W wystawianiu efektownych kandydatów przodowała Platforma Obywatelska. Marszałkiem seniorem nowego parlamentu miał zostać warszawski radny, bardziej znany jako aktor i komik Tadeusz Ross, wcielający się swego czasu w postać wysłannika z kraju Zulu-Gula.
Na sali obrad zasiądzie też miedzy innymi warszawski poseł Roman Kosecki, były piłkarz, który zamiast zajmować się promocją sportu zainteresował się polityką. Przykłady podobnych sportowców z poprzednich kadencji pokazały, że nie udało im się ani promować kultury fizycznej, ani zrobić czegokolwiek w innej sensownej dziedzinie.
Absolutnym mistrzem wśród nowych parlamentarzystów jest jednak Janusz Dzięcioł, zwycięzca teleturnieju Big Brother, gwiazda filmików reklamowych, w których wciskał widzom najróżniejszą tandetę oraz dwóch filmów klasy D. Być może pan Dzięcioł poczuł powołanie do polityki i działalności na rzecz społeczeństwa, jednak jego wcześniejsza aktywność - pomimo bycia radnym - jakoś na to nie wskazuje. Jeśli będzie z mównicy zachwalał PO tak skutecznie, jak wcześniej robił to z rewelacyjnym domowym zestawem karaoke, to Donald Tusk już powinien zacząć się obawiać o notowania swojej formacji.
Warto pamiętać, że parlamentarzystą, dla odmiany SLD, był już inny uczestnik Big Brothera, Sebastian Florek, który wsławił się tym, że w Sejmie nie zrobił absolutnie nic konstruktywnego.
Niemal wszystkie partie, od PPP po PO, sięgnęły w tych wyborach po znane nazwiska. PPP wystawiła w aż trzech okręgach Ziobrów, a w Warszawie na pierwszym miejscu listy Borowskiego, ale Waldemara. Jej kandydaci nie dostali się jednak do parlamentu. Udało się to natomiast wielu "znanym" osobistościom z PO. W okręgu gdańskim po raz kolejny posłem został Jarosław Wałęsa, syn Lecha. Jego zasługi z poprzedniej kadencji trudno zliczyć, ponieważ ich nie było. Poza nazwiskiem nie wyróżnił się absolutnie niczym, a pomimo to uzyskał ponad 60 tysięcy głosów. Posłem z okręgu opolskiego zostanie natomiast Tusk, ale nie Donald, tylko Łukasz, działacz lokalnej młodzieżówki PO, który zdobył ponad 20 tys głosów.
Podobne przypadki zdarzają się również na innych listach. Posłanką PiS z Warszawy została Nelly Rokita, znana głównie z tego, że jest żoną Jana Marii Rokity, oraz wyjątkowo ogólnikowych i głupich wypowiedzi. Jeśli taka osoba będzie walczyć w nowym parlamencie o prawa kobiet, to nie zdziwiłbym się, gdyby powstał ruch na rzecz zakazu ich kandydowania.
Ze znanych nazwisk nie korzystał wprawdzie PSL, jednak jego główni liderzy zachowują się, jakby swoją działalność opierali na tym, co wyczytali z amerykańskiego podręcznika marketingu politycznego. Waldemar Pawlak powtarza wciąż kilka sloganów o "konieczności dialogu" czy "profesjonalizmie", tak jakby podczas lektury wspomnianego dzieła posklejały mu się kartki i zdołał przeczytać tylko część proponowanych przez autora formułek. Nie dziwi w tym świetle zbliżenie, przedstawiającej się jako partia chłopska, PSL z neoliberalną PO, której politycy, będąc jeszcze w UW, najmocniej uderzali między innymi w interesy mieszkańców wsi.
Wszystkie wymienione przykłady dowodzą jednego - partyjna polityka oraz neoliberalne media nie mają nic wspólnego z dyskusją i starciem różnych wizji. Pasjonowanie się rozgrywkami PO, PiS, LiD i PSL to strata czasu, a wchodzenie w ten wyborczy cyrk jest także marnowaniem sił i środków.
Wyobraźmy sobie parlament, w którym najpierw na mównicę wyszliby klauni reprezentujący LiD i bili się po twarzach, manifestując sprzeciw wobec pozostałości kaczyzmu, później magik z PO zaprezentowałby obiecywany cud gospodarczy, wyciągając z kapelusza rezerwy budżetowe, siłacz z PiS-u wyginałby podkowy, aby dowieść jak silny jest jego klub, a treser z PSL pokazałby, jak stronnictwo wiejskie potrafi poskramiać różne dzikie bestie siłą spokoju i dialogu. Frakcja uznająca się za "feministyczne" skrzydło LiD (czyli ta, która broni interesów zawodowych działaczek politycznych) mogłaby później jeszcze dorzucić prezentację kobiety z brodą. Na pewno nie byłoby mniej merytorycznie, a przynajmniej zabawnie. Jeśli mamy łożyć z podatków na utrzymywanie 460 posłów oraz stu senatorów, to zamiast psuć sytuację kraju i atakować biedną większość społeczeństwa, niech zajmą się oni robieniem przedstawienia. Oczywiście wcześniej należałoby odebrać im wszelkie uprawnienia i przenieść do branży rozrywkowej.
My zaś powinniśmy zabrać się za tworzenie ruchów oddolnych, robiących poważną politykę nie w Sejmie i Senacie, ale wśród zwykłych ludzi, tak aby nie dali się już więcej nabrać na różne znane nazwiska oraz "ekspertów" od wszystkiego powtarzających jedynie kilka sloganów.
Jan Lisowski