Można. W Polsce. 21 listopada ub.r. po południu w kopalni "Halemba" doszło do tragedii. To nie był zwykły wypadek. To było morderstwo. Podjęto decyzję o wysłaniu ludzi na śmierć. Ci, którzy tę decyzję podejmowali, mieli świadomość, na jak ogromne ryzyko narażają ludzi posyłając ich w niebezpieczny rejon.
Tragedia
Na ścianie, w której pracowali górnicy, raz już doszło do wypadku. Byli ranni. Jeden z przysypanych górników cudem ocalał. Cała Polska z zapartym tchem śledziła, czy uda się go uratować. Udało się. Była radość, poklepywanie się po plecach. Wypinanie piersi po ordery, pochwały. Ścianę zamknięto. Wydawało się, że wszystko skończyło się jak w amerykańskim filmie - happy endem.
Nikt nie przypuszczał, że w kilka miesięcy później dokładnie przed tą samą kopalnią po raz kolejny będą gromadzić się ludzie na przemian przepełnieni rozpaczą i ogromną nadzieją. Nikt nie przypuszczał, że głupota, chciwość i arogancja doprowadzą do kolejnej tragedii.
Liczy się zysk
Po kilku miesiącach, gdy ściana była zamknięta, postanowiono do niej wejść. Ktoś podjął decyzję, że w ten niebezpieczny i pełen zagrożeń rejon trzeba posłać górników. Nie byłoby to możliwe bez zgody instytucji, których zadaniem jest czuwanie nad bezpieczeństwem pracy górników. Jednak wydano stosowne zgody i machina ruszyła. Dziś te same instytucje badają, jak i dlaczego doszło do wypadku.
O tym, że od początku przewidywano wejście w ten rejon, świadczy, że zanim jeszcze uzyskano wymagane przepisami zezwolenia, już uruchomiono procedurę przetargową. Zanim podjęto decyzję o otworzeniu ściany, wybrano zewnętrzną firmę, która miała tam wejść i wyciągnąć ze ściany sprzęt. Zdawano sobie sprawę z zagrożeń, ale przede wszystkim liczył się wynik ekonomiczny. To, że kopalnia może zaoszczędzić. No i firma "z układu", jakich wiele w górnictwie, mogła na tym zarobić. Wszyscy wiedzą, że aby wygrać przetarg na takie roboty, trzeba mieć mocne "plecy".
Dobra firma
Roboty powierzono firmie "Mard". To firma założona przez sztygara z sąsiedniej kopalni, który odszedł już na emeryturę. Nikt nie uwierzy, że bez wsparcia w kierownictwie kopalni lub jeszcze wyżej taka firma mogła funkcjonować w górnictwie. W tej branży wszystko rozgrywa się według zasady "ty znasz mnie, ja znam jego".
Jest rzeczą oczywistą, że wiele takich firm ma powiązania z decydentami kopalń lub spółek węglowych. Wielu z nich jest cichymi udziałowcami takich firm. Nic nie dzieje się za darmo. W firmie "Mard" zatrudniano emerytowanych górników. To rzecz normalna. I praktyczna. Część pieniędzy można było wypłacać im legalnie, a część pod stołem. Ale musiano także zatrudniać osoby przypadkowe. Ot, wprost z ulicy.
Jak się okazało, przez kilka ostatnich lat w firmie "Mard" nie było ani jednego wypadku w pracy. Ani jednego. Oczywiście w statystykach. Takie firmy to prawdziwe eldorado. Zatrudniają ludzi za grosze. Pracujący tam nie mają żadnych praw. Jak się nie podoba - wynocha. Gdzie znaleźć pracę, jeśli jeszcze do niedawna nie było żadnych przyjęć do kopalń? Obowiązywał ministerialny zakaz. Pozostawały tylko takie firmy albo nic.
Kopalnia
W kopalni "Halemba" źle działo się od lat. Dyrektor, który nią kierował, myślał tylko o jednym: jak, mimo uprawnień emerytalnych, utrzymać się na stołku. Kombinował połączenie z sąsiednią kopalnią, co miało pozwolić mu na przetrwanie. Kopalnia dołowała z roku na rok. Nie płaciła szkód górniczych - tym niech się martwi następca, nie prowadziła robót przygotowawczych, inwestycji.
Za to rosły zwały. Sytuacja stawała się coraz gorsza. Na dodatek kalkulacje na zachowanie stołka dyrektora diabli wzięli. W takim wypadku wykazanie się oszczędnościami w postaci wyciągnięcia sprzętu z zamkniętej ściany nabierało szczególnego znaczenia. Wiele razy zwracano uwagę na zagrożenia. Na powtarzające się informacje o metanie, na konieczność udziału w robotach zastępów ratowniczych. Jak grochem o ścianę.
Na kilkanaście godzin przed tragedią dyrektor kopalni na odprawie ryczał pod adresem firmy "Mard": "Ja was wyp...!" Był wściekły, że firma sobie nie radzi. Miał zamiar posłać tam górników z "Halemby". Nie pierwszy zresztą raz. Nie wiadomo, czy jego wściekłość spowodowana była tylko wolnym tempem prac, czy także świadomością, że trzeba uciekać przed zagrożeniem. Podobno zabrakło niewiele. Być może kilkudziesięciu godzin, aby się udało. Nie udało się.
Cisza
Kilkanaście minut po godzinie 16 stało się. Wszystko mogło trwać kilka sekund. Po kilku godzinach wiedziała o tym cała Polska. Wszystkie stacje telewizyjne i radiowe były na miejscu. Telewizje przerwały normalny program, bez przerwy nadawały relacje na żywo sprzed kopalni. Zapanowała atmosfera wyczekiwania. Wbrew faktom podsycano nadzieję.
Trwała akcja ratownicza. Wielokrotnie przerywana, ponieważ nie chciano narażać na niebezpieczeństwo ratujących. Słusznie. O tym, co dzieje się na dole, nic nie było wiadomo. Panowała cisza. Żadnych odgłosów życia. Wydobywano kolejne ciała.
Z każdą godziną akcji ratunkowej w kopalni gęstniało od zjeżdżających się VIP-ów. Jeden minister, drugi minister, wojewoda, premier, prezydent. Jeden z ministrów wchodząc przez bramę kopalni był łaskaw rezolutnie stwierdzić: "Z tego, co wiem, na kopalni nie złamano procedur." Niewiele wiedział. Inny powiedział: "Zabiła ich złośliwość kopalni." Zabiła, ale nie złośliwość i nie kopalni, lecz chciwość i głupota tych, którzy nią zarządzają. Gdy cały kraj śledził przebieg akcji ratowniczej i płakał nad kolejnymi wyciąganymi ciałami, byli tacy, którzy zachowali zimną krew. Dziś o tym wiadomo.
Od pierwszych godzin po tragedii zaczęło się zacieranie śladów i niszczenie dowodów. W tym samym czasie, gdy ratownicy w pocie czoła, ryzykując życie, walczyli, aby dostać się do swoich kolegów, inni gorączkowo pracowali nad tym, aby nigdy prawda nie ujrzała światła dziennego, a winni nie ponieśli kary.
Jacy winni?
Zresztą pewnie w swoim mniemaniu nie poczuwają się do winy. Pewnie mają nawet żal do tych, którzy zginęli, że przez nich jest tyle kłopotów. Że oni tylko chcieli wyciągnąć maszyny. Ratować majątek kopalni. Zaoszczędzić. A ludzie? Cóż ludzie. Powinni uważać. Ryzykowali. W końcu za to dostają pieniądze. Za dodatkowe ryzyko może nawet obiecano im parę złotych więcej.
Górnicy zginęli, bo poszli po sprzęt. Sprzęt, który - jak dziś już wiadomo - miał niewielką wartość i okazał się nie nowym, wartościowym materiałem lecz zwykłym złomem. Nie ma to żadnego znaczenia, bo ci ludzie nie powinni zginąć za sprzęt o nawet najwyższej wartości. W ogóle nie powinni byli tam się znaleźć. Życie ludzkie nie jest warte ani sprzętu o wartości 12 mln, ani 70, ani 100 mln zł. Jednak w tym przypadku okazało się, że górnicy zginęli za złom.
Kłamstwo
I znów to samo. Od pierwszych minut tragedii kłamano. Nie powiedziano, że to było bez sensu, bo to była stara obudowa. Perfidnie i z premedytacją kłamano od pierwszych godzin, że pracownicy wyciągali sprzęt o ogromnej wartości dla kopalni i stwarzano wrażenie, że działanie kierownictwa kopalni miało racjonalne podłoże ekonomiczne, a zagrożeń nikt nie był w stanie przewidzieć.
To zadziwiające i niebywałe, że już po kilku godzinach różni ludzie prezentowali taką samą składną historyjkę, serwując całem społeczeństwu opowieść, która składała się z tylu zgrabnie uzupełniających się kłamstw. Prawie się udało. To, ile był wart sprzęt, po który poszli górnicy, miało się nigdy nie wydać. Nigdy bowiem nie przewidywano, że ktoś jeszcze kiedyś wejdzie w rejon katastrofy. Po co.
Milczenie
Jeśli przeżyłeś, musisz pracować. Aby pracować, musisz milczeć. To zasada, która obowiązuje w górnictwie. Nikogo nie pociąga się do odpowiedzialności, bo nikt nie ma odwagi mówić prawdy. Nikt nie mówi prawdy, bo każdy ma rodzinę. W ostatnich latach tę zasadę szantażu opanowano do perfekcji.
Nie obejmuje ona już tylko pojedynczych osób czy małych grup. Nie chodzi już tylko o to, że przełożony wezwie pracownika i powie: "Lepiej, byś nic nie mówił, bo sam sobie zaszkodzisz." Teraz taki szantaż stosuje się nowocześnie - globalnie. To, co działa na jednego pracownika, działa na wszystkich. Jeśli prawda wyjdzie na jaw, zamkną kopalnię. Wszyscy zostaniemy bez roboty. Lepiej milczeć.
To o tyle skuteczniejsze, że presja jest wzajemna. Nawet jeśli ktoś chciałby coś powiedzieć, tworzy się wokół niego atmosferę, że przez niego wszyscy stracą. Ludzi nie trzeba już pilnować. Sami się pilnują. Dlatego tacy dyrektorzy, jak ten w "Halembie", poczuli się bezkarni. Nic nam nie grozi. Hulaj dusza, piekła nie ma. Jesteśmy tu od tego, aby wycisnąć ostatnie soki z załogi, a jeśli przy okazji poleje się pot, krew czy będą ofiary, to trudno - taka jest cena.
Ci, którzy kierowali "Halembą" i podejmowali decyzje, wysyłając ludzi na śmierć, działali według tych reguł. Nie tylko do wypadku. Także po wypadku.
Podstawieni
Kilka dni po tragedii ludzi z "Mardu" przerzucono do innych kopalń. Zaczęto namawiać pracowników, aby mówili, że byli na innych zmianach niż w rzeczywistości. W ten sposób chciano ukryć fakt, że zjeżdżali na dół ludzie nie przeszkoleni, kompletnie nie przygotowani do tak niebezpiecznych prac.
W kopalni zaczęto siać psychozę, że jeśli coś źle wyjdzie, kopalnia zostanie zamknięta. Do kamer i mediów wystawiano ludzi, także związkowców, a może nawet przede wszystkim związkowców, usiłujących zdyskredytować tych nielicznych, którzy mówili o oszukiwaniu czujników, o świadomym działaniu. Ośmieszano te informacje, wykpiwano, że przecież nikt nie ryzykowałby wejścia tam, gdzie przekroczono dopuszczalny poziom stężenia metanu.
Dziś już udowodniono, że na wcześniejszej zmianie właśnie tak było. Dopuszczalny poziom został wielokrotnie przekroczony, ale ludzie musieli tam pracować. Nie przekazano informacji o zagrożeniu, nie wpisano ich do książki raportowej, nie wyprowadzono ludzi, nie zawiadomiono "góry". Po co? Przecież "góra" wiedziała.
Dlatego właśnie prokuratura zamknęła już dwie osoby z dozoru, które odpowiadały za pracowników z wcześniejszej zmiany - tej, bezpośrednio po której górnicy zjechali do pracy na swoją ostatnią szychtę.
Przecieki
O tym wszystkim górnicy mówili między sobą. Chcieli prawdy. Chcieli ukarania winnych. Nikt z decydentów nie był tym zainteresowany. Między sobą pracownicy rozmawiali o tym, jak ryzykowali życiem. Jak niektórzy z nich na własną rękę wychodzili z zagrożonego rejonu, a inni pod presją zostawali. Jak podejmowali próby zainteresowania tym dozoru, co kończyło się zawsze tak samo - niczym. I hasłem: "Jak ci się nie podoba, to spier...".
Od pierwszego dnia nie tylko otwarcie mówiliśmy o mordzie w "Halembie". Organizowaliśmy przecieki. Bez mediów, bez ich zainteresowania tą sprawa niewiele by się udało zrobić. Zbyt wielu było i jest zainteresowanych, aby było "ciszej nad tymi trumnami". Ci, którzy wiedzieli, jak było naprawdę, wskazywali policji i prokuraturze tylko te ślady i tropy, których nie dało się już ukryć. O wiele rzeczy nie pytano, bo niewielu wiedziało o co pytać. A nie pytani woleli nie odpowiadać. Tak było wygodniej.
Stąd dziwne znikanie przyrządów służących do pomiaru stężeń, które mieli ze sobą górnicy. Nie wyjaśniono, ile tam było takich urządzeń i kto je miał. Stąd nie zabezpieczona dokumentacja, nie zabezpieczone komputery, w których była ewidencja pracowników. To wszystko gmatwało sprawę. Miało sprawić, że jeśli nawet na procesie sądowym postawione zostaną zarzuty, zabraknie twardych dowodów.
Dlatego gdyby nie zainteresowanie mediów wyjaśnieniem tej sprawy, dziś niewiele byłoby wyjaśnione. Dlatego organizowaliśmy marsze, naciski. Niestety, ci, którzy powinni przede wszystkim dążyć do wyjaśnienia okoliczności tej zbrodni, świadomie czy nie niewiele robili.
Ministerstwo, zamiast udzielić gwarancji tym pracownikom, którzy będą mówić prawdę, bredziło coś o podrzucaniu anonimowych informacji na wycieraczkę. Wodą na młyn tych, którym zależało na zatuszowaniu sprawy, były oświadczenia, że trzeba się zastanowić nad "sensem istnienia takich kopalń, jak Halemba".
Czas mijał, w nieskończoność odsuwano perspektywę przeprowadzenia wizji lokalnej na miejscu tragedii. Kolejne komunikaty z prac licznych komisji niewiele wnosiły. Gdy ginie 23 ludzi i miesiącami nic się nie dzieje, ludzie tracą wiarę, że kara dosięgnie winnych. Uważają, że skończy się tak, jak zwykle - niczym.
Przełom
Górnicy z "Mardu" i "Halemby" przychodzili do naszego związku i pytali, co mają zrobić. Mieli dość, ale bali się konsekwencji. Od początku tłumaczyliśmy, że jeśli teraz nie uda się przełamać zmowy milczenia, nigdy się to nie uda. Poskutkowało. Mimo ogromnych nacisków, na przemian straszenia i kuszenia obietnicami, wielu z nich zgodziło się powiedzieć prawdę.
Dziś te zeznania stanowią twardy materiał dowodowy. Przełomem było wystąpienie jednego z nich, który powiedział dość, na zorganizowanej przez nasz związek konferencji. Zamaskowany opowiadał, jak był na tej ścianie kilka dni wcześniej i uciekł, ponieważ stężenie metanu przekraczało dopuszczalne normy. Jak kilka dni wcześniej rozmawiał ze swoimi kolegami, którzy potem zginęli, o tym, że bardzo się boją, że bardzo chcieliby jak najszybciej skończyć tę robotę, że nic nie są w stanie zrobić, bo gdy zawiadomili inspektora, cofnięto go zanim zdążył dojść do ściany, a dozór o wszystkim wiedział. Mówiono im, że jeśli szybko uwiną się z tą robotą, dostaną parę groszy więcej.
Ten górnik wiedział, na co się naraża. Dziś nie pracuje w "Halembie". Odszedł. Dzięki związkowi pracuje gdzie indziej. Jego postawa przekonała innych. Media szły tropami, które wskazywaliśmy. Znalazł się licznik Dregera - początkowo nie było wiadomo, co się z nim stało. Zainteresowano się, ile tam było takich i innych przyrządów. Wreszcie wyszło na jaw, że są urządzenia, które stale mierzą stężenia gazów na dole i które nawet w takich warunkach nie mogły ulec zniszczeniu, że są dokumenty, które natychmiast należy zabezpieczyć.
Gdy powoli zapominano o tragedii, nasz związek zorganizował marsz milczenia, który wyruszył spod bramy kopalni, z miejsca, które cały kraj znał z relacji telewizyjnych. Tam, gdzie bezpośrednio po wypadku ludzie palili znicze, znów zgromadzili się ludzie. Górnicy, mieszkańcy Rudy Śląskiej, związkowcy, a przede wszystkim rodziny zabitych.
Ich głos był wyraźnie słyszalny. Mówili: nie chcemy jałmużny, chcemy prawdy i sprawiedliwości, ukarania winnych tej zbrodni. Zwykli górnicy z "Halemby", którzy dotychczas milczeli, teraz odważnie mówili do kamer telewizyjnych: "Zabito ludzi dla zysku." "Odpowiedzialni za to muszą być ukarani." Już nie było tak, jak dawniej. Ogromna konstrukcja oparta na kłamstwie, uzależnieniu i strachu zaczęła się chwiać i pękać. Na murze wzniesionym wokół prawdy o zbrodni w "Halembie" pojawiły się pierwsze rysy.
Hieny i niewolnicy
Dziś wydaje się, że zbrodnia w "Halembie" nie pozostanie bezkarna. Nastąpiły pierwsze aresztowania. Wkrótce będą następne. Winni nie zaznają spokoju. Nie unikną odpowiedzialności. Na co dzień nie powinni rozstawać się ze szczoteczką do zębów. Pękają sieci powiązań i wzajemnych uzależnień. To wszystko nie udałoby się, jednak gdyby w "Halembie" nie było organizacji związkowej, która wbrew wszystkim podjęła walkę o prawdę i ukaranie winnych. Lecz nadal jest tak, że niektórzy liczą na uniknięcie odpowiedzialności, mając w ręce swoistą polisę ubezpieczeniową. Liczą na nietykalność, bo zbyt wiele wiedzą, bo sięgnięcie do nich prowadziłoby wyżej i coraz wyżej.
Takich spółek, jak "Mard", w górnictwie są setki. Są powiązane z dyrekcjami kopalń, związkowcami, politykami. Za nic biorą ogromne pieniądze. Za złom płaci się im więcej niż za takie same nowe urządzenia. Swoista premia z tego tytułu trafia do "swoich". Górnictwo zawsze było żyłą złota, wokół której żerowały bandy hien. Nawet wtedy, gdy sytuacja branży była katastrofalna, ci, którzy żerowali na górnictwie, mieli się świetnie. Ale nie górnicy. Za coraz mniejsze pieniądze, coraz mniej górników w coraz bardziej niebezpiecznych warunkach wyrywa z ziemi "czarne złoto". Wokół na ich pracy inni zbijają fortuny.
Przez lata okradanie kopalń przez tego typu firmy było czymś naturalnym. Prywatne spółki, żerowały na górnictwie w atmosferze przyzwolenia na ssanie z państwowego górnictwa, bo pasowało to także rządzącym Polską ideologom, którzy za wszelką cenę chcieli wykazać, że państwowe kopalnie nie radzą sobie w nowych warunkach. Okazja czyni złodzieja. Taką okazję, że można łatwo i bezkarnie okradać górnictwo natychmiast wyczuły różnego rodzaju prywatne spółki, które żyły kosztem kopalń. Dziś skutki tych patologii wykorzystywane są do uzasadnienia konieczności prywatyzacji kopalń. Nikt nie dostrzega tego, że stan bezpieczeństwa pracy górników, w takich prywatnych kopalniach w wyniku pogoni za zyskiem i oszczędnościami za wszelką cenę, będzie jeszcze gorszy niż obecnie. Spółka "Mard" w której zatrudnionych było 15 z 23 zabitych górników, jest klasycznym przykładem tego, jak własność prywatna traktuje pracowników i dba o ich bezpieczeństwo. Cena ludzkiego życia już niska w prywatnych kopalniach spadnie jeszcze bardziej. W pogoni za zyskiem wartość życia pracowników drastycznie spada.
Rachunek
Gdy odbywały się pogrzeby górników, którzy zginęli, nie było na nich jednej osoby. Dyrektora kopalni "Halemba". Nie przyszedł na pogrzeb górników ze swojej kopalni. Ogromny wstrząs, którym dla całej Polski była śmierć 23 górników z "Halemby", nie spowodował otrzeźwienia wśród tych, którzy dalej chcą robić oszczędności na bezpieczeństwie pracy. Dyrektor, który wtedy kierował kopalnią, po wypadku poszedł na urlop, a dziś wiedzie sobie spokojny żywot emeryta, chodząc z pieskiem na spacer. Gdy wszystko ucichnie, może znajdzie posadę w jednej z wielu spółek żyjących z górnictwa, a nawet w samym górnictwie. Przecież całkiem niedawno dyrektor pewnej kopalni, w której kilka lat temu zginęli górnicy, chciał zostać prezesem jednej z kopalń. Niby dlaczego nie.
Spółka "Mard" zaczęła rekrutację nowych pracowników. W urzędzie pracy w Rudzie Śląskiej pojawiło się ogłoszenie, że spółka ta poszukuje pracowników do pracy na kopalni. Jakby nigdy nic, Mard rekrutuje nowych pracowników i przymierza się do kolejnych robót w kopalni. Czyżby powoli wszystko zaczęło wracać do normy?
Wyroki od pół roku do dwóch lat więzienia w zawieszeniu, które ostatnio zapadły w sprawie winnych wypadku cztery lata temu w kopalni "Bielszowice", gdzie metan poparzył kilkunastu górników i cudem nikt nie zginął, nadal potwierdzają, że nie tylko pracodawcy lekce sobie ważą życie i zdrowie górników. Również organy wymiaru sprawiedliwości.
Czy mamy się na to godzić? Nigdy! "Halemba" może być dowodem na to, że coś się zmieni. Że nikt już nigdzie bezkarnie nie będzie zabijał pracowników w pogoni za zyskiem albo dla oszczędności. Że skończy się czas bezkarności i zrzucania odpowiedzialności za takie tragedie na pracowników, którzy zginęli.
"Halemba" może się stać symbolem sprawiedliwości dla maluczkich. Dla zwykłych ludzi. Pokazać, że nie wszystkim rządzi zysk, pieniądz i władza. Może się stać... I warto zrobić wszystko, aby tak rzeczywiście było. Jesteśmy to winni zabitym górnikom i ich rodzinom. Mamy obowiązek zagwarantować tym, którzy żyją i pracują, że jutro nie podzielą losu kolegów z "Halemby".
Bogusław Ziętek
Autor jest przewodniczącym Wolnego Związku Zawodowego "Sierpień 80" i Polskiej Partii Pracy. Tekst ukazał się w "Kurierze Związkowym" oraz "Trybunie Robotniczej".