Na dodatek (ładny mi dodatek!) Jan Gondowicz poprzedził swoje przekłady obszernym wstępem, na który składają się trzy uczone „merdytacje”. Rekonstruuje w nich tło powstania dramatu, pierwowzór postaci, pierwsze wystawienie "Ubu" z 1896 roku, kreśli wreszcie sylwetkę Jarry’ego, wynalazcę p’atafizyki i wielkiego reformatora. Następnie dokonuje subtelnych analiz filologicznych. Rozprawia się cokolwiek nieskromnie z poprzednim przekładem, a także z operą Pendereckiego "Ubu Rex". A po drodze roztrząsa istotę ubizmu.
Co do tego ostatniego – wystarczy włączyć telewizor. Niebywała jest nośność dramatu, który wydaje się żywcem zdjęty z kolejnych politycznych fars, z idiomów kolejnych idiotów. Ubu jako były „minister fajnansów” jest istotnie ojcem, ba, praojcem panujących nam miłościwie populistów, dlatego tak świeże było jego wystawienie w czasach odwilży i tak dobrze czyta się go dzisiaj. Nic w tym wesołego swoją drogą, albo raczej śmieszne to i straszne. Żadne noworoczne szopki, żadne kolumny satyryczne nie obrazują tak odważnie żywiołu rozpasanej władzy w działaniu, jak to się udało sto dziesięć lat temu Alfredowi Jarry’emu w bulwarowym teatrzyku. Powstała figura bez mała mityczna, bo niestety wiecznie żywa. Zresztą zacytujmy tłumacza: Ubu to coś jak Lecowski rewolwer w kształcie morskiej świnki. Groźny, lecz infantylny. To monstrum jest marionetką, ale ta marionetka jest monstrum.
Polityczne odczytanie to mało, na świętego Kłaka, bo przy okazji dostajemy do ręki anatomię głupoty. Straszliwa Machina do Wymóżdżania, grównociąg, zapadnia nad szambem – ta skatologiczna maszyneria teatru Jarry’ego to przecież hydraulika naszej kultury i wszystko tu niestety działa. A typy! Czytałam te dramaty w pociągu, wepchnięta między Ubicę z termosem, Rotmistrza Opasa z ponurą gazetą, księcia Flaczysława z i-podem oraz Kmiota. Kto by pomyślał, że Jarry nigdy nie był w Polsce, w której umieścił akcję swego arcydzieła.
A że to przede wszystkim festiwal Jana Gondowicza, więc jeszcze słówko w kwestii przekładu – nielichy, niech mnie diabli, pychota! Ale też bardzo... warszawski. Jeśli Boy, że pozostanę w duchu języka, faktycznie leciał Sienkiewiczem, mnożąc archaizmy i eksponując nieistniejącą a wyobrażoną staropolskość dzieła, to Gondowicz pojechał Wiechem. Nie jest to zarzut, na jakiś styl trzeba się było zdecydować, a gwara stołeczna, cwaniacka, gruba i pełna językowych fajerwerków, oddaje istotę ubizmu jak żadna (ha, ciekawe, jakim to językiem posługiwała się prywatnie ubecja w warszawskim Pałacu Mostowskich?). Jednak tłumacz zdaje się sugerować, najzupełniej słusznie rozbawiony własnymi translatorskimi dowcipami, że oto wynalazł frazę kongenialną i że stworzył dopiero język, który przylega do Ojca Ubu jak pas do kałduna. Przylega jak się patrzy, ale z lokalnem fasonem.
Inna sprawa, że już na okładce wymienieni zostają dłużnicy: cienie, którym Jan Gondowicz, parafrazując Brodskiego, chciał zrobić swoją książką przyjemność. To Witkacy i Gombrowicz, Boy, Kott i Stempowski. Ten przekład to hołd wobec ich humoru (tacy panowie Szczawgacki i Szczawkucki mogliby się pojawić w "Szewcach" albo "Trans-Atlantyku"!), ale przede wszystkim wobec ich kasandrycznych przeczuć.
Alfred Jarry, "Teatr Ojca Ubu", przeł. Jan Gondowicz, Wydawnictwo CIS, Warszawa 2006.
Justyna Jaworska
Recenzja ukazała się w miesięczniku "Lampa" (www.lampa.art.pl).