Nie wiem, jak prywatyzuje się ulice, czy wystarczy do tego zamówienie tabliczki z napisem "ulica prywatna - wstęp wzbroniony", czy też wymaga to jakichś bardziej skomplikowanych zabiegów prawnych. Nie wiem też jak mieszkańcy tych uliczek dzielą między siebie tę prywatną własność, widać tylko, że wszyscy po równo korzystają z prawa obsobaczania intruzów naruszających ich prywatność.
Wiem natomiast, że na pewno idą oni z duchem czasu.
Przeżywamy oto bowiem miodowe miesiące pożycia z nowym rządem Platformy i PSL-u. Rząd ten, strzelający nierzadko grube gafy, jak na przykład ze służbą zdrowia, i słabo jeszcze obyty z pragmatyką rządzenia, sprawia mimo wszystko wrażenie sympatyczne i kulturalne, co po rządach PiS-u jest samo w sobie pewną wartością.
Równocześnie jednak warto pamiętać, że rząd ten wyrasta z formacji, która już dość dawno, jeszcze w czasach Kongresu Liberalno-Demokratycznego, sformułowała swoje gospodarcze i społeczne credo, a ministrem finansów uczyniła obecnie brawurowego neoliberała Jacka Rostowskiego, który - o czym przypomina prof. Tadeusz Kowalik ("Le Monde Diplomatique") - jeszcze w roku 1989, jako jeden z akolitów prof. Balcerowicza, na pytanie dziennikarza jakie będzie bezrobocie w Polsce odpowiadał beztrosko: "Nie wiemy. Może milion, może dwa, może trzy, a może wcale".
Dogmatem tej ekipy jest prywatyzacja. Żyje ona w przekonaniu, że gospodarka prywatna jest zawsze sprawniejsza od gospodarki publicznej - państwowej, komunalnej lub spółdzielczej - a prywatyzowanie przynosi ze sobą automatycznie rozwiązanie wszystkich trudnych problemów, ponieważ dyryguje nim rynek.
Ślady tego dogmatu widzimy niemal wszędzie.
Nie trudno więc zauważyć - chociaż nikt jeszcze nie powiedział tego z całą otwartością - że za różnymi pomysłami w sprawie służby zdrowia kryje się niczym as w rękawie mniej lub bardziej radykalny pomysł prywatyzacyjny. Podobne myśli snują się też na horyzoncie gdy mowa o mediach publicznych, czego zapowiedź zniesienia abonamentu radiowego i telewizyjnego jest dyskretnym przedsmakiem. Wszyscy wiedzą, że abonament ten działa kiepsko, jego ściągalność jest marna, a jego wysokość nie wystarcza na utrzymanie prawdziwej, to znaczy wolnej od reklam i komercji, publicznej telewizji i publicznego radia. Ale abonament daje telewidzom niepodważalne prawo domagania się telewizji lepszej, kulturalnej i obywatelskiej, czyni z nich podmiot świata medialnego, nie zaś bezwolny przedmiot komercyjnej manipulacji.
Gdy niedawno wybuchła awantura w sprawie odmowy sponsorowania zespołów sportowych przez przedsiębiorstwa skarbu państwa, ze strony rządu padła odpowiedź, że przedsiębiorstwa te i tak należy sprywatyzować, a potem właściciele sami zdecydują, czy chcą czy też nie chcą płacić za futbolistów.
Z okazji górniczej Barbórki okazało się, że tradycyjnych orkiestr górniczych jest coraz mniej, ale przedstawiciel Kompanii Węglowej powiedział w telewizji, że zadaniem Kompanii jest wydobywanie węgla, a nie granie na puzonach i bębnach.
Są to wszystko na pozór drobiazgi, ale układają się one w dość czytelny schemat.
Prywatyzacja bowiem nie odbywa się w próżni. Jest ona zawsze zawłaszczaniem przez sferę prywatną tego, co stanowiło dotąd sferę publiczną. Jest zmianą proporcji pomiędzy tymi dwoma sferami, a w konsekwencji także zmianą charakteru społeczeństwa. Mówimy, niekiedy z wielką emfazą, o społeczeństwie obywatelskim i samorządnym, ale przecież owa obywatelskość i samorządność nie dotyczą jedynie ogólnikowego gadania, ale ich istotą jest zarządzanie tym, co stanowi obywatelską, publiczną własność. Społeczeństwo obywatelskie pozbawione publicznej własności, o której może ono praktycznie decydować, jest fikcją. Taką własnością są publiczne szpitale, publiczne media, a także górnicze orkiestry stanowiące nieodłączny element śląskiego obyczaju i folkloru i drużyny piłkarskie, podniecające masową wyobraźnię.
Nie jest żadnym odkryciem stwierdzenie, że wiele z tych struktur działa źle. Pytanie w tym jednak, czy dzieje się tak dlatego, że są one zbyt mało prywatne, czy też dlatego, że są one zbyt mało publiczne. Przykładem może być spółdzielczość mieszkaniowa, którą państwo postanowiło obecnie rozsprzedać za symboliczną złotówkę użytkownikom mieszkań. Na pozór jest to niesłychana wspaniałomyślność, w rzeczywistości jednak właściciele tych mieszkań tracą wszelki wpływ na to, jak wygląda ich klatka schodowa, ich blok, ich podwórko, tracą społeczne prawo do decydowania o publicznej własności i mogą się rządzić tylko we własnym mieszkaniu.
Nie są to sprawy błahe. Przeciwnie, jeśli istnieje obecnie - w co niektórzy wątpią - jakaś zasadnicza różnica pomiędzy prawicą a lewicą, to dotyczy ona właśnie tego, że ideałem prawicy jest społeczeństwo sprywatyzowane, złożone z rywalizujących ze sobą i konkurujących posiadaczy, od wielkich do małych, podczas kiedy ideałem lewicy jest społeczeństwo wspólnoty, wsparte o własność publiczną. Tylko takie społeczeństwo może być społeczeństwem obywatelskim, ponieważ tylko na tym gruncie wytworzyć się może to, co prof. Bauman nazywa "agorą", a więc miejscem, gdzie "prywatnym sprawom nadaje się wymiar publiczny, kształtuje opinie i feruje wyroki" ("Globalizacja").
Prywatyzacja jako program społeczny, zagarniająca zarówno przestrzeń jak i instytucje publiczne, zawęża i likwiduje "agorę". "Elity" - pisze Bauman - "wybrały izolację i są gotowe płacić za nią słono. Reszta społeczeństwa natomiast stwierdza, że jest odcięta i musi ponosić wysokie koszta psychologiczne, kulturalne i polityczne".
Argumentem prawicy jest to, że wprawdzie być może władza prywatnych elit jest dewastująca psychologicznie, kulturalnie i politycznie dla reszty społeczeństwa, ale za to ewangelia prywatyzacji sprawdza się w wymiarze ekonomicznym, po prostu jest bardziej produktywna. Otóż Adam Leszczyński w "Gazecie Wyborczej", a więc piśmie do niedawna głoszącym tę ewangelię, przypomniał właśnie dwie książki, Naomi Klein "Doktrynę szoku" i Paula Krugmana "Sumienie liberała", z których wynika, że nic podobnego. I Leszczyński słusznie też przewiduje, że tak jak - z pewnym opóźnieniem - przyszły do nas idee gospodarcze Hayeka i Friedmana, dając nam w prezencie "terapię szokową" Balcerowicza, tak teraz muszą nadejść idee Klein i Krugmana, podważające tamte aksjomaty.
I na tym właśnie polu przyjdzie lewicy stoczyć bój z naszym nowym, sympatycznym rządem. Jeśli oczywiście lewica zechce usprawiedliwić w społecznym działaniu swoją dumną nazwę, na co byłby już najwyższy czas.
Krzysztof Teodor Toeplitz
Felieton ukazał się w tygodniku "Przegląd".