"Historia Polski, jak i każdego narodu nie jest idealna. Mieliśmy bohaterów, mieliśmy i hołotę, to jest zupełnie oczywiste. Po 1945 r. ta hołota mogła triumfować, socjalizm to był ustrój hołoty, dla hołoty, można powiedzieć", stwierdził Jarosław Kaczyński.
Premier ma wyraźną obsesję na punkcie socjalizmu/komunizmu (te pojęcia w jego rozumowaniu zlewają się w jedną całość). Już prawie rok temu zdekonspirował ostatnią komórkę Komunistycznej Partii Polski, kryjącą się w Warszawie, przy ulicy Czerskiej, czyli w siedzibie "Gazety Wyborczej". Dla Kaczyńskiego najpoczytniejszy polski dziennik jest "późną, zmutowaną postacią KPP", którego istnienie ma charakter "bardzo szkodliwy dla Polski". Jak szkodliwy? Premier nie pozostawia wątpliwości. Dla niego KPP i "Gazeta" są "najgorszym środowiskiem w całym tysiącleciu dziejów Polski". Jeśli spojrzymy na powyższe wypowiedzi Kaczyńskiego dotyczące Polski Ludowej, KPP i środowiska tzw. lewicy laickiej, to niechybnie dojdziemy do wniosku, że w IV RP po prostu nie ma miejsca dla lewicy. Zresztą sam Kaczyński nie ukrywa, że brak lewicy stanowi ziszczenie jednego z jego najskrytszych marzeń. "Najbardziej racjonalne i najlepsze dla Polski byłoby, gdyby [Platforma Obywatelska - BM] przyjęła rolę umiarkowanej lewicy. I to niezależnie od tego, jak krytycznie oceniam Platformę Obywatelską i jej liderów. A poza tym spełniłoby się moje marzenie, że oba główne nurty wywodzić się będą z pnia solidarnościowego". Nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć, że Platforma udająca w IV RP lewicę to stan oznaczający po prostu brak lewicy.
Partia Donalda Tuska - przed wyborami wymarzony koalicjant - po wyborach na własnej skórze poczuła, jak wyszukanymi inwektywami potrafi posługiwać się prezes PiS. "My stoimy tam, gdzie wtedy, wy tam, gdzie stało ZOMO", zwrócił się premier w stronę polityków Platformy w czasie słynnego już przemówienia w Stoczni Gdańskiej. Jednocześnie politycy PO, wraz z częścią innych środowisk, otrzymali łatkę piewców "lumpenliberalizmu". Nie ominął ich także największy zaszczyt. Razem z wszystkimi wymienionymi powyżej środowiskami stali się częścią składową "łże-elit". Zasiedli więc za jednym z boków stolika brydżowego, przy którym w szemranej grze o losach Polski decydowali politycy (rzecz jasna, ci spoza elit IV RP), biznesmeni (rzecz jasna, nie ci wspierający PiS), funkcjonariusze tajnych służb (rzecz jasna, nie ci z czasów, gdy Lech Kaczyński kierował Biurem Bezpieczeństwa Narodowego) i pospolici gangsterzy. Swoją drogą warto przypomnieć, kto pierwszy użył terminu "stolik brydżowy" dla zdiagnozowania sytuacji panującej w Polsce. Był to nie kto inny, tylko miły i sympatyczny Kazimierz Marcinkiewicz. Pokazuje to doskonale, że język braci Kaczyńskich nie stanowi ich indywidualnej przypadłości, lecz jest raczej strukturalną cechą ich środowiska politycznego. Okazało się jednak, że nawet retoryka "stolików brydżowych i czworokątów" nie zapewniła Marcinkiewiczowi zbyt długich rządów. A skoro zajmujemy się już przypominaniem wypowiedzi Jarosława Kaczyńskiego, warto odkurzyć i tę z 27 września 2005 r.: "Kazimierz Marcinkiewicz to premier na cztery lata".
Przytoczony powyżej atak na "Gazetę Wyborczą" nie stanowi tylko uderzenia w środowisko wrogie projektowi IV RP. Jest on również elementem szerszej taktyki zmierzającej do zdyskredytowania niezależnych od PiS mediów. Rzecz jasna, dla Kaczyńskiego media są synonimem wszechmocnego "układu". Jakiego? Jeśli chodzi o media elektroniczne, odpowiedź jest prosta. Zostały one stworzone przez "najgorszą część PRL". Tezę tę miał potwierdzić słynny "Raport z likwidacji WSI". Niestety jakoś nie potwierdził.
Można by powiedzieć, że premier nie lubi tylko tych mediów, które są krytyczne wobec jego ugrupowania. Jest jednak znacznie gorzej. Kaczyński wysuwa postulaty, które wykraczają daleko poza logikę zwalczania mediów im nieprzychylnych. "Jestem zdecydowanym zwolennikiem poważnej dyskusji na temat cenzury obyczajowej", zadeklarował całkiem otwarcie prawie dwa lata temu na antenie Radia Zet. Celem tego posunięcia miałaby być "obrona cywilizacji" zagrożonej oczywiście przez "propagandę środowisk homoseksualnych". Warto w tym miejscu zwrócić uwagę na rolę, jaką w języku Kaczyńskich odgrywają właśnie homoseksualiści. Kreowani przez prawicową propagandę na czerpiących pełnymi garściami z owoców transformacji gospodarczej, zaczynają przypominać obraz Żydów wyjęty z endeckich koncepcji okresu dwudziestolecia międzywojennego. Mówiąc krótko, pełnią oni funkcję kozła ofiarnego, na którym mają się skupiać wybuchy frustracji społecznej.
Na pierwszy rzut oka w przypadku języka braci Kaczyńskich nie mamy do czynienia z żadną jakościową różnicą w porównaniu z innymi politykami rozdającymi karty po 1989 r. Faktem jest, że prawica homoseksualistów nie lubiła nigdy. Nie można zaprzeczyć, że Lech Wałęsa rzadko kiedy przebierał w słowach, politycy AWS zaś w konsekwentny sposób realizowali program kryminalizacji lewicy. Podobieństwa są jednak tylko powierzchowne. W przypadku braci Kaczyńskich za językiem definiującym i piętnującym wrogów idą również czyny. Gdy politycy PiS mówią o łże-elitach, nie kończą na słowach, ale mają również doskonale opracowany plan ich wymiany i zastąpienia elitami prawicowymi. Realizacji tego celu, poza standardową wymianą osób zajmujących kierownicze stanowiska w ministerstwach czy spółkach skarbu państwa, towarzyszy również tworzenie nowych etatów. Doskonałym przykładem jest chociażby utworzenie Centralnego Biura Antykorupcyjnego czy też rozbudowa Instytutu Pamięci Narodowej. PiS może przeminąć, jego ludzie pozostaną i będą - zgodnie z zamysłem braci Kaczyńskich - zaczynem nowej konserwatywnej elity.
Jak wykazała swego czasu na łamach kwartalnika "Bez dogmatu" Katarzyna Szumlewicz, język brukowców jest językiem populistycznej prawicy. Nic więc dziwnego, że niektóre wypowiedzi premiera Kaczyńskiego czy ministra Zbigniewa Ziobry ("pic na wodę fotomontaż") sprawiają wrażenie, jakby zostały wyjęte z krzykliwych okładek "Faktu". Strategia PiS nie sprowadza się jednak tylko do nieustannego powtarzania "Spieprzaj, dziadu" i komunikowania się z narodem za pomocą retoryki brukowców. Ich celem jest stworzenie konserwatywnych elit, które będą nadawać ton debacie publicznej, czyniąc to - rzecz jasna - za pomocą diametralnie innego języka. I tutaj leży prawdziwe zagrożenie płynące ze strony PiS.
O lewicy jako o "hołocie", "zdrajcach" i "wrogach narodu" mówiono od początku polskiej transformacji. Nikt jednak nie miał w rękach narzędzia, które jak IPN może "naukowo" udowodnić prawdziwość tych twierdzeń.
Bartosz Machalica
Artykuł ukazał się w numerze 11/2007 tygodnika "Przegląd".