Pacyński: Demokratyczna trójca (plus spoiler)
[2008-03-09 08:48:59]
Dlaczegóż więc, jeszcze pod koniec ubiegłego roku, Hillary uważana była za prawie pewną przyszłą pierwszą Madame President? Republikanie byli podzieleni, a konkurenci ze strony demokratów niezbyt poważnie traktowani. Cóż mogłoby jej zagrozić? Tymczasem już pierwsze prawybory, w Iowa, zachwiały, uznawanymi dotychczas bezkrytycznie za nienaruszalne, podstawami tego mniemania. Drugie miejsce za Barackiem Obamą nie było zaskoczeniem. Natomiast trzecie, za Johnem Edwardsem, już tak. Nieznaczne zwycięstwo w New Hamsphire zdołało na krótko przesłonić kłopoty, ale miażdżąca porażka w Karolinie Południowej rozwiała zasłonę. Remis w superwtorek, a następnie jedenaście porażek do senatora z Illinois nasuwa pytanie, czy Clinton ma jeszcze jakieś szanse. Jedyną jej nadzieją na comeback jest zdobycie ludnych stanów Pensylwanii, Ohio i Teksasu 4 marca (tekst napisany przed prawyborami w tych stanach - przypis red.), gdzie póki co cieszy się przewagą, która wszelako systematycznie maleje. Czemuż Hillary Clinton do niedawna uchodziła za osobę nie do pokonania? Odpowiedź na to pytanie okazała się banalnie prosta: jej kariera i perspektywy wspierały się całkowicie na serii użytecznych, przekonywujących mitów. Mitów, które nie wytrzymały konfrontacji z bezlitosną rzeczywistością. Mit pierwszy: Poparcie i Electability Kluczowym kryterium w doborze kandydata jest tzw. electability, czyli w wolnym tłumaczeniu "zdolność do zostania wybranym". Żadna partia nie popełni politycznego samobójstwa, przez namaszczenie kogoś, kto nie ma na to szans, choćby nawet był i materiałem na przywódcę pierwszej klasy. Czy Hillary Clinton posiada tę zdolność? To pytanie od miesięcy nurtuje polityczny establishment oraz media. Jeszcze nie tak dawno poparcie większości czołowych działaczy partii oraz w sondażach wskazywało, iż tak. Nie ulega wątpliwości, że była pierwsza dama jest postacią bardzo kontrowersyjną. Ale czy to samo nie dotyczy Johna McCaina, Baracka Obamy, Ala Gore'a, Mike'a Huckabee'ego czy Billa Clintona? Żaden z nich nie posiada jednak tak wielkiego elektoratu negatywnego, jak senator z Nowego Jorku, dorównującego, a nawet miejscami przewyższającego, ilość oddanych zwolenników. Postać tak polaryzująca postawy nie jest dobrym wyborczym towarem. Początkowe, duże (acz nie miażdżące) poparcie nie okazało się bezwarunkowym. Na dobre wyniki w sondażach wpływał brak aktywizacji milionów należących do wspomnianego nieformalnego ruchu, zebranego pod hasłem Anybody But Hillary (każdy, byle nie Hillary). Skoro nie Obama i Edwards, za kim mogliby pójść. Kto mógłby zagrodzić drodze nielubianej Clinton drogę do nominacji? Kimś takim zdawał się Al Gore. Były wiceprezydent, niedoszły następca Billa Clintona, którego nie pokonał George Bush tylko wyborcze oszustwa, świeżo opromieniony zdobyciem Oskara i nagrody Nobla. Gore cieszy się bez porównania większym poparciem nie tylko w łonie partii, ale i skali kraju. Gdyby zechciał wkroczyć do walki, pociągnąłby za sobą niezadowolonych, a także znaczną część zwolenników Clinton zarówno spośród dołów, jak i establishmentu. Zwolenników z musu, którzy dołączyli do największego obozu, nie mogąc doczekać się przyjścia zbawcy. Gore zdumiał wielu, odmawiając ubiegania się o prezydenturę, która byłaby łatwym łupem. Czy wzmocniło to faworytkę? Nie. Zarówno niezdecydowani, ale wrodzy, jak i część jej własnego obozu przeszła pod sztandary następnego kandydata: Baracka Obamy. Senator z Illinois, wbrew uszczypliwym komentarzom sceptyków, z których wielu wolałoby Gore'a, okazał się dojrzałym politykiem z o wiele większym, rzecz fundamentalna, poparciem wśród niezależnych i niektórych republikanów, niż Clinton, która przegrywa w każdym sondażu do McCaina (Obama ma nad nim przewagę powyżej błędu statystycznego). Wielkie poparcie? Mit obalony. Mit drugi: Doświadczenie Podobnie jak McCain, Clinton wprost uwielbia na każdym kroku podkreślać swoje doświadczenie. Z jednej strony nie można jej tego odmówić. Działalność polityczną zaczynała, kiedy Obama był przysłowiowym chłopaczkiem w krótkich spodenkach. Z drugiej, początki jej politycznego życia nie są czymś, czego przywoływanie mogłoby okazać się pomocne (zwłaszcza, gdy jej sztab używa coraz częściej rasowej karty przeciwko Obamie) przy zdobywaniu głosów. W 1964 roku kandydatem Partii Republikańskiej na prezydenta, przeciwko Lyndonowi Johnsonowi, został senator Barry Goldwater z Arizony, powszechnie znany pod przydomkiem Mr. Conservative. Praktycznie do wspomnianych lat 60. podział na konserwatystów i postępowców w Stanach Zjednoczonych ograniczał się wyłącznie do spraw gospodarczych, co w praktyce nadawało tym pojęciom kształt niezrozumiały dla współczesnych. Wszystko zaczęło się od debaty nad Nowym Ładem prezydenta Franklina Delano Roosevelta. Ci, którzy oponowali jego reformom gospodarczym, uważani byli (w dużej mierze słusznie) za konserwatystów, podczas gdy zwolenników za postępowców. Tym samym ludzie pokroju senatorów Roberta Tafta, Henry'ego Cabota Lodge'a czy Prescotta Busha (dziadka obecnego prezydenta, słynącego głównie z biznesowych powiązań z nazistami), którzy sprzeciwiali się gwałtownie świadczeniom socjalnym i interwencji państwa w gospodarce, jednocześnie słynęli z równie wielkiego poparcia dla rozszerzenia praw obywatelskich, w szczególności desegregacji na południu. Natomiast tacy ludzie, jak Strom Thurmond, Pat Harrison, Harry F. Byrd czy James Eastland, sojuszniczy Roosevelta względem New Dealu, stali się symbolami społecznej reakcji i obrony "południowego stylu życia". Goldwater zaliczał się do pierwszej z wymienionych grup (od Lodge'a i Busha oddalała go, a zbliżała z Taftem, wrogość wobec establishmentu ze wschodniego wybrzeża). Jako polityk prezentował konserwatyzm gospodarczy, ale w sprawach społecznych, z ekonomią nie związanych, przy jego poglądach (prawo do aborcji, prawa mniejszości seksualnych) niejeden mainstreamowy demokrata mógłby wydać się reakcjonistą. Przed swoją kampanią prezydencką senator był jednym z czołowych sponsorów i kongresowych sojuszników NAACP i innych organizacji broniących praw ludności kolorowej. W czasie kampanii Goldwater jakby chwilowo zapomniał o swoich przekonaniach. Wiedząc, że nie pozyska i tak zdominowanej przez demokratów ludności murzyńskiej oraz liberalnej części społeczeństwa, postanowił zagrać skrajnie konserwatywną kartą. Trochę tak jak obecnie John McCain (notabene jego następca w Senacie), którzy wbrew wcześniejszym działaniom głosował przeciwko zakazowi tortur, aby zadowolić republikański elektorat, tak Goldwater jako jeden z zaledwie sześciu republikanów w Senacie głosował przeciwko uchwaleniu przełomowej Ustawy o Prawach Obywatelskich, która zniosła segregację rasową i umożliwiła czarnej społeczności na południu zarejestrowanie się w wyborach. Goldwater miał to szczęście, iż po miażdżącej porażce zdołał się zrehabilitować, wracając do swoich ideowych korzeni. Nas bardziej interesuje to, że w czasie jego krótkiej kariery, jako kandydata, pod skrzydła Goldwatera przyciągnęło sporo osób, którym do gustu przypadku jego skrajnie prawicowe (nawet, jeżeli udawane) poglądy. Jedną z tych osób była Hillary Rodham. Jej ówczesna aktywność nie byłaby niczym przesadnie ciekawym, choć zajmowała ważne funkcje w politycznym wolontariacie Goldwatera, gdyż rezultaty jej pracy okazały się dosyć marne. Jednakże wyrażane wtedy skrajnie konserwatywne poglądy, zwłaszcza w odniesieniu do kwestii działaczy murzyńskich, jak Martin Luther King, czynią początkowe polityczne doświadczenie kandydatki obciążeniem, a nie plusem. Udział w następnych kampaniach, tym razem po stronie demokratów, również nie jest tym rodzajem experience, które winno być rekomendacją do prezydentury. Słabi, szybko wyeliminowani kandydaci, w rodzaju Joe Bidena (35 lat w Senacie), Christophera Dodda (34 lata w Kongresie), Billa Richardsona (Kongres, dyplomacja, gabinet prezydencki i gubernatorstwo), czy nawet Dennisa Kucinicha (burmistrzostwo Cleveland, Kongres), mają o wiele więcej politycznego doświadczenia. Jeżeli zaś bierzemy pod uwagę "kadencję" w roli pierwszej damy, zarówno stanu Arkansas jak i Stanów Zjednoczonych, to wystarczy zajrzeć do niektórych lepiej poinformowanych źródeł, aby dowiedzieć się, iż wbrew powszechnemu mniemaniu jej polityczna rola w administracji Billa Clintona, poza pierwszym okresem aktywności, zakończonym fiaskiem programu ubezpieczeń zdrowotnych (o czym później), została drastycznie zredukowana. Faktyczne doświadczenie Clinton jako polityka wybieralnego zaczęło się w styczniu 2001 roku, kiedy objęła fotel w Senacie, który nie miał być niczym innym jak trampoliną do Białego Domy. Mit trzeci: Efektywność i osiągnięcia Skoro jesteśmy przy Senacie, warto porównać osiągnięcia w pracy legislacyjnej Clinton, zasiadającej tam od lat siedmiu, a Obamy, zasiadającego od lat zaledwie trzech. Czysto legislacyjnymi osiągnięciami Obamy jest szereg znaczących ustaw i poprawek. Spuścizna Hillary Clinton: praktycznie równa się zeru. Samo to nie powinno przesadnie dziwić. Wielu z obecnych senatorów, choć niektórzy (jak Daniel Akaka), są weteranami zasiadania w kongresowych ławach, nigdy nie wniosło większego wkładu w pracę prawodawców. O wiele istotniejszym zagadnieniem jest wspomniany okres większych wpływów Hillary Clinton w Białym Domu, kiedy powierzono jej ambitne zadanie przeprowadzenia legislacji, zapewniającej każdemu obywatelowi prawo do ubezpieczenia zdrowotnego. Sytuacja w tym względzie była i pozostaje dramatyczna. Ponad czterdzieści milionów Amerykanów zwyczajnie nie stać na jego wykup, a państwo nie gwarantuje tego ze swej strony. Tysiące umiera rocznie, bo nie stać ich na ratowanie swego życia. W latach 1993/1994 sytuacja sprzyjała naprawie tego chorego stanu rzeczy. W Kongresie dominowali przychylnie do tego nastawieni demokraci, zaś Clinton cieszył się dużym poparciem. Niestety, Hillary Clinton całkowicie spartaczyła tę niebywałą szansę. Przez swoją niekompetencję i nieumiejętność pracowania z Kongresem, zraziła wpływowych ustawodawców do poparcia projektu. Kiedy w listopadzie 1994 większość przejęli republikanie spod sztandarów "konserwatywnej rewolucji", perspektywy umarły ostatecznie. Była Pierwsza Dama zwykła zwalać całkowitą winę na Kongres. Oczywiście ustawodawcy nie mogą wyprzeć się częściowej odpowiedzialności. Jednakże najbardziej odpowiedzialna jest ona. Pytanie zasadnicze brzmi: czy w świetle tego można powierzyć jej rządy? Prezydent, który nie umie współpracować z Kongresem, bez czego żadnej, nawet najmniejszej ustawy, nie można przepchnąć, nigdy nie będzie prezydentem efektywnym. Drugie, nie mniej istotne pytanie, brzmi: czy Clinton się zmieniła? Informacje, jakie przedostają się z jej sztabu, nie napawają pod tym względem optymizmem. Są to relacje o ciągłych konfliktach i dezorganizacji. Chaos w wyborczym sztabie to nic. Ale czy tak będzie wyglądał Biały Dom w następnym roku, jeśli Clinton wygra? Kampanii Clinton wyraźnie też brak zwykłej umiejętności przewidywania i planowania. Upojeni początkowym wysokim poparciem uznali, że superwtorek rozstrzygnie o nominacji. Dlatego też całkowicie zignorowali konieczność budowania struktur terenowych w stanach, gdzie odbywają się następne prawybory. Obama od ponad roku był tam mocno usadowiony. Po remisie sztab Clinton z przerażeniem dostrzegł, iż sprawa nominacji pozostaje otwarta, a kampania przeciwnika nabiera rozpędu. Kolejny mit legł w gruzach. Mimo kłopotów sprawa nominacji nie jest rozstrzygnięta i wiele wskazuje na to, iż nie będzie aż do konwencji. Nawet jeżeli senator z Nowego Jorku zdobędzie nominację, zdruzgotanie wygodnych mitów, głoszących jej przygotowanie i doświadczenie, potrzebne do rządzenia, zaopatrzy w dodatkową amunicję republikanów i Johna McCaina. Uważa się coraz powszechniej, iż w odróżnieniu od Obamy, Clinton nie ma z nim szans. Co gorsza, obecne wybory do dla niej, jak i McCaina, ostatni dzwonek. W 1984 roku faworytem do uzyskania nominacji demokratów był były wiceprezydent Walter Mondale. Jego pozycją zachwiała niespodziewana konkurencja ze strony senatora Gary'ego Harta. Walka toczyła się do konwencji i choć Mondale zdobył większość w prawyborach, o nominacji przesądziły głosy superdelegatów. Walka z Hartem poważnie go osłabiła i między innymi dlatego wysoko przegrał z Reaganem. Hart nie został o klęskę obwiniony i z miejsca, jako ktoś, kto wypadł doskonale przeciwko faworytowi, został sam faworytem przed 1988 rokiem. Obama, niedawno zaledwie "numer dwa", nawet w wypadku porażki będzie miał świetne perspektywy przed 2012 rokiem. Dla Clinton obecne wybory, mimo topniejących perspektyw", to przysłowiowe "teraz albo nigdy". Znaczy nadzieja? (Barack Obama) Za osobę, która w największym stopniu umożliwiła Barackowi Obamie ubieganie się o prezydenturę, należy uważać Johna Kerry'ego. Niekwestionowanym przełomem w karierze, jedynego obecnie czarnoskórego, senatora było wygłoszone przezeń przemówienie na konwencji Partii Demokratycznej w 2004 roku. Co prawda już wtedy Obama, wówczas mało znany członek Senatu stanu Illinois z ambicjami zamiany miejsca w stanowej legislaturze na fotel senatora Stanów Zjednoczonych, uchodził za faworyta do wygrania wyborów w tym tradycyjnie zdominowanym przez demokratów stanie, o tyle konwencja otworzyła przed nim znacznie wspanialsze perspektywy. Praktyka zapraszania do zabrania głosu, u boku politycznych gigantów, osób dopiero co aspirujących aby pójść wyżej nie jest niczym nowym. Podczas konwencji w 1992 największą uwagą, obok samego Billa Clintona, obdarzono grupę kobiet ubiegających się o mandatu senatorskie. Większość z nich wygrała, co przypisano głównie wielkiej reklamie, jaką była obecność na wydarzeniu, którym zajmował się cały kraj. Sam Kerry również przekonał się w 1996 roku jak może być to pomocne. Co prawda nie był wtedy mało znanym kandydatem, tylko senatorem dwóch kadencji, ale toczył wyjątkowo ciężki pojedynek w walce o trzecią z ówczesnym republikańskim gubernatorem Massachusetts Williamem Weldem, który w 1994 roku uzyskał reelekcję zdobywając ponad 70 procent głosów w najbardziej lewicowym i demokratycznym ze stanów. Aby wzmocnić jego pozycję, Clinton wyznaczył go do wygłoszenia jednego z tzw. keynote adresses, czyli najbardziej eksponowanych przemówień. Kerry wygrał, może nie miażdżącą przewagą, ale też nie minimalną. Zgodnie z tym zwyczajem Kerry, już jako kandydat na prezydenta, zaproponował Obamie wygłoszenie przemówienia w doskonałym czasie antenowym. Generalnie mówcy na owej konwencja mieli szczęście jeśli chodzi o reakcje. Bardzo dobrze zostały odebrane wystąpienia Ala Gore'a, Jimmy'ego Cartera, Billa i Hillary Clintonów, Edwarda Kennedy'ego czy Johna Edwardsa. Nawet sam Kerry, często uważany za nudnego sztywniaka, stanął na wysokości zadania, ku przyjemnemu zaskoczeniu zwolenników i rozczarowaniu, wiele sobie po jego reputacji obiecujących, republikanów. Jednakże najwięcej entuzjazmu wzbudziło wystąpienie Obamy. Z dnia na dzień prowincjonalny polityk stał się jedną z najbardziej rozpoznawalnych twarzy w Ameryce. Nazajutrz wszyscy poważni konkurenci w Illinois wycofali się jak niepyszni z wyścigu, rozstrzygając tym samym o wyniku senackich wyborów na kilka miesięcy przed głosowaniem. Obama zaś stał się narodową sensacją. Od razu, zanim jeszcze nie został formalnie wybrany senatorem, zaczęto wróżyć mu wielką polityczną przyszłość. Sam Obama początkowo nie traktował poważnie tych spekulacji, a nawet jeżeli myślał o Białym Domu, to na pewno nie już w 2008 roku. Inaczej niż Hillary Clinton, dla której od początku Senat był trampoliną do prezydentury, Obama na serio zabrał się do pracy ustawodawczej. Porównajmy osiągnięcia legislacyjne senatora z Illinois z senator z Nowego Jorku, która zasiada w Kongresie od siedmiu lat, podczas gdy ten pierwszy zaledwie od trzech. Osiągnięcia Hillary jako ustawodawcy? Żadne. Jedynym czym zasłynęła, poza oczywiście kandydowaniem, było stanie się, obok Liebermana, najgorętszą zwolenniczką tragicznej polityki Busha w sprawie Iraku. Bilans trzech lat Obamy? Sumienne uczestniczenie w pracach Senatu. Autorstwo wielu poprawek oraz znaczącej ustawy antykorupcyjnej, przygotowanej wspólnie z ultrakonserwatywnym senackim kolegą Tomem Coburnem z Oklahomy (co tylko dowodzi zdolności Obamy do pracy ponad partyjnymi i ideologicznymi podziałami), znanej jako Coburn-Obama Act, jednogłośnie uchwalonej i wprowadzonej w życie. Fenomen Baracka Obamy, senatora pierwszej kadencji, który w iście przebojowym stylu wdarł się na szczyty notowań, w dużym stopniu może przypominać karierę Jimmy'ego Cartera. Zrazu takie porównanie można uznać za zbyt daleko idące, a nawet nadużycie. Cóż bowiem może łączyć urodzonego na Hawajach, wychowywanego w różnych częściach świata, Mulata z Chicago z białym WASP-em i plantatorem z Georgii? Trzeba bliżej się przyjrzeć ich, zarówno przed- jak i politycznym biografiom, aby te podobieństwa między byłym i potencjalnym prezydentem dostrzec. Często wyszydzany przez przeciwników jako prowincjonalny hodowca orzeszków gdzieś tam z głębokiego południa Carter, podczas wieloletniej służby w marynarce wojennej, poznał więcej świata niż większość jego kolegów z racji urzędu, przez co wytrzymuje porównanie z kosmopolityczną młodością Obamy (ten ostatni mieszkał pewien czas z matką i ojczymem w Indonezji, znajdującej się pod okrutnym reżimem generała Suharto, a więc inaczej niż inni kandydaci zna życie poza ustabilizowaną demokracją i przez to lepiej rozumie sytuację w innych krajach). Obaj mają znaczące doświadczenia poza polityczne. Obama był jednym z wiodących prawników zajmujących się ochroną praw obywatelskich, a Carter przed wkroczeniem w życie polityczne wyróżnił się jako jeden z współtwórców amerykańskiej atomowej marynarki podwodnej. Najciekawsze jednak podobieństwa rzucają się w oczy przy zestawieniu ich karier politycznych. Obaj zaczynali od stażu w stanowych senatach i obaj zdążyli na wczesnym etapie zasmakować goryczy porażki, towarzyszącej pierwszym próbom pójścia wyżej. Carter przegrał prawybory gubernatorskie w 1966 roku, a Obama do Izby Reprezentantów w 2000 roku. Przy następnych, uwieńczonych powodzeniem, próbach ich sukcesy były zaskoczeniem dla szeroko pojętej opinii. Carter wygrał wybory na gubernatora w 1970 roku jako kandydat długo uważany za niezbyt poważnego, zaś Obama pokonał konkurentów w prawyborach do Senatu, w tym kilku "żelaznych faworytów". Najbardziej znaczącym podobieństwem są jednak kampanie prezydenckie obu polityków. Carter zyskał ogólnokrajową renomę jako sprawny administrator i postępowy gubernator stanu, który do niedawna cieszył się całkowicie zasłużoną opinią twierdzy rasizmu i dyskryminacji ludności kolorowej. Kiedy zdecydował się ubiegać o najwyższy urząd, początkowo nie dawano mu żadnych szans. Z drugiej strony Obama, choć był wymieniany jako potencjalny kandydat od samego początku kariery w Senacie, nie wydawał się zrazu kimś, kto mógłby pokonać w walce o nominację urzędową faworytkę, Hillary Clinton. Wydaje się, że sam przez te wątpliwości nie kwapił się przesadnie do wzięcia w wyborach udziału. Dopiero kampania niechętnych Hillary członków establishmentu, w tym jego kolegi z Illinois, zastępcy lidera senackiej większości Dicka Durbina, przekonała go. Sytuacja polityczna po aferze Watergate umożliwiła Carterowi pokonanie przeciwników do nominacji, choć niedawno nikt nie dawał prowincjonalnemu byłego gubernatorowi szans na zaistnienie. Burzliwa druga kadencja Nixona spowodowała jednak ogromny spadek społecznego zaufania do establishmentu, uosobienia władz federalnych z Waszyngtonu, z miejsca proklamowanego nowoczesnym odpowiednikiem biblijnej Sodomy i Gomory. Carter idealnie spełniał warunki "zbawcy narodu" od obrzydlistwa politykierów ze stolicy. Nigdy nie piastował tam żadnego urzędu, a tak wykpiwany status polityka (choć efektywnego) z prowincji pomógł mu w przedstawieniu się, jako człowieka o czystych rękach. Czołowi konkurenci w łonie partii, jak Hubert Humphrey, Morris Udall, Fred Harris, Henry M. Jackson czy Frank Church, nie byli wprawdzie obciążeni żadnymi skandalami, a niektórzy wręcz cieszyli się sporym szacunkiem, ale byli długoletnimi insiderami, co samo w sobie było poważnym obciążeniem. Podobnie z Obamą. Jest stosunkowo świeżą twarzą, wyróżniającą się korzystnie na tle zgranych polityków, jak Clinton czy McCain. Wojna w Iraku i, początkowo bezkrytyczne, jej poparcie przez większość demokratów w Kongresie obróciły przeciwko wyżej wymienionym znaczną część własnych wyborców. Nie bez podstaw mówi się, iż Hillary Clinton to, pod względem polityki zagranicznej, John McCain w spódnicy. Czyż więc należy się dziwić, iż doły partyjne chętniej zagłosują na kogoś innego. Kogoś kto nie jest skompromitowany? Obama nie był członkiem Senatu w momencie głosowania nad autoryzacją akcji militarnej. To już samo w sobie jest wielkim atutem. Co więcej, jeszcze jako stanowy legislator, regularnie brał udział w demonstracjach antywojennych, a obecnie stale głosuje za wycofaniem sił. Zmęczony wojną, która wywarła tak negatywny skutek na społeczeństwo jak bez mała afera Watergate czy Wietnam, szeregowy demokrata nie jest zachwycony Hillary Clinton, która uparcie odmawia przyznania się do błędu, jaki popełniła w 2002 roku, i nie jest wcale skłonna do wycofania sił (na zasadzie "republikanie spieprzyli, niepotrzebnie tam weszli, ale my to dokończymy!"). Nie jest też nią zachwycony, jako starą figurą, po której nie można spodziewać się niczego przełomowego. Nie możemy przewidzieć, czy Obama będzie dobrym prezydentem, zdolnym do sprostania tym wyzwaniom. Jednakże, w porównaniu z Clinton i McCainem, po których tego spodziewać się nie należy, jest najlepszym kandydatem. Co ciekawe, obok wielkiego wrażenia jakie czyni, posiada sprecyzowany program polityczny. Świeżość Obamy, jego charyzma i udowodniona już efektywność napawają elektorat nadzieją. Nadzieja w takiej sytuacji, w jakiej USA obecnie się znajdują, znaczą bardzo wiele i mogą popchnąć miliony obywateli do działania. Czy Obamie uda się, jak sam obiecuje, dokonać zwrotu w polityce zagranicznej, polegającego na odejściu od hegemonizmu USA i do wdrożenia tego państwa w ramy międzynarodowej uczciwej współpracy (jest pierwszym liczącym się kandydatem, który mówi takie rzeczy. Nawet Carter obiecywał "silne amerykańskie przywództwo")? Może tak, może nie. Ale nikt poza nim nie daje na to szansy. Głos sumienia wciąż nadaje (Mike Gravel) Gdyby wszyscy spośród biorących udział w prawyborach demokratów, którzy podzielają jego poglądy i na których wrażenie wywarły jego wystąpienia, mieli oddać na niego swój głos, to Mike Gravel miałby nominację w kieszeni. Rzeczywistość przedstawia się w tym zakresie o wiele mniej pięknie. Na skutek izolacji tego kandydata w mediach, jak i w łonie własnej partii, głos na Gravela powszechnie uchodzi za stracony. Tysiące wyborców (a pamiętajmy, że większość z około 30 proc. demokratów biorących udział w wyborach wstępnych to, podobnie jak u republikanów religious right, elementy najbardziej lewicowo i antywojennie nastawione) oddaje więc "z pragmatyzmu" swoje głosy na innych kandydatów, których tak w sercach nie nosi. Tak więc sędziwy były senator zebrał do tej pory nieco ponad dwadzieścia tysięcy głosów (co daje marne 0,09 proc.), nie zdobywając żadnego delegata, przy czym w kilku stanach nie udało mu się w ogóle zarejestrować na listę. Może najwyżej pomarzyć o pojawieniu się na konwencji. Dlaczego więc Gravel, choć z jednej strony poparcie dla niego plasuje się na marginesie marginesu statystycznego, po blisko ćwierćwieczu politycznego niebytu, stał się bez mała najbardziej popularną postacią i autorytetem dla owych młodych demokratów? Wielu z nich bardzo chętnie widziałoby w Białym Domu Gravela, którego chlubna przeszłość z czasów wojny w Wietnamie jak nikogo innego, pasuje na odpowiedniego przywódcę w okresie irackiej katastrofy. Uznanie Gravela za wielkiego przegranego wyborów byłoby łatwo nasuwającym się wytłumaczeniem, ale całkowicie błędnym. Senator ani przez moment, co sam przyznaje bez oporów, nie liczył na wygraną, a tym bardziej duże poparcie. Jego głównym celem było użycie walki o nominację jako swego rodzaju trybuny. Czy osiągnął ten cel? Jeszcze jak! Dzięki wystąpieniom w debatach, gdzie początkowo dopuszczono go wyłącznie z szacunku dla sprawowanego dawniej urzędu i roli, jaką w latach 70. odgrywał w partii, z miejsca stał się jednym z najbardziej znanych kandydatów. Typowany przedtem do roli rzecznika niezadowolonych kongresman Dennis Kucinich (niedawno opadł ze stawki, aby bronić zagrożonego miejsca w Izbie), został całkowicie przesłonięty pasją i zdolnościami oratorskimi Gravela, który jako polityczny emeryt, nie ma nic do stracenia. W rzeczy samej widok człowieka, który praktycznie jednoosobowo zakończył pobór wojskowy w latach siedemdziesiątych, zmywającego głowy wiodącym kandydatom, pożerającym ich w dyskusji na argumenty, nie spowoduje oczywiście wzrostu poparcia, ale inspiruje tysiące demokratów. Wreszcie mają kandydata, który nie boi się powiedzieć publicznie tego, co "poważnym pretendentom" nie przejdzie przez gardło. Gravel podkreślał, iż jeżeli uda mu się dotrzeć do tej grupy i choć trochę ją zainspirować, to będzie uważał swój udział za sukces. Jak na razie udało mu się w dużej mierze go osiągnąć. Dzięki jego obecności, lewicowo-antywojenne skrzydło partii, które nareszcie ma swego głośno słyszalnego rzecznika, nabrało znaczenia, co zmusza zarówno Obamę jak i o wiele bardziej "jastrzębiowatą" Clinton do, choćby werbalnego, wychodzenia naprzeciw ich postulatom. Czy wiodąca dwójka będzie podążać tym szlakiem? Na to trudno odpowiedzieć. Nawet jeżeli nie, to wpływ, jaki Mike Gravel i jego kampania, wywarły na wzrost siły owego skrzydła, stając się czymś w rodzaju głosu sumienia partii, nie będzie czymś, to zniknie z dnia na dzień. Eugene McCarthy również z kretesem przegrał walkę o nominację w 1968 roku, ale zainspirował miliony, które pewnego dnia znalazły się w kręgu władzy. Mr. Spoiler (John Edwards) To właśnie Johnowi Edwardsowi winien należeć się tytuł największej sensacji prawyborów w 2004 roku. Wielu co prawda uważa, iż największym zaskoczeniem była eliminacja faworyta Howarda Deana przez Johna Kerry'ego. Zaskoczeniem i owszem, ale na pewno nie dla kręgu zorientowanych, w którym od dawna przewidywano utrącenie kandydatury samozwańczego outsidera (do którego miana Dean, z racji długoletniej kariery i powiązań, niezupełnie pasował) przez osobę cieszącą się poparciem establishmentu. Natomiast kompletną niespodzianką był awans mało znanego senatora pierwszej kadencji z grona underdogów, na pozycję drugiego w wyścigu i przejęcie zarazem roli faworyta dołów partyjnych. Co prawda Edwards znalazł się daleko w tyle za Kerrym, wygrywając prawybory jedynie w rodzinnej Karolinie Południowej i reprezentowanej Karolinie Północnej. Zbyt mało aby (wraz z głosami i delegatami zdobytymi w innych stanach), choć przez moment zagrozić nominacji dla Kerrry'ego, ale wystarczająco, aby skłonić nominata do powierzenia mu kandydatury na wiceprezydenta. Kerry i Edwards minimalnie przegrali wybory, ale obu z miejsca zaczęto uważać za potencjalnych kandydatów za cztery lata. Kerry'ego, bo mimo liberalnych pozycji przegrał dosłownie o włos, a więc wciąż miał potencjał, Edwardsa z kolei, bo zaczynając z niczym zdołał stać się gwiazdą ogólnokrajowych wyborów. Perspektywy Kerry'ego z początku wyglądały o wiele lepiej. Jest długoletnim, wpływowym senatorem. Edwards z kolei musiał zrezygnować z ubiegania się o reelekcję w Senacie, aby móc mierzyć wyżej. Zresztą perspektywy ponownego wybory w Karolinie Północnej stały pod poważnym znakiem zapytania wobec ostrego skrętu stanu w stronę republikańską (Bush wygrał tam dużą przewagą, mimo tego, iż był to stan Edwardsa). Niemożność przeciągnięcia reprezentowanej jednostki administracyjnej na stronę demokratów stała się przyczyną ostrej krytyki Edwarda. Czyżby więc miał być jednym z wielu meteorów na firmamencie? Dobrowolna rezygnacja z rewanżu, mimo początkowego zainteresowanie, ze strony Kerry'ego, na powrót otworzyła jego byłemu partnerowi drogę do Białego Domu. Tym razem jako faworyta. W 2008 roku zdobył w Iowie ponownie drugie miejsce, ale tym razem była to porażka. Edward nie był już aspirantem z dalszych szeregów, dla którego srebrny medal jest zwiastunem złotego. To była porażka. Zajęcie przez Hillary Clinton i Baracka Obamę pozycji "współprowadzących" już wcześniej stawiało go w pozycji odległej trójki, ale początkowo szanse miał spore. Skończyło się jednak na przewidywaniach. Po Iowie było już tylko gorzej: marne 17 procent. Końcem była Karolina Południowa. W rodzinnym stanie ponownie zdobył 17 procent i niedługo potem wycofał się z walki. I tutaj należałoby zakończyć pisanie rozdziału o nieudanej, krótkotrwałej kampanii prezydenckiej Edwardsa, gdyby nie jeden, bardzo istotny, szczegół. Edwards odgrywał dotychczas rolę spoilera, czyli kandydata, który sam nie ma realnych widoków na zwycięstwo, ale dzięki odległej trzeciej pozycji i poparciu może stać się języczkiem u wagi, przesądzając o zwycięstwie lub porażce Obamy lub Clinton. Tym bardziej, że uchylił się od udzielenia poparcia jednemu z niedawnych rywali. Większość stanów już głosowała, ale przed nimi wciąż są tak kluczowe wybory, jak w Pensylwanii, Ohio i Teksasie. Poparcie Edwarda, który wciąż ma znaczne grono zwolenników, zwłaszcza w środowiskach związkowo-robotniczych dwóch pierwszych stanów. Mimo wycofania się z wyścigu, Edwards wciąż dysponuje blokiem 26 delegatów. Wydawać się to może śmieszącą sumą przy tysiącach, popierających Clinton i Obamę, ale wobec prawdopodobieństwa pata na konwencji, 26 głosów może odegrać rolę niewspółmierną do ilości. Edwards nie będzie prezydentem, ale być może to w jego rękach znajduje się decyzja, kto będzie nominowany. |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Wolność wilków oznacza śmierć owiec
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
24 listopada:
1957 - Zmarł Diego Rivera, meksykański malarz, komunista, mąż Fridy Kahlo.
1984 - Powstało Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych (OPZZ).
2000 - Kazuo Shii został liderem Japońskiej Partii Komunistycznej.
2017 - Sooronbaj Dżeenbekow (SDPK) objął stanowiso prezydenta Kirgistanu.
?