclerza, który wbrew męskim zapowiedziom wcale nie umie skończyć, lub też umizgów do PO Borowskiego, to jest to pomysł na wegetację, a nie prawdziwa walkę. Sukces lewicy zależy wyłącznie od niej samej, na samobójstwo prawicy liczyć mogą jedynie naiwni.
Sławomir Sierakowski
Tekst ukazał się w "Dzienniku" z 9 lutego 2007.