Żukowski: Kraj za miastem

[2007-10-21 09:32:12]

Na czytaniu młodych naukowców można wiele skorzystać. W ostatnim Konkursie prac magisterskich im. Jana Józefa Lipskiego jedną z dwóch głównych nagród dostał etnograf Łukasz Sokołowski za tekst "Czy i dlaczego ludzie słuchają ojca Rydzyka? Rozmowy o polityce, władzy i mediach ze słuchaczami Radia Maryja z podkarpackiej wsi". Autor spędził kilka tygodni na prowincji, rozmawiał z ludźmi, zadawał im pytania i opisał ich mentalność, obraz świata oraz aspiracje. Łukasz Sokołowski zrobił coś, czego od kilkunastu lat nie chcą zrobić lewicowi politycy: spróbował u źródła dowiedzieć się, co właściwie myślą potencjalni wyborcy lewicy.

Dwa społeczeństwa

Antropolog nie musi wybierać się do Australii albo na Papuę Nową Gwineę. Żeby spotkać Innego, wystarczy udać się 30 kilometrów poza granice miasta. Mieszkańców prowincji różni od wielkomiejskich inteligentów niemal wszystko – obraz świata, poglądy na politykę, sposób mówienia i rozumienie pojęć, emocje, wreszcie oczekiwania. Badania Sokołowskiego pokazują, że zbiorowisko ludzi, które z przyzwyczajenia nazywamy polskim społeczeństwem, zawiera w sobie dwa nieprzystające do siebie światy. Łączy je niewiele. Metropolia i prowincja mało o sobie wiedzą i nie rozumieją się wzajemnie.

Dla polskiej prowincji pojęcia takie jak wybory, demokracja, liberalizm, społeczeństwo obywatelskie, demokratyczne prawa i wolności okazują się puste. Nie budzą emocji i właściwie niewiele mają wspólnego z prowincjonalną codziennością. Nie dlatego, żeby ludzie z wiosek i małych miasteczek nie mogli owych pojęć ogarnąć. Raczej dlatego, że w żaden sposób nie przystają do ich doświadczenia. Polska prowincja nie przeżyła czegoś takiego jak demokracja ani społeczeństwo obywatelskie, dlatego traktuje je z dystansem, tak jak traktuje się niewiele znaczące słowa.

Inteligent z dużego miasta może zdzierać sobie gardło zachwalając zalety swobód obywatelskich albo państwa prawa, ale niewiele wskóra. Zarówno lewica, jak i środowisko Unii Demokratycznej od wielu lat przerabiają tę lekcję. Gdyby naszym politykom rzeczywiście zależało na komunikacji z wyborcami, opłaciliby setkę etnografów, socjologów i psychologów społecznych, którzy ruszyliby w teren, żeby sprawdzić, co właściwie myślą i czują ludzie w prowincjonalnej Polsce. Być może dzięki takiej pracy udałoby się stworzyć atrakcyjny program działania partii lewicowej i – co nie mniej ważne – forum (gazetę, radio albo program telewizyjny), które pozwoliłby komunikować się z wyborcami.

Obraz władzy

Z badań Łukasza Sokołowskiego nad świadomością potoczną wynika, że ludzie cenią sobie postawy bliskie raczej lewicy niż prawicy. Dlaczego zatem słuchają Radia Maryja i głosują na PiS? Sprawa okazuje się dość skomplikowana.

Zacznijmy od opisanego przez Sokołowskiego obrazu władzy. Ludzie z prowincji myślą w kategoriach najbliższego otoczenia. Najważniejsza jest dla nich rodzina i gmina. To granice ich świata. W tych granicach przejawia się władza i bywa oceniana zależnie od tego, jak na owo najbliższe otoczenie oddziałuje. Dobra władza zachowuje się jak "dobry dziedzic", to znaczy bierze pod uwagę potrzeby sąsiedztwa, w razie konieczności odstępuje od suchej litery prawa, ekonomicznego interesu albo spisanej wcześniej umowy. Bierze poprawkę na nieurodzaj albo chorobę, czyli nieszczęścia i nieprzewidziane wydatki gminy. Dobra władza zna lokalną społeczność i rozumie ją. Władza może mieć swoje wymagania, ale żeby zasłużyć na miano "dobrej władzy", musi być po części opiekunem i patronem sąsiedztwa.

Demokracja z jej procedurami ma tak niewielki wpływ na lokalne stosunki, że właściwie traktuje się ją jako rodzaj rytuału, który niewiele zmienia. Głos wrzucony do urny może mieć co najwyżej taką moc sprawczą, że pozwoli pozbawić stanowisk tych, którzy już się sprzykrzyli, ale nic ponadto. Może być prztyczkiem w nos danym zarozumiałym inteligentom z Warszawy, którzy – to ludzie z prowincji świetnie wiedzą – pogardzają motłochem. Nie przynosi raczej żadnych innych pozytywnych skutków. Demokracja kojarzy się z dobrymi rządami wtedy, kiedy ludziom żyje się dostatnio, a to znaczy nie gorzej albo nieznacznie lepiej niż wcześniej. Liberalizm jest pojęciem, które w wyobrażeniach polskiej prowincji okazuje się przeciwieństwem "dobrej władzy". Myśli się o nim jak o zagrożeniu. Trudno nie zauważyć, że dla ludzi, którzy mają za sobą reformy Balcerowicza i drastyczny spadek poziomu życia, lęki te nie są czymś wyssanym z palca. Ekonomiczna niepewność łączy się jednak z lękiem o całość społecznego świata, w którym żyje prowincja. Neoliberalne reformy mieszają się w wyobraźni prowincji ze wszelkimi nowościami, które ponoć idą do nas z Zachodu – emancypacją kobiet, małżeństwami homoseksualnymi albo laicyzacją.

Jak mówić?

Polityk mógłby wyciągnąć z badań Łukasza Sokołowskiego taki wniosek, że z programem lewicy można trafić na prowincję, o ile tylko uszanuje się jej sposób myślenia i dostosuje do niego własny język. Wydaje się, że polska prowincja chce przede wszystkim poczuć się bezpiecznie. Nie chodzi wcale o policjanta na każdym rogu, ale o to, żeby o przyszłości można było pomyśleć bez obawy, że lada chwila następny gospodarczy lub społeczny kataklizm zniszczy świat, w którym ludzie czują się zadomowieni. Jeżeli takie rozpoznanie potocznej świadomości jest słuszne, lewica powinna odrzucić retorykę reform i zasadniczych zmian, ciągłego ruchu w państwie i społeczeństwie, o którym tak lubią mówić urzędnicy, i w swoim programie skupić się na ochronie lokalnych społeczności.

Środowisko życia – gmina lub miasteczko – to także wartość społeczna, którą należy chronić. Wyobrażenie o "dobrej władzy, która troszczy się ludzi" wyraża takie właśnie przekonanie. Póki co obraz "dobrego gospodarza" jest jednak całkowicie zawłaszczony przez prawicę i neoliberałów. Od lat "gospodarz" i "rodzina" są sztandarowymi przykładami wykorzystywanymi przez ekonomicznych ekspertów, żeby tłumaczyć zasady wolnego rynku i "oszczędności budżetowych". Do obrazu tego można się jednak odwoływać także w inny sposób, który trafia w intuicje społecznej solidarności żywe na polskiej prowincji. Władza, która zostawia ludzi samym sobie, nie bierze pod uwagę ich sytuacji i pozostawia na pastwę praw rynku, jest jak bogaty kutwa, na którego nie może liczyć żaden sąsiad. Sąsiedzka pomoc i solidarność może posłużyć jako analogia dla szerszych, społecznych mechanizmów redystrybucji bogactwa. "Dobry gospodarz" nie izoluje się od sąsiadów. Nie tylko daje zarobić tym, których zatrudnia – jak przedstawiają to neoliberałowie – ale także dzieli się w razie potrzeby, i to właśnie dlatego, że mu się dobrze powodzi i stać go na to.

Wykorzystanie lewicowych intuicji zawartych w obrazie "dobrej władzy" to nie wszystko. Pragnienie bezpieczeństwa sprawia także, że ludzie doświadczeni przez reformy ostatnich dwudziestu lat, chcą żyć tak jak żyją, na pewno nie gorzej, może troszeczkę lepiej, ale tylko na tyle, żeby nie zmienić zanadto status quo. Wypływają stąd ważne konsekwencje dla lewicowego programu działania i retoryki. Należałoby skupić się na rozwiązywaniu problemów, które są możliwie blisko codzienności i nieznacznie, ale zauważalnie poprawiają codzienny byt. Skoro kobiety na prowincji deklarują, że najważniejsza jest dla nich rodzina, to trzeba skupić się na związanych z nią potrzebach. Jest sporo do zrobienia. Prowincja nigdy nie była tak konserwatywna, żeby kobiety nie chciały pracować zarobkowo – od lat w poszukiwaniu pracy wyjeżdżają za granicę. Chcą godziwie zarobić i być pewne, że ktoś w tym czasie zajmie się dziećmi. Lewicowa walka o prawa kobiet powinna więc skupiać się przede wszystkim na takich sprawach jak równość płacy, dostępność zatrudnienia poza wielkimi miastami i blisko miejsca zamieszkania, prawa ułatwiające pracę i jednoczesną opiekę nad dzieckiem, infrastruktura w postaci żłobków, przedszkoli i świetlic szkolnych.

Na razie lewicowi politycy działają wedle innej zasady. Kiedy w sejmie toczyła się dyskusja o "becikowym", lewica była stanowczo przeciw. Nic dziwnego, że zyskała opinię "antyrodzinnej". A przecież wystarczyło powiedzieć: "chcecie dawać becikowe, bardzo dobrze, ale do tego trzeba dołączyć pakiet socjalny dla kobiet wychowujących dzieci, bo samo becikowe niczego nie zmieni. A pieniądze się znajdą – wystarczy nie kupować F-16 i nie wysyłać wojska do Iraku i Afganistanu".

Łatwo skrytykować tego rodzaju strategię mówiąc, że proponowane zmiany są powierzchowne, bo właściwie konserwują zastane sposoby życia – w przywoływanym przykładzie tradycyjne role w rodzinie. Mimo wszystko warto może spróbować. Czasem myśl o emancypacji pojawia się dopiero wtedy, kiedy warunki życia zaczynają być znośne. Na razie zadaniem lewicy jest doprowadzić polską prowincję do tego punktu i znaleźć z nią wspólny język.

Tomasz Żukowski


Tekst ukazał się w kwartalniku "Bez Dogmatu".

drukuj poleć znajomym poprzedni tekst następny tekst zobacz komentarze


lewica.pl w telefonie

Czytaj nasze teksty za pośrednictwem aplikacji LewicaPL dla Androida:



Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
Kraków
Socialists/communists in Krakow?
Krakow
Poszukuję
Partia lewicowa na symulatorze politycznym
Discord
Teraz
Historia Czerwona
Discord Sejm RP
Polska
Teraz
Szukam książki
Poszukuję książek
"PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
Lca

Więcej ogłoszeń...


24 listopada:

1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.

1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).

2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.

2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.


?
Lewica.pl na Facebooku