Kiedy dzisiaj z ust rządzących słyszymy słowo "solidarność", to zazwyczaj we frazeologicznym związku z państwem. Solidarne państwo. Solidarne państwo to takie, które deklaruje troskę o najsłabszych. Czasem więc robi symboliczny gest w rodzaju becikowego, a czasem ustąpi przed żądaniami jakiejś grupy zawodowej, drugą ręką obiecując obniżenie podatków i ustami minister finansów oznajmiając, że więcej nie da, bo nie ma.
Trudno się w tym dopatrzyć jakiejś filozofii, która tworzyłaby z - lepiej, a najczęściej gorzej - obsługiwanych przez państwo jednostek wspólnotę gotową myśleć o sobie w kategoriach całości zainteresowanej tym, aby wszystkim żyło się przynajmniej znośnie.
Natomiast obraz społeczeństwa, który wyłania się z płynących zewsząd przekazów, przypomina raczej pole bitwy. Występuje tu podatnik, któremu się kradnie, zabiera, wydziera jego ciężko zarobione pieniądze. Wszyscy prześcigają się w poradach, jak podatków nie płacić. Dzień Wolności Podatkowej, kiedy to nareszcie zaczynamy zarabiać na siebie, a nie na innych, jest dniem świątecznym.
Człowiek jest raczej egoistą niż altruistą, to prawda, ale też prawdą jest, że po to, aby móc współżyć w grupie, wynalazł moralność, a za wspólnotą wzdychamy dlatego, że kojarzy nam się z poczuciem bezpieczeństwa i pozytywnymi wartościami. Kiedy postrzegamy siebie jako część większej, lubianej i akceptowanej przez nas całości, jesteśmy bardziej skłonni do zachowań prospołecznych. A dziś, w takim świecie, jaki jest, najbardziej powszechną i dostępną formą działań prospołecznych jest właśnie płacenie podatków.
Jednak ani lewica, ani prawica nie mają odwagi powiedzieć obywatelom, że podatki są fajne. Że płacimy je po to, żeby dzieci miały równy start, samochody równe drogi, żeby było ładniej, bezpieczniej, czyściej, zdrowiej. Nam wszystkim. A już zupełnie nikt nie ma odwagi powiedzieć, że obniżanie podatków jest działaniem wspierającym egoistyczny indywidualizm, a ich podnoszenie, szczególnie dla najbogatszych, jest prowspólnotowe. Argument, że obniżenie podatków pobudzi gospodarkę i wtedy wszystkim będzie żyło się lepiej, nawet gdyby był prawdziwy - do czego nie jestem przekonana - też nie jest prowspólnotowy. Obiecuje poprawę bytu jednostkom, nie buduje jednak więzi i poczucia współodpowiedzialności.
Świat został podzielony na okradanych płatników i skąpe państwo. Wobec tego państwa zgłaszane są roszczenia, tworząc wyobrażenia o kolejnym polu walki o swoje, nie o wspólne.
Oczywiście zdaję sobie sprawę, że mówię tu o pewnej ideologii, sposobie myślenia o świecie. Musimy sobie jednak uświadomić, że kiedy mówimy dziś: wspólnota, nie mamy na myśli naturalnej tradycyjnej wspólnoty wiejskiej, tylko byty tworzone na styku rzeczywistości i projektu. Złożone w równym stopniu z realnych procesów, co z naszych wyobrażeń.
Trudno jest stworzyć wspólnotę obywateli, jeśli jej sobie nie wyobrazimy. Jeśli przynajmniej czasem, od święta, nie pomyślimy o innych jako o bliskim nam ludziach, z którymi chętnie się podzielimy. Poza podatkami wchodzi tu w grę także poczucie bycia obywatelem, politycznego współuczestnictwa, wiary, że możemy na siebie liczyć, a umowy będą dotrzymywane; wszystko to, co tworzy kapitał społecznego zaufania i czyni wspólne życie czymś sensownym.
Zaścianek kontra pustynia
Zamiast takiej obywatelskiej wspólnoty proponuje nam się mentalne zamieszkanie w katolickim narodzie polskim: wyobrażonej wspólnocie, której realne podstawy są coraz słabsze. Może zaspokajać ona nasze różne potrzeby emocjonalno-symboliczne, ale w ksenofobiczno-tradycjonalnym wydaniu prawicy jedynie oddala nas to od możliwości odbudowania więzi społecznych - wspólnoty politycznej, która naprawdę mogłaby nam ułatwić życie we współczesnym świecie. Jadwiga Staniszkis dość trafnie nazwała to retradycjonalizacją.
Bardziej naturalną, niezapośredniczoną przez ideologiczne projekty i doświadczaną na co dzień wspólnotą jest rodzina. Przedstawiana jest ona jednak jako ideologiczny projekt i postulat, coraz dalej odbiegający od realnych procesów.
Mamy zatem wyidealizowane obrazy tradycyjnej rodziny, która jest siedliskiem samego dobra, a z drugiej strony opowieść realistyczną - o konkubinatach, samotnych matkach, rozwodach, związkach jednopłciowych. Brakuje natomiast pozytywnej wizji rodziny jako grupy ludzi połączonych moralnymi relacjami - bez względu na jej formę i zakorzenienie instytucjonalne.
Zarówno jeśli chodzi o rodzinę, jak i o wspólnotę polityczną to silne forsowanie tradycyjnych wzorów stanowi poważną barierę na drodze do stworzenia autentycznych wspólnot odpowiadających warunkom świata, w których żyjemy. Model tradycyjny przedstawiany jest jako jedyny zakorzeniony w wartościach. Jako jego przeciwwagę przedstawia się liberalizm. Liberalizm, który zamiast ciepła wspólnoty ma do zaproponowania jedynie zimne procedury, konkurencję między jednostkami i abstrakcyjną wolność. Jest z gruntu nihilistyczny, sam żadnych wartości nie proponuje, a inne jedynie niszczy.
Każe nam się wierzyć, że jest to jedyna alternatywa, że jedyny wybór, jaki mamy, to ten między tradycyjnym państwem katolickiego narodu polskiego a kapitalistyczną pustynią. Wszelkie idee związane z emancypacją, równością, prawami człowieka są wyśmiewane i z góry odrzucane jako przejaw nihilistycznego liberalizmu albo zbrodniczego totalitaryzmu. Niemożliwa jest żadna poważna publiczna debata dotycząca zagadnień etycznych, w której przedstawiciele innych opcji potraktowani byliby z szacunkiem.
Kiedyś było kiedyś
Jednym z uzasadnień dla utrzymywania takiego stanu jest przekonanie, że tacy właśnie jesteśmy, że na tym właśnie polega polska specyfika. Cały świat się unowocześnia, a my przeciwnie. Lubimy tradycyjną religijność, jesteśmy obyczajowo zachowawczy, nie jesteśmy żadnymi obywatelami, a już na pewno nie Europy, tylko Polakami. Kiedy jednak zajrzymy, co się kryje pod deklaracjami i rytualnym przywiązaniem do Kościoła, gołym okiem zobaczymy społeczeństwo, które się zmienia.
Bez względu na to, co mówimy, nasze zachowania zmieniają się, odruchy liberalizują, rynek wymusza zmianę strategii życiowych i stylów życia. Jeździmy po świecie, mieszkamy tam i pracujemy. Żyjemy w zglobalizowanej kulturze, której nie da się przecież podmienić na czysto polską. To, co nazywa się tak samo, nie już tym samym.
Rodzina to coraz bardziej miejsce emocjonalnych relacji, a nie instytucjonalny system wsparcia, przekonania religijne ulegają korozji i prywatyzują się. Przynależność narodowa staje się po prostu jednym z wielu wymiarów naszej tożsamości.
Pomysł, żeby to zmieniające się społeczeństwo ciała oddało rynkowi, a dusze anachronicznej tradycji, jest jednym z czynników, który zamiast wspierać, ogranicza nasze możliwości rozwoju. Indywidualizujemy się, zamieniamy w producentów i konsumentów, coraz większa sfera naszego życia, skolonizowana przez rynek, traci charakter moralny, nie oznacza to jednak, że jedyną dostępną przeciwwagą jest to, co jak nam się wydaje - bo najczęściej to tylko złudzenia - było kiedyś.
W tej sytuacji silniejsze akcentowanie innych systemów wartości, innych modeli tożsamości indywidualnej i grupowej wcale nie oznacza działań wbrew istniejącym już odruchom i pragnieniom. Jest raczej dostosowaniem do nich bardziej adekwatnych symboli i wyobrażeń o sobie.
Powtarzanie nieustannie: naród, Kościół, tradycyjna rodzina, jest nie tyle niesłuszne, co coraz bardziej fałszywe. Tworzy ideologiczny, zakłamany obraz świata. Z taką busolą daleko nie zajedziemy. W przeciwieństwie do tego proponowane przez liberalną lewicę diagnozy mają dużo większy związek z realnymi problemami społecznymi. Diagnozy wskazujące na przemożny wpływ współczesnego kapitalizmu oraz globalizacji na kształtowanie naszej tożsamości - indywidualnej i grupowej - są po prostu bliższe prawdy.
Tylko jako społeczeństwo bardziej świadome tego, co się z nami stało, pielęgnujące inne niż tradycyjne wartości, niepoddające się ślepym siłom rynku, ale próbujące kształtować rzeczywistość, w której żyjemy, mamy szanse na realne wejście do wspólnoty europejskiej. Daje to też nadzieję na udział w rozwiązywaniu problemów trapiących współczesny świat, które już dawno przestały mieścić się w granicach państw narodowych.
Ciepła lewica
Wszelkie ruchy lewicowe w Polsce poddawane są szantażowi ekonomicznemu. Mówi się nam: "Zajmijcie się biednymi, a nie jakimiś gejami czy kobietami". Populistyczne odruchy i powszechna zgoda na to, że społeczeństwo polskie jest tradycyjne i nikt tu nie wygra bez podlizywania się Kościołowi, sprawia, że mało kto ma odwagę formułowania mocniejszych projektów światopoglądowych. Szkoda. Bo lewica, która będzie ścigała się z PiS-em, kto bardziej zadowoli elektorat Radia Maryja, zawsze przegra. A jej potencjalny elektorat, ludzie, którzy mogliby zacząć myśleć mniej anachronicznie, odpłyną do strojącego się w piórka liberałów PO albo do Wielkiej Brytanii.
Nie wystarczy samo krytykowanie narodowej prawicy lub bezwolne wysługiwanie się świętym mechanizmom rynkowym. Rzecz w tym, żeby stworzyć prawdziwą światopoglądową alternatywę, a jej naturalnym podłożem musi być społeczeństwo, które tożsamość narodową potrafi płynnie łączyć z innymi i powoli wrasta we wspólnoty szersze oraz je współtworzy. Na poziomie bardziej prywatnym potrafi zaś wspierać wszystko, co przeciwdziała społecznej atomizacji i co wprowadza w nasze życie wymiar etyczny. (Wspieramy związki jednopłciowe nie tylko dlatego, żeby dać ludziom więcej wolności, jesteśmy również przekonani, że w ich ramach realizowane jest ważne społeczne dobro, jakim jest uczciwy, intymny związek międzyludzki).
Można wierzyć, jak chcą niektórzy, że prawicowy fundamentalizm i populizm są prostą reakcją na ekonomiczne wykluczenie. Sprawa wydaje się jednak bardziej złożona, bo to, czego szukamy we wspólnotach wartości i w bezinteresownych związkach z innymi ludźmi, jest nam potrzebne nie tylko jako produkt zastępczy.
Jednak bez przewietrzenia świadomości, przezwyciężenia klaustrofobicznego i zamkniętego na świat myślenia trudno wyobrazić sobie realne działania na rzecz bardziej ludzkiego i sprawiedliwego świata. Częścią tego projektu musi być także budowanie wspólnot i tkanki społecznej bardziej dopasowanych do współczesnych potrzeb. I od razu powiedzmy sobie uczciwie, że gdyby kiedykolwiek w Polsce doszła do władzy liberalna lewica, to projekt taki powinna konsekwentnie realizować w publicznych mediach i poprzez system edukacji, tak jak czyni to dziś prawica.
Liberałowie zwykle otrząsają się na takie postawienie sprawy. Jak to? Mamy się przyznać, że mamy jakiś światopogląd? Jakiś projekt? Że chcemy budować jakiś świat, a nie tylko tworzyć formalne warunki, żeby ludzie żyli obok siebie, nie zabijając się nawzajem?
Prawica nie ma takich skrupułów. Zawsze gotowa jest postawić znak równości między swoimi wartościami a wartościami wspólnymi i zamknąć wszystkich w jednym zaścianku.
Jedno jest pewne - świat liberalno-lewicowy - ze swoim projektem i wykluczeniami - byłby bardziej otwarty i tolerancyjny wobec wartości tradycyjnych niż w odwrotnej sytuacji. Jedynym sposobem postawienia tamy populistycznemu tradycjonalizmowi nie jest więc jego nieustanna krytyka w imię mglistych liberalnych zasad, lecz uczciwe przedstawienie własnego, ciepłego i opartego na wartościach bliskiego ludzkim potrzebom projektu.
Kinga Dunin
Autorka jest socjolożką, pisarką, krytyczką literacką, publicystką "Krytyki Politycznej". Tekst ukazał się w "Gazecie Wyborczej".