„Dyspozycyjność” oznacza tyle, że pracownik ma być gotowy na każde skinienie. Musi dostosować się do wszelkich wymogów rynku. W neoliberalnej gospodarce „dyspozycyjność” urosła do rangi kardynalnej cnoty. Chętnie przeciwstawiano ją lenistwu i roszczeniowej postawie rodem z PRL-u. Pracownik, który przychodził do biura albo do fabryki o ósmej rano i wychodził o szesnastej ze świętym przekonaniem, że po fajrancie ma czas dla siebie, stał się czarnym charakterem bajki o wolności i postępie gospodarczym.
Z przekonania, że pracownik powinien być „dyspozycyjny”, wyrosły praktyki, które niezupełnie zgadzały się z duchem kodeksu pracy, a wręcz naruszały jego przepisy. „Dyspozycyjność” stała się jednak czymś w rodzaju najwyższego prawa rynku. Brakowało tylko urzędowego potwierdzenia. Na krok ten zdecydował się lewicowy rząd. W czasie likwidacji Stoczni Gdańskiej minister Kaczmarek z SLD powiedział, że zwalniani pracownicy mogą poszukać sobie pracy gdzie indziej – na przykład w Szczecinie – albo się przekwalifikować.
Logika „dyspozycyjności” ujawniła w ten sposób swoje konsekwencje. Praca przestała być problemem społecznym i to co najmniej w dwóch wymiarach. Po pierwsze, milcząco uznano, że rynek zawsze oferuje pracę tylko nie zawsze taką, jakiej chcieliby pracownicy i nie zawsze tam, gdzie by chcieli. Narzekania i protesty są więc zupełnie nie na miejscu. Trzeba pogodzić się z rzeczywistością. Pracownik musi się dostosować do rynku, czyli szukać pracy tam, gdzie można ją znaleźć. Jeśli jej nie znajduje, to znaczy, że jest za mało „dyspozycyjny”. Zawsze są do wzięcia prace źle płatne, nieatrakcyjne i daleko od miejsca zamieszkania.
Po drugie, rynek jest znacznie ważniejszy niż wszelkie więzi społeczne, oczywiście z wyjątkiem więzi rodzinnych. Ministra Kaczmarka i innych propagatorów „dyspozycyjności” nie obchodzi fakt, że pracownicy Stoczni Gdańskiej utworzyli jakąś społeczność i że zniknięcie kilku tysięcy ludzi, którzy wyjadą w poszukiwaniu pracy, zniszczy tę społeczność. Podobnie nie ma dla nich znaczenia, że porzucenie dotychczasowego środowiska może być trudne i bolesne dla „dyspozycyjnych” pracowników.
„Dyspozycyjność” oznacza przewagę ekonomii nad życiem społecznym i wszelkimi więzami, których nie można wtłoczyć w zasady bezwarunkowego posłuszeństwa rynkowi i pracodawcy. Ekonomia zyskuje w ten sposób prawo do niszczenia więzi społecznych i całych społeczności. Może bezkarnie pochłaniać przestrzeń społeczną.
„Dyspozycyjność” ma wszystkie znamiona naturalności, zdawałoby się, że wynika z samego porządku świata, a protest przeciwko dyspozycyjnemu szaleństwu jest nie tylko absurdalny, ale wręcz szkodliwy. Kto uderza w prawa ekonomii, godzi w podstawy życia.
Nic więc dziwnego, że w świecie „dyspozycyjności” pracownicy nie mają własnego życia. W tygodniu poświęcają na pracę co najmniej dziesięć godzin dziennie. W niektórych biurach wyjście po ośmiu godzinach, czyli w czasie ustawowym, uchodzi za niestosowne, nawet jeśli nie ma akurat nic do roboty. Trzeba stale dowodzić zaangażowania w działalność przedsiębiorstwa. Należy wykazać swoją „dyspozycyjność”, zwłaszcza wtedy, gdy nie ma takiej potrzeby, po prostu, żeby zamanifestować podporządkowanie. Do dziesięciu godzin w pracy dochodzi czas potrzebny na przejazd, sen i niezbędne czynności, takie jak posiłki, toaleta czy posprzątanie domu. Jeżeli zostanie więcej niż trzy godziny na życie, to i tak nie można z nich skorzystać, bo zmęczenie ma także swoje prawa. Dla szeregowych pracowników „dyspozycyjność” oznacza nieopłacane zazwyczaj nadgodziny, bo firma ma zamówienia; pracownikom z biura o „dyspozycyjności” przypomni telefon komórkowy, który zawsze może przerwać urlop albo odpoczynek.
Dyskurs „dyspozycyjności” funkcjonuje dzięki temu, że w umysłach posługujących się nim ludzi oddziela system pracy od wszelkich innych zjawisk społecznych. To, w jakich warunkach pracujemy, nie ma ponoć żadnego związku z tym, co dzieje się w społeczeństwie. Od co najmniej roku słyszymy więc o „trudnej młodzieży”, mówi się bez przerwy, że trzeba „przykręcić śrubę”, że najlepsze jest „zero tolerancji”, że powinno się wprowadzić do szkół policję, że przeżywamy „upadek autorytetów” i „kryzys rodziny”. Z pola widzenia znika fakt, że ludzie nie mają ani czasu, ani sił na wychowywanie dzieci, bo wszystko pochłania życie zawodowe. Nikogo w gruncie rzeczy nie obchodzi, że socjalizacja młodych ludzi jest także pracą i to pracą ważną społecznie. Że potrzeba na nią czasu, sił i nie wystarczy tu zagnanie kobiet do domu. Słowem, że więzi społeczne nie tworzą się same, a ich budowanie wymaga wymiernego wysiłku niedostrzeganego zupełnie przez speców od ekonomii i „dyspozycyjności”.
Emigracja zarobkowa jest ostateczną konsekwencją „dyspozycyjności”. Skoro pracy nie ma na miejscu, trzeba udać się tam, gdzie jest. Dwa miliony emigrantów z ostatnich lat zastosowało się po prostu do zaleceń ministra Kaczmarka. W świątecznym programie TVP dużo mówiono o emigrantach, ale komentarz był zawsze ten sam. Owszem, emigracja zarobkowa ma złe strony – rozbija rodziny – ale przecież za dobrobyt trzeba płacić. Konieczne są poświęcenia. Ale czy można nazwać „dobrobytem” to, co gastarbeiterzy dostają w zamian za dostosowanie się do warunków rynku? Podporządkowanie wymogom „dyspozycyjności” sprawia, że ich życie zredukowane zostaje wyłącznie do pracy zarobkowej, pracy w samotności, daleko od ludzi, na których im zależy, i co gorsza bez możliwości dzielenia radości z tymi, dla których pracują. Trudno skuteczniej i mocniej odciąć robotnika od owoców pracy.
Alienacja „dyspozycyjnego” pracownika ma jednak także drugą stronę. Dla niego samego więzi społeczne stają się czymś czysto zewnętrznym. Jeśli dostrzega ich brak, to tylko jako wadę środowiska, w którym żyje. Społeczeństwo powstaje przecież samo przez się i jest, jakie jest, niezależnie od tego, co robią jego członkowie. Takie społeczeństwo można wymienić na inne, byle mieć przy sobie żonę i psa, bo przecież więzi społeczne kończą się na rodzinie zupełnie tak, jak chce LPR. Fabryki przenoszą się do Polski, na Ukrainę i na Daleki Wschód, bo tam bieda pozwala nie liczyć się ani z pracownikami, ani z ich społecznościami. Tymczasem ludzie z aspiracjami, spragnieni lepszego społeczeństwa ciągną ze Wschodu do Niemiec, Francji czy Anglii. W neoliberalizmie na tym polega wolność.
Tomasz Żukowski
Tekst pochodzi z 71 numeru kwwartalnika "Bez Dogmatu".