Skąd ta przykra sprzeczność?
Pojęcie narodu bywa zwykle poręcznym narzędziem władzy. Znakomicie służy do usuwania politycznych przeciwników w myśl zasady: pokazać kogoś palcem, powiedzieć, że to zdrajca ojczyzny, i wykluczyć. Po co spory merytoryczne i kompetencyjne? Przecież zaprzaniec nie będzie pluł nam w twarz! Kaczyńscy z tej metody korzystali – napiętnowali Donalda Tuska, bo jego dziadek służył w Wehrmachcie. Z takim dziadkiem na prezydenta? Toż to bezczelność! Oczywiście na doraźnych działaniach się nie kończy. Jeśli PiS-owi uda się zyskać status strażnika narodowych wartości, zarzut zdrady wymiecie ze sceny publicznej wszystkich przeciwników: liberałów, lewicę, a zwłaszcza prawicowych konkurentów. Do tego właśnie służy magiczne słówko «naród». Bogo-ojczyźniana histeria skutecznie zamknie usta wszelkim krytykom władzy, bo w Polsce nie będzie miejsca na «poniewieranie wartości», «znieważanie demokratycznej władzy» oraz «naruszanie autorytetu państwa». Ani w gazecie, ani w telewizji, ani na demonstracji. Gorliwcy nie przepuszczą nawet bezdomnemu na rauszu. «Silne dobro» będzie miało w braciach Kaczyńskich swoich kapłanów i obrońców.
O kandydatów na «zdrajców narodu» nie będzie trudno. Wystarczy nie odmieniać słowa «ojczyzna» przez wszystkie możliwe przypadki albo po prostu nie popierać braci Kaczyńskich. To najlepszy dowód, że delikwent nie rozumie polskich interesów narodowych lub co gorsza jest częścią «układu». Na listę «zdrajców ojczyzny» można też trafić na zasadzie «kowal zawinił, cygana powiesili». Nasi patriotycznie nastrojeni politycy o mało nie usunęli z parlamentu mniejszości niemieckiej, kiedy to zapałali świętym oburzeniem po kpinach w Tageszeitung. Tak czy inaczej, zasada doboru ofiar jest prosta: w zamierzeniach braci Kaczyńskich granica między narodem a jego wrogami oddziela PiS od jego politycznych przeciwników. I tu natrafiamy na sprawę lustracji.
Współpraca ze służbami PRL to dla Kaczyńskich najlepszy dowód zdrady. Instytut Pamięci Narodowej odgrywa przeto rolę narodowego sumienia. Właściwie to urzędnicy z IPN rozstrzygają, kto dochował wierności niepodległościowej tradycji, a kto się jej sprzeniewierzył. Wydają certyfikaty moralności uprawniające do udziału w życiu politycznym. Ponieważ jednak tego rodzaju teatr nudzi z czasem publikę, władza potrzebuje czegoś bardziej skutecznego niż społeczna anatema. Stąd projekt ustawy lustracyjnej, gdzie Instytut Pamięci Narodowej sam oskarża i sam wydaje wyrok, a wszystko pod nieobecność oskarżonego i bez możliwości obrony. Od takich orzeczeń nie ma odwołania, a sankcje są dotkliwe – cywilna śmierć plus utrata pracy. Żeby zostać na wieki potępionym nie trzeba być «tajnym współpracownikiem» ani nawet OZI. Wystarczy, że zawalony pracą IPN nie wyda na czas odpowiedniego zaświadczenia, i pani kadrowa z uśmiechem oświadczy, że z zatrudnieniem trzeba będzie poczekać. A że teczki UB są często jeszcze bardziej niejasne niż legendarna Pytia, to tylko lepiej! Sens polityki historycznej PiS-u jest teraz w pełni zrozumiały. Należy unieszkodliwić wszystkich, którzy z narodem – czytaj z braćmi Kaczyńskimi – zadarli.
Mimo to ludzie nie widzą w lustracji niczego złego. Nawet wśród byłych funkcjonariuszy MO mało znajdzie się takich, którzy uważają się za postkomunistycznych drani. Każdy myśli, że przecież nie chodzi o niego, tylko o innych – tych złych i nieuczciwych. Razem przyjaciele! Razem poszukajmy zdrajców! W narodowym grajdołku żyje się w poczuciu wspólnoty, wygodnie i bezpiecznie, ale do czasu... Wystarczy narazić się władzy, i to niekoniecznie tej w Warszawie, ale na miejscu, we własnym powiecie. Lokalni notable dobrze sobie zapamiętają projekt ustawy lustracyjnej, a ten mówi wyraźnie, że sprawdzać się będzie prawie wszystkich – nauczycieli, urzędników, sędziów, dziennikarzy. Każdego, kto urodził się przed 72 rokiem! Łaska późnych narodzin nabiera w Polsce nowego znaczenia.
Czy można inaczej?
Można, ale okazuje się, że mimo usilnych starań Romana Dmowskiego demokracja nie najlepiej łączy się z przymiotnikiem «narodowa». Albo jedno, albo drugie. Ktoś, kto chce dzielić obywateli na lepszych i gorszych, jednym odbierać prawa, a drugim dawać przywileje, jest dla demokracji niestrawny, nawet – a raczej zwłaszcza wtedy – kiedy robi to w imię narodu. Równe prawa i jawność życia publicznego kiepsko godzą się z kapturowymi sądami, wykluczającymi z życia publicznego. Zabawy w wykluczanie skutecznie zajmują uwagę i czas, i w ten sposób uniemożliwiają spory o kształt życia społecznego, tyle że właśnie o to przecież chodzi. Społeczeństwo nie jest może idyllą, sprzeczne interesy, konflikty i różnice zdań są w nim rzeczą najnormalniejszą na świecie, ale dopóki wszyscy zainteresowani mogą głośno dopominać się o swoje prawa i skarżyć na niesprawiedliwość, nie jest jeszcze tak źle. Przemoc panuje tam, gdzie nie można już protestować.
W nienarodowej demokracji dyskusje historyczne schodzą na drugi plan. Nie dlatego, żeby wszyscy nagle utracili zainteresowanie tą piękną dyscypliną, ale dlatego, że historia nie zastępuje już prawdziwej polityki. Zamiast bez końca powtarzać gawędy o polskich cierpieniach i sławie oraz historycznej winie komunistów, można wreszcie rzetelnie przyjrzeć się rzeczywistości. Zapytać o biedę i jej przyczyny, o podział bogactwa w społeczeństwie, o emigrację zarobkową, o rozwarstwienie, dyskryminację kobiet na rynku pracy, opiekę społeczną i sto innych konkretnych spraw, z których składa się nasze życie. PiS z oczywistych względów woli, żeby ludzie zajmowali się raczej biografią dziadka Donalda Tuska i teczkami sprzed dwudziestu lat. W praktyce znaczy to jednak tyle, że nie będą zajmować się sobą i nie będą o sobie decydować. Jeżeli rzeczywiście tak się stanie, bracia Kaczyńscy będą mieli pełnię władzy. I właśnie dlatego należy im tę władzę jak najszybciej odebrać.
Katarzyna Chmielewska
Tomasz Żukowski
Autorzy są publicystami kwartalnika "Bez Dogmatu". Tekst pochodzi z polskiej edycji miesięcznika "Le Monde Diplomatique".