Nie warto kłapać paszczą
Od tego czasu stało się już ostatecznie jasne, że SLD nie ma czego szukać na lewo od siebie. W lewicowym sporze między zajmowaniem się prawami człowieka, takimi jak prawo do aborcji, a prawami pracowniczymi i socjalnymi obóz postkomunistów postanowił nie robić nic. Po kolei wymieciono wszystko, co mogło stanowić zagrożenie: najpierw PPS, która w szczytowych momentach miała własne koło w Sejmie i była w stanie zablokować ustawę budżetową, a potem Unię Pracy, która cały własny niemały przecież potencjał zamieniła na stanowiska rządowe.
Środowiska anarchistów, feministek, socjalistów, trockistów przestały interesować poważnych socjaldemokratów jako zbyt słabe, by warto było nawet "kłapnąć paszczą" i je połknąć.
Demonstracje antywojenne stawały się coraz słabsze. Z faktu, że ludzie nie chcą wojny w Iraku i dają temu wyraz we wszystkich sondażach, nie wynikało jeszcze, że są gotowi w tej sprawie wyjść na ulicę. Z faktu, że czuli się wyzyskiwani, a bezrobocie sięgało 20 proc., nie wynikało, że zechcą zorganizować masowy strajk. Władza, o której prawica mówiła, że jest lewicowa, czuła się coraz bardziej bezkarna i niekontrolowana.
"No, na kogo będą głosować?" - zadawali sobie pytanie Miller z Jerzym Hausnerem i z dużym przekonaniem cofali dopłaty do barów mlecznych i ulgi na przejazdy dla studentów.
Minęły dwa lata i okazało się, że nieprzewidywalny dla SLD elektorat zagłosował na PiS. Co najśmieszniejsze, z pokaźną częścią radykalnej lewicy, która w haśle "Polska nie tylko dla bogatych", jakie przez jakiś miesiąc promował Jarosław Kaczyński, zobaczyła nadzieję na powrót, jeśli nie kawałka socjalizmu, to przynajmniej socjalu. Poparcie to było jednak chwilowe i nie można go nazwać nawet romansem, co najwyżej przygodą na jedną noc. Ale jak w takim razie nazwać wieloletni związek garstki radykalniejszych działaczy lewicy z partią postkomunistyczną? Małżeństwem z rozsądku? Chyba nie, bo w takim razie kilku z nich ostałoby się gdzieś w partyjnych strukturach. Mezaliansem? Pragmatyzmem? Nic nie pasuje. Co najwyżej jedno: ogromna naiwność.
Pocałunek śmierci
Dla ludzi z opozycji, i to raczej z jej zadymiarskiej, a nie salonowej części, zderzenie z elitami socjaldemokracji na początku lat 90. było szokujące: strach panujący w klubie SLD, by przypadkiem nie zgłosić jakiejś społecznej poprawki do budżetu, która za wysoko podniosłaby np. emerytury, obezwładniał polityków. I w tym wszystkim trzech posłów PPS siedzących w styczniu 1994 roku w samochodzie pod Sejmem o 8:50, słuchających piosenki "Wszystko ch...", Elektrycznych Gitar, by o 9 zagłosować przeciw budżetowi rządu SLD i wylecieć z klubu. Takich lekcji się nie zapomina.
Jednak to, co tak dobrze działało w latach 90. jako partyjna strategia Kwaśniewskiego: zaprośmy ich wszystkich, dajmy parę mandatów poselskich i niech już się nie awanturują o podatki i bezrobotnych, dziś nie przynosi oczekiwanych efektów. Ale radykalna lewica rozczarowana do socjaldemokracji też nie potrafiła zbudować alternatywy: część zaangażowała się w pozytywistyczne działanie w organizacjach pozarządowych, które w dużej mierze służą przerabianiu pieniędzy z Unii, część buduje małe grupki o sile mniejszej niż XIX-wieczne kółka samokształceniowe, część, głęboko rozczarowana, ogląda z niedowierzaniem niemieckie współczesne filmy o lewicy i czyta katalońskie kryminały Montalbana, dziwiąc się, że żyje w kraju, w którym dowcipy o liberalnych burżujach rozumie 0,01 proc. społeczeństwa.
Jak zwykle Magdalenka
Dlaczego tak się stało? O szansach lewicy niepostkomunistycznej w Polsce zdecydował rok 1989. Zgoda solidarnościowych elit układających się w Magdalence z ludźmi PZPR zaowocowała dość stabilnym układem. Polska polityka miała składać się z dwóch części: słusznych komitetów obywatelskich i niesłusznych, ale tolerowanych po partnersku postkomunistycznych socjaldemokratów. I układ ten zadecydował o nieistnieniu ideowej lewicy na długie lata. A żeby powiedzieć precyzyjnie: aż do dziś.
Sytuacji nie zmieniły podziały w obozie solidarnościowym, powstanie partii politycznych ani nawet ostre rynkowe reformy Balcerowicza. Lewicą nazwano Socjaldemokrację Rzeczpospolitej, a potem SLD, a dawna opozycja zagospodarowała miejsce od centrum w prawo. Warto przy tym przypomnieć, że dawne środowiska opozycyjne nazwane (niesłusznie) lewicą laicką czy nawet lewicą solidarności jako pierwsze zrezygnowały z tego niewygodnego szyldu, uważając, że w Polsce lewica rządzić nie może z powodów historycznych, lepiej więc uczepić się wygodniejszego szyldu demokracji i wolności bez dokonywania kłopotliwego wyboru ideologicznego. Tylko wtedy bowiem zdobędzie się legitymację do reprezentowania całego narodu, któremu najpierw zaserwuje się ultraliberalną terapię szokową i masowe bezrobocie, a potem rozda darmową zupę. A takiego ideologicznego fikołka nie zniesie żadna czysta opcja ideowa - ani prawicowa, ani lewicowa. Dlatego lepiej i niewątpliwie wygodniej było schować się za ogólnymi formułkami ustrojowymi, powierzchownym przywiązaniem do Kościoła, a przynajmniej do jego liberalnej, krakowskiej części. Lewicę zaś zostawiać samej sobie, a konkretnie Aleksandrowi Kwaśniewskiemu i Leszkowi Millerowi.
Pamiętam moje bezbrzeżne zdumienie, kiedy w czasach rządu Tadeusza Mazowieckiego wpadła mi w ręce lista gości zaproszonych na kongres francuskiej Partii Socjalistycznej. Z Polski przyjechała jedna organizacja uważana za lewicową: Partie Socialiste - Union Democratique. I taka też tabliczka stała podczas obrad, przed delegacją pod przewodnictwem prof. Geremka. Opublikowanie wtedy w Polsce zdjęć z tego kongresu wywołałoby niemały szok. Czy można się dziwić, że zachodni socjaldemokraci mający tak zacnych partnerów jak socjalistyczna Unia Demokratyczna to ją właśnie wspierali na arenie międzynarodowej?
Na ponurą ironię historii zakrawa teraz sytuacja, w której znani i zasłużeni opozycjoniści, tacy jak prof. Geremek, Jan Lityński czy Wojciech Onyszkiewcz, po totalnej klęsce politycznej własnej formacji antyszambrują u liderów LiD, kiedyś tak pogardzanych, w nadziei na ożywczą transfuzję pozwalająca na wykrojenie kawałeczka miejsca w polityce. I może nawet byłoby mi ich żal, gdyby kiedykolwiek wcześniej próbowali na miejscu, w polskiej polityce działać tak, jak liberałom i demokratom starego typu przystoi. Nie chodzi o wiele: nie mówię o obronie ludzi z PGR ów, ale choćby o tym, że czasem trzeba przypomnieć, że ludzie są równi, że bezwzględny zakaz aborcji jest zły, że państwo ma być oddzielone od Kościoła. Zresztą, może nie mam racji. Jeśli na takie podstawowe twierdzenia nie stać tzw. lewicy, kiedy jest u władzy, to co się dziwić demokratom?
To, co SLD robi z Partią Demokratyczną, do złudzenia przypomina to, co stało się z konkurentami po lewej stronie. Parę stanowisk, wspólne listy i jakoś to będzie. Metoda działa w 80 proc. Zawsze, co prawda, znajdzie się ktoś, kto powie: zdrajcy, ale większość krzyknie: pragmatyzm. I ten właśnie pragmatyzm postawił barykadę nie do przeskoczenia między rozbitymi na różne grupki młodymi alterglobalistami i socjalistami czy anarchistami a socjaldemokratami drugiej świeżości.
W dodatku od jakichś czterech lat odpada argument, który kiedyś, w kategoriach realpolitik, mógł jeszcze część wyborców przekonać: nie wolno głosować na inną lewicę, bo głosy się zmarnują. Teraz, w świetle sondaży, możliwe jest wszystko, także to, że LiD się omsknie i nie przejdzie progu wyborczego jako koalicja. I kto wtedy zmarnuje głosy? Co prawda liderzy ciężko pracują nad powołaniem jednej partii, ale niespecjalnie im to wychodzi. Nienawiść do Borowskiego i Cimoszewicza za to, że porzucili matkę partię, jest powszechna w aparacie SLD. I jak tu się jednoczyć? Kogo wystawić na prezydenta?
Oczywiście trzeba pamiętać, że rząd Millera zaowocował próbą sanacji socjaldemokracji. Powstała SdPl. Pamiętam jeszcze entuzjastyczne zapowiedzi, że będzie to inna partia, że będzie dwoje liderów: mężczyzna (Marek Borowski) i kobieta (Izabela Sierakowska), że program będzie radykalnie lewicowy, a przede wszystkim świeży, inny i atrakcyjny dla nowego pokolenia. Okazało się jednak, że SdPl została sprowadzona do komitetu wyborczego kilku znanych polityków, nie wypromowała ani jednego nowego nazwiska, a w sprawach światopoglądowych oddała pole posłance Senyszyn z SLD, która we właściwy sobie subtelny sposób ośmiesza tych, którzy podobnie myśląc, mają mniej tupetu i ciągu na szkło.
Co robić?
Kiedy patrzę dziś na Sławomira Sierakowskiego usiłującego wraz ze swoim środowiskiem "Krytyki Politycznej" na własny sposób robić to, co wydawało się wielką misją na początku lat 90., którą chciała zrealizować PPS, nie mogę oprzeć się wrażeniu deja vu. Wiara w potęgę myśli, w pisma Ossowskich, tradycje polskiego demokratycznego socjalizmu, w równość, wolność i sprawiedliwość społeczną została wtedy zderzona z partyjnym aparatem, który często w niezmienionej formie przetrwał lata 80., by z mozołem budować demokratyczną ojczyznę.
Eksperyment się nie powiódł, pacjent zmarł. A jeśli ktoś, tak jak "Krytyka Polityczna", ma teraz nadzieję, że z tamtych lekcji obecni liderzy LiD czegoś się nauczyli, to w pewnym sensie ma rację: dziś wiedzą, że napalonych ideowców trzeba trzymać od partii jak najdalej, bo przynoszą wyłącznie kłopoty. A flirt z "Krytyką Polityczną", zapraszanie na konferencje, zamawianie analiz i inne ciepłe gesty są tylko sposobem na oswojenie, który ma wyeliminować z gry ewentualnych konkurentów. Ta strategia ma nawet swoja nazwę i jest określana przez Marka Borowskiego "taktyką salami". Po kolei, po plasterku odkrawa się kolejny kawałeczek i zjada.
Pamiętam, jak przy okazji któregoś kolejnego rozłamu w PPS mój przyjaciel wyrzucony z władz za "lewicowe odchylenie" pocieszał resztę radykałów: nic się nie stało, z socjalisty mnie nie zdejmą. Polityka, podobnie jak przyroda, nie znosi próżni. Im bardziej miałka i bezsilna jest formacja starej socjaldemokracji, tym mniejsze ma prawo do zawłaszczania całej przestrzeni po lewej stronie. Moi koledzy piszący w "Dzienniku" o możliwych strategiach działania ideowej lewicy, mimo że się ze sobą spierają, właściwie są zadziwiająco zgodni: z SLD nie da się zrobić nic, a lewica wtedy będzie miała szansę istnienia politycznego, kiedy będzie potrafiła realnie zmieniać świat. Po to przecież powstała. I nie jest najważniejsze, czy będzie go zmieniać, otwierając stołówki dla bezdomnych czy wydając takie pisma jak polska edycja "Le Monde Diplomatique", dzięki któremu parę osób może zachować intelektualny kontakt ze światem i myślą współczesnej lewicy, całkowicie w polskiej debacie publicznej nieobecną. Trzeba spojrzeć prawdzie w oczy i przyznać się - sami przed sobą - że znowu trzeba zaczynać od początku. Że lewica została w Polsce wyzerowana i to częściowo na własną prośbę. A bryła świata jak stała w posadach, tak stoi.
Zuznanna Dąbrowska
Tekst ukazał się w "Dzienniku". Autorka jest zastępcą szefa działu polityka w tym piśmie.