Do Moskwy przyleciałem 31 października. Z lotniska Szeremietiewo do najbliższej stacji metra dowiózł mnie minibus. Na wysokości Chimek – miasta sąsiadującego ze stolicą – w miejscu, do którego doszli Niemcy w 1941 r., minąłem pomnik w formie tzw. jeży (stalowych zapór przeciwpancernych). Choć stoi przy drodze, trudniej go dostrzec niż znajdujące się za nim rozświetlone triumfalnym blaskiem sklepy IKEA i Auchan.
Od początkowej stacji metra Płaniernaja do docelowej Tekstilszcziki jechałem dobre trzy kwadranse. Zaglądałem przez ramię zmieniającym się sąsiadom, by podejrzeć, co czytają. Na oko 18-letnia pasażerka studiowała artykuł: "Dziesięć rzeczy, które są niezbędne dziewczynie Cosmopolitan". Młody mężczyzna przeglądał katalog z telefonami komórkowymi.
Na otwartej kartce książki 30-letniej sąsiadki trafiłem wzrokiem na taki dialog: – Przeleć mnie. – Tu? – Tu i teraz!
Zaraz po wejściu do hotelowego pokoju włączyłem telewizor. Na ekranie przedstawiciel rządu utyskiwał na niedostateczne – jego zdaniem – rozeznanie obywateli w sprawach finansowych. Tłumaczył, że prywatne fundusze emerytalne dają rocznie kilkadziesiąt procent zysku, a państwowy – zaledwie kilka. Zachęcał do powierzenia pieniędzy funduszom prywatnym. Ci, których nudzą podobne opowieści, mogli zanurzyć się w telewizyjnej rozrywce. Rosyjska telewizja ma w repertuarze m.in. licencyjnych śpiewających idoli, gwiazdy, które tańczą na parkiecie oraz gwiazdy, które tańczą na lodzie.
Nazajutrz wybrałem się w okolice budowy moskiewskiego City w dzielnicy Krasnaja Presnia, której historyczny charakter najbardziej przypomina warszawską Wolę. Krasnaja Priesnia była skupiskiem fabryk i zrewoltowanych – jak pokazała rewolucja 1905 r. – robotników. Dawne fabryki poprzerabiano na kluby i restauracje, a nad brzegiem rzeki Moskwy pną się konstrukcje wież – w tym najwyższego obiektu w Europie – wieży Federacja, mającej mierzyć wraz z masztem 448 m. W wieżach poza siedzibami firm znajdą się także apartamenty, których ceny będą liczone w milionach dolarów. Moskiewskie City powinno się stać najlepiej rozpoznawalnym symbolem rosyjskiego kapitalizmu.
Panoramę wznoszonych wież świetnie widać z ulicy Dorogomiłowskiej. Między nią a Dworcem Kijowskim – na miejscu obskurnego bazaru zaopatrującego w latach 90. w tanie papierosy przybyszów z Rosji i innych dawnych republik radzieckich – wybudowano wielkie i luksusowe centrum handlowe Europa sprzedające towary z zagranicznymi brandami.
Nadal najbardziej znanym obiektem handlowym pozostaje GUM przy placu Czerwonym, który w okresie ZSRR szturmowały miliony obywateli ze wszystkich byłych republik. Miliony klientów znikły, bo aby robić zakupy w GUM-ie, trzeba mieć solidne konto. Gdy wieczorem przechadzałem się po galeriach GUM-u, więcej w nim było ochroniarzy niż kupujących. Na straży własności prywatnej w Rosji stoi przeszło 4 mln ochroniarzy (w kraju działa przeszło 700 tys. firm ochroniarskich).
Międzynarodowy kapitał przedarł się przez wszelkie przeszkody – łącznie z zaporami przeciwczołgowymi w Chimkach. Jest obecny nie tylko w fabrykach, bankach, funduszach, sklepach, restauracjach szybkiej obsługi, na budowach i wielkich neonach, lecz także w głowach milionów Rosjan, którym codziennie przepłukuje się mózgi reklamami towarów, które trzeba koniecznie mieć, i infantylnymi informacjami (nazajutrz po moim przyjeździe najpopularniejsza rosyjska gazeta "Komsomolskaja Prawda" całą pierwszą stronę poświęciła powiększeniu piersi przez miejscową gwiazdę).
McŚwiat przejął symbole antykapitalistyczne. 90. rocznica rewolucji październikowej stała się okazją do akcji promocyjnych sieci handlowych. Na czerwonej fladze z sierpem, młotem i gwiazdą jedna z nich umieściła hasło: "Wielka Rewolucja Październikowa Cen!". Konkurencyjna sieć, rywalizując w "rewolucyjnym" radykalizmie, ogłosiła: "Ceny – rozstrzelać!".
Mimo pretensji oglądanego przeze mnie w telewizji urzędnika rządowego świat globalnego kapitalizmu jest dla dzisiejszych młodszych pokoleń Rosjan znacznie bardziej zrozumiały niż jakikolwiek inny. Potrafią porozumieć się po angielsku. Słuchają tej samej muzyki, oglądają te same filmy i strony internetowe, czytają te same książki, posługują się tymi samymi komórkami, programami komputerowymi, noszą odzież tych samych firm, mają te same aspiracje, co ich globalni rówieśnicy.
Starszych to niepokoi. Rozmawiałem z wykładowcami wyższych uczelni z Moskwy i paru innych rosyjskich miast. Zgodnie powtarzali, że poziom wiedzy historycznej studentów jest przerażający. Mylenie Napoleona z Hitlerem nie jest czymś nadzwyczajnym. Zgodnie z październikowym sondażem jedynie co 25. Rosjanin kojarzy prawidłowo rok 1612. Dla wielu młodych nawet okres radziecki to czarna dziura. Podobnie jest ze znajomością rosyjskiej literatury. Dan Brown ma więcej czytelników niż Czechow, Tołstoj, Turgieniew czy Dostojewski. Zdaniem moich rozmówców, będzie jeszcze gorzej, bo uczelnie – dla oszczędności – zmniejszają liczbę zajęć. Bardziej niż o wyniki nauczania troszczą się o wyniki finansowe.
Władze Rosji, sprzyjając kapitalistycznej globalizacji, same przyczyniają się do tego, że młodzi Rosjanie coraz słabiej kojarzą rosyjską historię i rosyjskie symbole, które stają się dla nich abstrakcyjne, bo pochodzą z innej przestrzeni, nie dotyczą ich życia.
Aby poprawić komunikację i dotrzeć do młodych, Kreml zamówił u Nikity Michałkowa film kinowy wyjaśniający sens obchodzonego 4 listopada Święta Jedności Narodowej. Do wyjaśniania wziął się reżyser Władimir Chotinienko, twórca m.in. głośnego w latach 90. "Muzułmanina" i zrealizowanego przed trzema laty świetnego serialu historycznego "Upadek imperium".
Poszedłem do kina drugiego dnia rozpowszechniania "1612" – w piątek, 2 listopada. Wybrałem najpopularniejszy seans – godz. 19 i najbardziej znane od dziesięcioleci w Moskwie kino Puszkinski (dawniej Rosja), należące do znanej sieci. Żeby wejść do środka – podobnie jak w wielu innych miejscach publicznych w Moskwie – musiałem minąć bramkę do wykrywania metalu. Dla rosyjskiej młodzieży podobna bramka jest czymś naturalnym – oni wyrośli w epoce terroru (w końcu października w Togliatti w wyniku eksplozji bomby w autobusie zginęło osiem osób).
W wypełnionym zapachem popcornu holu kina stała już choinka udekorowana bombkami. To dość wcześnie, zważywszy że do Nowego Roku pozostało prawie dwa miesiące, a do prawosławnego Bożego Narodzenia – ponad dwa. Ale choinkowa tradycja – w przeciwieństwie do Święta Jedności Narodowej – jest bliska i zrozumiała, także dlatego, że wiąże się z shoppingiem, ma globalną twarz świętego Mikołaja i coca-coli.
Widownia na moim seansie była zapełniona mniej więcej w jednej piątej. Podobnie było w innych stołecznych kinach. Chętnych do zrozumienia przyczyny, jaka powodowała Kremlem, by zamiast 7 listopada – w okresie radzieckim Święta Rewolucji Październikowej, a do niedawna Święta Jedności i Porozumienia – obchodzić 4 listopada Święto Jedności Narodowej, było niewielu. A i ci nieliczni zrozumieli niewiele.
Filmu Chotinienki w żaden sposób nie da się zestawić z arcydziełem filmowym, "Październikiem" Sergiusza Eisensteina, opiewającym rewolucję 1917 r. "1612" nie ma jasnego przesłania ideowego ani nawet ładunku emocjonalnego. Co najwyżej zawiera praktyczną wskazówkę istotną przed grudniowymi wyborami do Dumy Państwowej – władza jest lepsza od braku władzy.
Reżyser, jak sam podkreślał, starał się dotrzeć do młodzieży. Czyli generacji wychowanej na popcornie, MTV i "Władcy pierścieni". W filmie są odniesienia do gatunku fantasy: wszechwiedzący starzec z siwą brodą przykuty do ambony (wieżyczki, z jakiej korzystają myśliwi i leśnicy) w lesie pilnuje, by Rosja nie zginęła. Wiatr (zapewne historii) przewraca strony starej księgi (jak można się domyślić, rosyjskiego losu). Na łonie przyrody wałęsa się biały koń z grzywą po kopyta i rogiem przyspawanym do czoła. Jest jeszcze duch hiszpańskiego rycerza pomagający w trudnych chwilach bohaterowi filmu – wywodzącemu się z prostego ludu Andriejowi (postać całkiem wymyślona), który w godzinie próby przychodzi na ratunek ojczyźnie i walnie przyczynia się do wypędzenia z niej Polaków.
Poza elementami fantasy w "1612" jest wiele ze stylistyki amerykańskich filmów. W najdramatyczniejszych, najkrwawszych momentach bohaterowie przerzucają się wesołymi powiedzonkami.
Chotinienko sprawdza się, gdy rezygnuje z zapożyczeń i robi film po swojemu. W "1612" są znakomite sceny batalistyczne, a także trochę gorzkiej historii. Lud rosyjski w okresie smuty przyjął postawę: moja chata z kraja, a gdy mu się to opłacało – wspierał polskich interwentów. Nie kwapił się do pospolitego ruszenia Minina i Pożarskiego.
W sumie "1612" jest filmem głównie przygodowym, a nie – jak mogłoby wskazywać zamówienie z Kremla – politycznym. Chotinienko obszedł się z Polakami i duchownymi katolickimi nadzwyczaj łagodnie. A przecież okres smuty dostarcza materiału do wielu filmów antypolskich i antykatolickich. Przypomnijmy choćby chorą na carską koronę "dumną Polkę" Marynę Mniszech i zagłodzonego w lochu Kremla przez polską załogę patriarchę Moskwy Hermogenesa, który sprzeciwiał się osadzeniu na carskim tronie królewicza Władysława, odmówił potępienia buntu Kuźmy Minina i Dmitrija Pożarskiego.
Przed wyjazdem do Moskwy obejrzałem czwarty odcinek "Upadku imperium" Chotinienki. Jego akcja rozgrywa się w czasie I wojny światowej w Wilnie i Kownie. W filmie są dobrzy Polacy – ci, którzy szpiegują na korzyść Rosjan przeciwko Niemcom, i źli Polacy – ci, którzy knują przeciwko Rosji na korzyść Niemiec. Ujęty przez oficerów rosyjskiego kontrwywiadu Polak, niebezpieczny agent niemieckiego wywiadu o imieniu Napoleon, intonuje: "Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy...".
"1612" jest pozbawiony momentów, które mogą wywołać niechęć do Polski i Polaków. Film nie zawiera także żadnych tekstów na temat Polski, które mogłyby być odniesieniem do obecnej sytuacji. We wspomnianym odcinku "Upadku imperium" jeden z Polaków współpracujących z Rosjanami mówi o Polsce, podobnie jak część dzisiejszych rosyjskich politologów: "Dla wielkich państw europejskich jesteśmy krajem drugiego gatunku".
"1612" nie mógł być antypolski ani antykatolicki nie tylko ze względu na postawę twórców, ale także znacznie większą ostrożność Kremla. Władze Rosji same zmiarkowały się, że w kraju wielonarodowym i wieloreligijnym trzeba zachować szczególną ostrożność w wyróżnianiu jednego narodu i jednej religii. W poprzednich latach popełniono dość głupstw, zezwalając na akcje skierowane przeciwko tzw. osobom narodowości kaukaskiej, dając pieniądze na seriale telewizyjne, w których roiło się od wrogów Rosji – modlących się o jej śmierć do Allaha.
Scenariusz do "1612" napisał Arif Alijew, który – jak wskazuje nazwisko – nie jest "czystym" Rosjaninem. Za jego sprawą filmowy przyjaciel Andrieja i towarzysz w walce z polskimi najeźdźcami jest Tatarem, muzułmaninem.
W sumie "1612" to film znacznie mniej "patriotyczny" i idealizujący historię Rosji niż zrealizowany przez Nikitę Michałkowa (producenta "1612") "Cyrulik syberyjski". Zresztą sam Nikita Michałkow spuścił z tonu. 2 listopada pokazał Władimirowi Putinowi swoje najnowsze dzieło – film "12" (rosyjski remake "Dwunastu gniewnych ludzi"). Bohaterem jest młody Czeczeniec oskarżony o zabójstwo oficera armii federalnej. Sędziowie przysięgli nie są obiektywni – powodują nimi uprzedzenia wobec oskarżonego. Władimir Putin do obejrzenia filmu zaprosił prezydenta Czeczenii, Ramzana Kadyrowa.
Twórcy "1612", zdając sobie sprawę z niewiedzy historycznej widza, wyjaśniają w pojawiających się w pierwszych minutach napisach, o co właściwie chodzi z tym rokiem 1612. Mimowolnie podkreślają tym samym sprzeczność między pozostającymi poza świadomością większości Rosjan wydarzeniami sprzed 400 lat, a ich nagłym wykorzystaniem przez władze kraju.
Kremlowi nie chodziło jednak o uczczenie 1612 r., lecz o zlikwidowanie czerwonej daty w kalendarzu 7 listopada. Ten dzień pozostanie związany z rewolucją październikową, czyli buntem ludu przeciwko władzy, zakwestionowaniem całego starego porządku politycznego, gospodarczego i społecznego.
Na ulicach Moskwy natykałem się na dziewczęta i chłopców rozdających bezpłatną gazetę firmowaną przez Komunistyczną Partię Federacji Rosyjskiej, poświęconą 90. rocznicy rewolucji. Jeszcze kilka lat temu tego typu wydawnictwa kolportowały prawie wyłącznie staruszki – największe fanki Giennadija Ziuganowa.
Na początku listopada w rosyjskiej stolicy odbyło się wiele konferencji poświęconych rewolucji październikowej – zarówno w ciasnych salkach, jak i luksusowych hotelach.
Ich uczestnikami byli komuniści i antykomuniści, socjaliści i liberałowie, zwolennicy dyktatury i twardej ręki, kosmopolici i nacjonaliści, przeciwnicy Władimira Putina i jego doradcy. Zgodnie z punktem widzenia władzy rewolucja jest złem, przynosi zniszczenie, cierpienia, przemoc, chaos i anarchię.
Liberalnym demokratom, którzy obwiniają Kreml o autorytaryzm, bliska jest rewolucja lutowa. Uważają, że bolszewicy opóźnili o wiele dziesięcioleci budowę rosyjskiej demokracji. Dla socjalistów i komunistów rewolucja październikowa pozostaje symbolem alternatywy dla kapitalizmu – także obecnego, w globalnym wydaniu. Przypominają, że nauka i służba zdrowia w ZSRR były całkowicie bezpłatne. Opłaty za czynsz, energię elektryczną, gaz – symboliczne. Pojemność kin, nakłady książek limitowały grono ich odbiorców, a nie – jak dziś – zaporowe dla większości ceny. W ZSRR nie było miliarderów, a pieniądze nie decydowały – jak dziś – o wartości człowieka. ZSRR dokonał ogromnego skoku cywilizacyjnego w warunkach izolacji międzynarodowej. Rosja – w przemyśle zbrojeniowym i kosmosie – wciąż bazuje na rosyjskich technologiach. ZSRR był wyzwaniem dla USA, rola dzisiejszej Rosji na arenie międzynarodowej jest znacznie mniejsza.
Najbardziej drażliwą kwestią jest rosnące rozwarstwienie społeczne. Według oficjalnych danych rosyjskiego GUS, na 10% najbogatszych Rosjan przypada prawie jedna trzecia dochodu narodowego, a na 10% najbiedniejszych – 2% dochodu.
Te dysproporcje wewnątrz Moskwy, a także między Moskwą a prowincją są wielokrotnie większe. W stolicy bezskutecznie poszukuje się maszynistów metra za 35 tys. rubli (3,5 tys. zł), podczas gdy w Kursku ludzie strzegą pracy za wynagrodzenie dziesięciokrotnie mniejsze.
Garri Kasparow, w przeszłości mistrz szachowy, a dziś znany demokratyczny oponent Kremla, na konferencji "Rosja i rewolucja" uznał, że rewolucja jest wciąż w Rosji możliwa ze względu na "kolosalne rozwarstwienie społeczne". To dlatego odwołujący się do rewolucji październikowej i ZSRR komuniści, choć osłabieni podziałami, pozostają drugą siłą polityczną po partii władzy.
1 listopada Władimir Putin omawiał koncepcję rozwoju Rosji do 2020 r. Jednym z jej głównych celów jest zwiększenie udziału klasy średniej w społeczeństwie z obecnych 20% do 55. W tym czasie minimalny dochód miesięczny kwalifikujący do zaliczenia do klasy średniej ma się zwiększyć z obecnych 20 tys. rubli do 46 tys. Dziś na tysiąc osób w Rosji przypada 180 samochodów, w 2020 r. ma być ich 640. W tym roku 54 Rosjan na tysiąc spędzi urlop za granicą, w 2020 ma spędzić co czwarty.
"Niezawisimaja Gazieta" porównała rządowy projekt do zapowiedzi zbudowania przez Nikitę Chruszczowa komunizmu w 1980 r., wiążąc go z grudniowymi wyborami do Dumy Państwowej. Jednak niwelowanie nierówności społecznych, które generują bunty i rewolucje, jest prawdziwym wyzwaniem dla władz Rosji.
Na razie pozycja Władimira Putina nie jest zagrożona. Większość Rosjan pamięta "smutę" panującą w okresie Borysa Jelcyna. Obecny gospodarz Kremla jest zdrowy, trzeźwy, energiczny. Rosyjska gospodarka rozwija się nie tylko dzięki rekordowym cenom na ropę i gaz, lecz także inwestycjom i rosnącemu popytowi wewnętrznemu. W kraju nie ma polityka zdolnego konkurować z prezydentem.
Władimir Putin stanął na czele listy wyborczej partii Wspólna Rosja, by zapewnić jej miażdżące zwycięstwo.
O tym, że Kreml nie planuje żadnych komplikacji w jego odniesieniu, świadczy dowcip opowiedziany 3 listopada przez seniora rosyjskich komentatorów, Władimira Poznera, w jego programie publicystycznym emitowanym przez najpopularniejszy – kontrolowany przez władzę – pierwszy program telewizji. W czasie rozmowy telefonicznej George Bush dzieli się z Władimirem Putinem niepokojem z powodu słabych notowań Partii Republikańskiej, która we wszystkich stanach ustępuje Partii Demokratycznej.
– Wyślę panu przewodniczącego naszej Centralnej Komisji Wyborczej, on pomoże – zaproponował rosyjski prezydent.
Po dziesięciu dniach pracy oddelegowany do USA rosyjski urzędnik składa telefonicznie meldunek swojemu prezydentowi:
– Władimirze Władimirowiczu, możemy już się pochwalić pewnymi sukcesami. We wszystkich stanach, choć z niewielką przewagą, na pierwszym miejscu jest Wspólna Rosja.
"1612", dramat historyczno-przygodowy, produkcja: Rosja 2007, reżyseria Władimir Chotinienko, grają: Mikhail Porechenkow, Violetta Davydovskaya, Ramon Langa, Michał Żebrowski, Artur Smolyaninow, Marat Basharow. Produkcja: Nikita Michałkow.
Krzysztof Pilawski
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".