Pierwszym sprawdzianem mogą być losy pomysłu dalszej komercjalizacji studiów wyższych. Pod koniec października z ust prof. Tadeusza Lutego, szefa Rektorów Akademickich Szkół Polskich, padło hasło wprowadzenia opłat za studia. I choć prof. Luty zastrzegał się, że jest to tylko rozpoczęcie debaty na ten temat, to jednak wypowiedź rektora Politechniki Wrocławskiej powinna niepokoić. Trudno jednoznacznie zinterpretować tę sytuację - czy zwolennicy komercjalizacji edukacji na poziomie wyższym złapali wiatr w żagle po zwycięstwie wyborczym PO, czy też są to ukłony części akademickiego establishmentu w stronę nowej władzy i próba dostosowania się do jej oczekiwań? Dziś tego nie wiemy. Warto jednak zastanowić się nad społecznymi skutkami takiego projektu.
W społeczeństwach rynkowo-kapitalistycznych - jak pisał Pierre Bourdieu, francuski socjolog - kapitał finansowy zazwyczaj idzie w parze z innymi rodzajami kapitału: społecznym i kulturowym. I również odwrotnie: posiadanie kapitału kulturowego zazwyczaj gwarantuje dostęp do kapitału finansowego. Zazwyczaj wszystkie trzy rodzaje kapitałów są przekazywane następnemu pokoleniu w obrębie tej samej klasy społecznej. W Polsce ten mechanizm możemy również obserwować od pewnego czasu. Już w 1997 r. prof. Mirosława Marody podawała dane, z których wynikało, że w Polsce ok. 60% dzieci ojców z wykształceniem wyższym kończy edukację na poziomie szkoły wyższej. Natomiast odsetek ten wśród młodzieży, której ojcowie mieli wykształcenie podstawowe, wynosił ok. 4% (zdecydowana większość - ok. 70% - uzyskiwała wykształcenie co najwyżej zawodowe). W okresie minionej dekady proces dziedziczenia pozycji społecznej jeszcze bardziej się nasilił, a posiadane wykształcenie coraz częściej jest nie tylko wskaźnikiem osobistych zdolności i inteligencji, ale również wyznacznikiem pozycji finansowej rodziców.
W ten sposób kopiowanie w następnym pokoleniu kapitału kulturowego i finansowego rodziców przyczynia się do reprodukcji istniejącego ładu społecznego ze wszystkimi jego nierównościami. Płatne studia wzmocnią i utrwalą te tendencje. Przyrostowi liczby studentów w Polsce nie towarzyszy zwiększenie nakładów na naukę. Nie oznacza to jednak, że ratunku należy szukać w komercjalizacji studiów wyższych i w uzależnieniu od kaprysów rynku.
Niezależność nauki, podobnie jak wolnych mediów, musi być zagwarantowana nie tylko od władzy politycznej, ale również od presji finansowej rynku. Próba szukania dodatkowych środków poprzez przekształcanie uniwersytetów z ośrodków myśli krytycznej w korporacje finansowe, które mają zarabiać pieniądze i szukać pomostów do świata biznesu, jest podważeniem historycznej roli wyższych uczelni i zagrożeniem dla ich autonomii.
Pomijając konstytucyjny zapis o prawie do bezpłatnej nauki, pozostaje jeszcze poczucie solidarności z tymi, którzy proces edukacji mają przed sobą. Czy prof. Luty skończyłby studia, obronił doktorat i habilitację, gdyby musiał za to wszystko płacić? Czy elity intelektualne muszą naprawdę mówić głosem elit finansowych i politycznych? I w końcu: czy Polska w dalszym ciągu musi podążać drogą wyznaczoną przez rynkowych fundamentalistów?
Wskazywanie przez zwolenników płatnych studiów na fakt, iż już dziś 60% studentów płaci za naukę, nie stanowi żadnego argumentu za tym, aby opłaty były powszechne. Czy to, że niektórzy płacą za leczenie w prywatnych gabinetach, ma oznaczać, że wszyscy mają ponosić opłaty za wizyty u lekarza? Nie ma to nic wspólnego z ideą równych szans. Można na to spojrzeć inaczej: wszyscy płacą wysokie podatki, aby państwo zapewniało wszystkim dobrą i bezpłatną edukację. Opłata została już raz poniesiona - na poziomie podatków. I to powinno wystarczyć.
"Nie stać nas na bezpłatną i powszechną edukację", mówią ci, którzy próbują przyjąć postawę odpowiedzialności i troski za kondycję budżetu państwa. Jest to albo bardzo fragmentaryczna diagnoza, albo fałszywa troska. Szukając zastrzyku finansowego dla polskiej nauki, nie trzeba znajdować go w kieszeni studenta. Rozwiązanie problemu znajduje się na innym poziomie: należy zmieniać strukturę wydatków państwa. Dziś w Polsce wydatki na naukę są dużo mniejsze od średniej europejskiej. Za to jeśli spojrzymy na wielkość ulg finansowych, które przysługują Kościołom i związkom wyznaniowym, to można by przypuszczać, że Polska jest krezusem gospodarczym. Tak bogate państwa jak Niemcy czy Francja nie chciały ponosić (i słusznie) kosztów wojny w Iraku. Polska niczym wielkie imperium nie szczędzi środków na wyprawy okupacyjne i zakupy nowych zabawek dla generałów.
Dodatkowe źródła pieniędzy na naukę można wskazać jeszcze w wielu innych miejscach. Spór na poziomie najbardziej ogólnym toczy się o to, w jakim państwie chcemy żyć: przyjaznym obywatelowi i zaspokajającym jego potrzeby bez względu na dochody i pozycję człowieka w strukturze społecznej czy też w państwie, gdzie liczą się tylko interesy i potrzeby uprzywilejowanej klasy.
Zgoda na opłaty za studia to kolejny krok w stronę państwa chroniącego interesy osób z klas wyższych oraz budowanie jeszcze większych dystansów społecznych pomiędzy ludźmi urodzonymi w różnych warunkach. To, że ktoś urodził się synem robotnika, nie powinno oznaczać, że z tego powodu też ma być przez całe życie robotnikiem.
Płatne studia mogą jedynie bardziej ograniczyć możliwość zmiany własnego życia ludziom, którzy nie mieli szansy przyjść na świat w dużych miastach, w rodzinach ze średniej i wyższej półki społecznej.
Pozostaje liczyć, że środowisko akademickie przynajmniej częściowo to rozumie. Czy projekt płatnych studiów napotka taki sam opór jak pomysł lustracji, to się okaże. Reakcja pracowników naukowych będzie testem na to, czy środowisko uczelniane potrafi się zmobilizować tylko w obronie własnych interesów, czy również - odwołując się do chlubnej tradycji polskiej inteligencji - potrafi stanąć w obronie ogólnych zasad równości i sprawiedliwości w społeczeństwie.
Piotr Żuk
Autor jest pracownikiem naukowym w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".