"Ponieważ przestrzeń, w której żyjemy, jest tak republikańska i konserwatywna – tzn. większość stacji radiowych została zmonopolizowana przez prawicowych mędrków, zachowawczych ewangelickich kaznodziejów i im podobnych – ci, którzy nie są Republikanami ani konserwatystami, nieliczna mniejszość, czują się zmarginalizowani. Do takiego stopnia, że gotowi są bronić programu, posunąć się tak daleko, jak będzie trzeba, żeby obronić niewielki skrawek przestrzeni radiowej, który należy do nas, zwolenników postępu" - mówi Joseph Fitsanakis, organizator Democracy Now Tri-Cities.
Dwa lata temu, uzbrojona w opatrzoną siedemdziesięcioma podpisami petycję, niewielka grupa aktywistów, zamieszkujących rolniczy i górzysty północno-zachodni kraniec Tennessee, przekonała lokalną publiczną stację radiową, aby zgodziła się nadawać godzinny program informacyjny o postępowym zabarwieniu, zatytułowany Democracy Now. Na pozór mogłoby się wydawać, że ten zakątek Appalachów to miejsce najmniej sprzyjające podobnym inicjatywom – przytłaczająca większość mieszkańców pogrążonego w ekonomicznej zapaści rolniczo-górniczego regionu głosuje na Republikanów (75% poparcie w ostatnich wyborach prezydenckich). Jak to ujął Fitsanakis, "to takie miejsce, gdzie trzydzieści lat temu nie miałbyś w polityce nic do powiedzenia, o ile nie byłbyś członkiem Ku Klux Klanu".
Ostatnimi czasy, aby bronić i promować program, Fitsanakis wraz z kilkoma osobami założył grupę Democracy Now Tri-Cities (DNTC). Pewna liczba darczyńców, rekrutujących się spośród wspierających stację słuchaczy, stale zasila datkami fundusz na rzecz utrzymania programu na antenie lokalnej sieci WETS. Fitsanakis zwraca uwagę, że w tej części kraju postępowa aktywność polityczna wciąż pociąga za sobą bezpośrednie ataki: zdarzyły się wypadki ostrzelania, otrucia psa itp. "Związkowcy zaangażowani w organizowanie struktur pracowniczych w kopalniach mogą opowiedzieć wiele podobnych historii". Trzynastego sierpnia 2007 r., uzbrojony mężczyzna ostrzelał budynek stacji, nadającej Democracy Now w Huston, a jego kule cudem ominęły nocnego didżeja. Jednym z głównych celów DNTC jest stworzenie na miejscu sieci zwolenników, gotowych podnieść raban w razie kampanii wymierzonej w program.
Od strony merytorycznej, Democracy Now ma duże szanse na przetrwanie. Jak twierdzi szef stacji Wayne Winkler, odkąd tylko program pojawił się w WETS w 2005 r., reakcja słuchaczy była "jak najbardziej satysfakcjonująca (...). Pozytywny odzew był znacznie silniejszy niż niechęć". I choć słychać było także głosy sprzeciwu, "straciliśmy rachubę tego ile osób dzwoniło, ponieważ postanowiły zasilić nasz fundusz dzięki Democracy Now". Program przyciąga w tej chwili do stacji największą liczbę donatorów.
W dużej mierze, to właśnie dzięki tego typu oddolnym inicjatywom, popularność wydania Democracy Now, zatytułowanego War and Peace Report, zaczęła rosnąć w niezwykłym tempie: średnio dwie radiowe lub telewizyjne stacje tygodniowo włączają program do swojej ramówki. Nieformalna sieć nadawcza łączy uniwersytet, słuchaczy, NPR (zob. ramka) oraz stacje radiowe o niewielkiej mocy ze stacjami satelitarnymi, publiczną telewizją kablową, a także Internetem. W sieci, program jest dostępny zarówno w formacie audio czy wideo, jak i tekstowym. Gdy dwanaście lat temu zaczęto go emitować w Nowym Jorku, gościł na antenie 30 stacji, dziś ich liczba wzrosła do 700. Część programu jest tłumaczona na hiszpański i nadawana przez 150 radiostacji, głównie w Ameryce Łacińskiej.
Gwałtowny rozwój Democracy Now to efekt powszechnej tęsknoty za postępowym światopoglądem, krytycznym dziennikarstwem i pogłębionymi, wolnymi od dowcipkowania dyskusjami, charakterystycznymi dla programu. Podobnie jak w wielu mainstreamowych porannych lub wieczornych audycjach informacyjnych, formuła Democracy Now bazuje na skrócie wydarzeń z danego dnia. Jednakże w przeciwieństwie do innych audycji, w programie zajmuje się krytyczne stanowisko wobec przedstawianych tematów, badawczo przygląda się działaniom i wypowiedziom ludzi władzy, bez względu na ich partyjną przynależność. Amy Goodman, główna wydawczyni programu i jednocześnie jego gospodyni, uwielbia przytaczać wypowiedź I.F. Stone’a, amerykańskiego reportera śledczego, który grupie studentów dziennikarstwa powiedział: "Jeśli macie zapamiętać tylko dwa słowa, niech będą to te dwa: władza kłamie".
Różnorodność sposobów emisji audycji stanowi znakomity model ogólnodostępnej sieci niezależnych mediów. Bill Moyers, być może jedyny krytyczny dziennikarz amerykańskiej telewizji, pochwalił niedawno program za to, że stworzył "sieć, która nie jest instytucją". Jednak w przeciwieństwie do wielu niezależnych przedsięwzięć medialnych ostatnich lat, nie jest ona siecią wirtualną ani też w całości nie bazuje na Internecie. Robert McChesney, specjalizujący się w badaniach nad mediami założyciel reformatorskiej Free Press, dowodzi: "To, co w istocie wyróżnia Democracy Now, to przede wszystkim (...) sukces dziesięcioletniego przedsięwzięcia – program, nadawany przez kilka zaledwie lokalnych stacji, stał się niezwykle popularny wśród słuchaczy, którzy wspólnie stworzyli sieć".
Democracy Now wciąż jednak pozostaje na medialnym marginesie. Po części dlatego, że prezentowany tu materiał rutynowo uznaje się za stronniczy, mimo że jest to jedyny program o charakterze non-profit, niezwiązany z żadną partią polityczną ani ugrupowaniem, i mimo iż nie jest on finansowany z reklam, pieniędzy korporacyjnych czy rządowych. Przed przeprowadzką do północno-wschodniego Tennessee, grupa Fitsanakisa próbowała umieścić program na antenie w Nashville: "Zorganizowaliśmy wielką kampanię zbierania podpisów pod petycją, zebraliśmy ich jakieś trzy–cztery tysiące (...), a w rozgłośni po prostu powiedziano nam, że nieważne, ile podpisów zbierzemy, jesteśmy zbyt stronniczy, koniec i kropka".
Alternatywne ujęcie
Wysuwane przeciwko Democracy Now oskarżenie o stronniczość staje się zrozumiałe w kontekście postępującej konsolidacji amerykańskich mediów w rękach kilku wielkich korporacji, które wydają miliony na lobbowanie za sprzyjającymi regulacjami prawnymi. Proces ten nasilił się w latach 90. XX w. wraz z serią uchwał podjętych za prezydentury Billa Clintona. Zdaniem Erica Klinenberga, profesora socjologii na Uniwersytecie Nowojorskim, "rząd nie tyle "uwolnił" rynek, ile na nowo go uregulował", pozwalając "wielkim koncernom medialnym na konsolidację i zwiększenie stanu posiadania". Konsekwencje ustawy telekomunikacyjnej z 1996 r. okazały się szczególnie dramatyczne dla radia: jeden koncern mógł odtąd zostać właścicielem więcej niż ośmiu radiostacji, nadających dla danej społeczności.
Jeśli uwzględnić pewną gładkość i łatwość prezentowanych w redakcjach stanowisk, a także jeśli wziąć pod uwagę zakrojone na krajową skalę redukcje etatów dla korespondentów, okaże się, że wielkie koncerny medialne mają coraz większy interes w tym, żeby podtrzymywać iluzję neutralności swoich relacji. Tę iluzję wzmacnia piętnowanie niezależnych źródeł informacji jako "stronniczych". McChesney twierdzi, że określanie Democracy Now mianem programu stronniczego, "jest nietrafne i stanowi przejaw propagandy. Twórcy programu są równie, a nawet bardziej zainteresowani tym, żeby wiernie relacjonować fakty, tak jak media komercyjne. Ogromna część naszego politycznego dziennikarstwa uległa wypaczeniu i bezkrytycznie służy interesom ludzi władzy. Tymczasem Democracy Now każdego, kto ma władzę, traktuje z niebywałą podejrzliwością, nie tylko Republikanów czy Demokratów".
Goodman częściowo przypisuje sukces swojego programu właśnie zawodowemu upadkowi, do którego przyczyniła się atmosfera panująca w koncernach medialnych. Jej zdaniem, mainstreamowe media "wciąż eksploatują wąski krąg nadętych gaduł, które tak niewiele wiedzą na tak wiele tematów. Tymczasem podstawową zasadą dobrego dziennikarstwa jest (...) rozmowa z ludźmi, którzy stanowią cel działań politycznych". Goodman uważa, że konsekwencją zaniedbania tego obowiązku jest "głód alternatywy. Głód niemal wybuchowy".
W porównaniu z rywalami, Democracy Now bazuje na niezwykle skromnych zasobach: nie ma tu sztabu dziennikarzy śledczych goniących za sensacją, nie ma też wysoko postawionych źródeł. I choć w 25-osobowym zespole można znaleźć wielu doświadczonych dziennikarzy, konieczność przygotowania porządnego materiału na codzienną transmisję nie pozwala im zaangażować się w pełnowymiarową pracę reporterską. Skuteczność programu stanowi raczej pochodną doboru gości oraz umiejętnego tworzenia kontekstu dla omawianych wydarzeń, tak aby ukazywały się one w nowym świetle. Producenci audycji w bardzo pomysłowy sposób czerpią z informacji teoretycznie dostępnych dla wszystkich. Klinenberg uważa, że "ponieważ w eterze krąży taka masa wiadomości, w istocie to redaktorzy odgrywają kluczową rolę. Serwują zupełnie inny zestaw informacji niż pracownicy pozostałych redakcji".
Dziesięcio-, piętnastominutowy materiał zawierający główne informacje, powszechnie ceniony zarówno w Stanach, jak i w Ameryce Łacińskiej, to efekt dnia pracy jednego wydawcy z laptopem. Dziennikarze Democracy Now nie tylko korzystają z doniesień agencyjnych, ale także szperają w Internecie – przeglądają serwisy, postępowe blogi, raporty NGO. Trzech–czterech z około piętnastu głównych informacji w programie próżno by szukać w popularnych serwisach.
Szeroko dyskutowane tematy są często przedstawiane w sposób uderzająco odmienny niż w mediach mainstreamowych. Gdy w 2006 r. zmarł były prezydent Gerald Ford, amerykańska prasa wychwalała go jako człowieka, który po aferze Watergate "uzdrowił naród". Jedynie Democracy Now przypomniała o roli, jaką odegrał w masakrze w Timorze Wschodnim: "Ford explicite wyraził zgodę na rozpoczęcie inwazji przez indonezyjskiego dyktatora generała Suharto".
Podczas rozmowy w studiu nie ma miejsca na przekomarzanki i w przeciwieństwie do większości amerykańskich programów informacyjnych zachęca się tu gości do wyczerpujących wypowiedzi. Lista rozmówców obejmuje szerokie spektrum: od dziennikarzy śledczych po zwykłych ludzi; do studia zaprasza się intelektualistów, osoby publiczne, aktywistów, zaangażowanych politycznie artystów, a także przedstawicieli NGO, którzy rzadko – o ile w ogóle – goszczą w audycjach mainstreamowych. Wśród zaproszonych gości znaleźli się Hugo Chavez, Evo Morales, Noam Chomsky, Naomi Klein, Ralph Nader, Robert Fisk, Edward Said, Arundhati Roy oraz przewodniczący kubańskiego parlamentu Ricardo Alarcon. I choć jawnym zamiarem twórców programu jest stworzenie przestrzeni dla marginalizowanych głosów postępowców, nie chodzi im o to, aby zamienić się w lewicową tubę. Przedstawiciele agencji rządowych oraz korporacji, o których mowa w programie, zawsze są zapraszani do studia, choć rzadko zaproszenie przyjmują. Niedawno w debacie w programie wzięli udział były szef Federalnego Banku Rezerwy Alan Greenspan oraz przewodniczący stowarzyszenia zrzeszającego prywatne firmy handlowe.
Jednym z niezaproszonych gości był urzędujący wówczas prezydent Bill Clinton. Zadzwonił on do studia w dniu wyborów w 2000 r. z zamiarem nakłonienia słuchaczy, żeby głosowali na kandydata demokratów, Ala Gore’a. Tymczasem ignorując ten zamiar, Amy Goodman wykorzystała okazję, by rozpocząć indagację: "Namawia pan radiosłuchaczy, żeby poszli do urn i zagłosowali. Co powie pan ludziom, którzy uważają, że obie partie zostały kupione przez wielkie korporacje i że... w związku z tym ich głos nie ma znaczenia?". Następnie przez trzydzieści minut odpytywała prezydenta z takich tematów, jak sankcje nałożone na Irak czy poparcie członków Partii Demokratycznej dla kary śmierci. Poirytowany Clinton wybuchnął na koniec, oskarżając Goodman, że zadaje pytania "wrogie i agresywne". "Tylko krytyczne", odparła dziennikarka.
Goodman opowiadała, że następnego dnia zadzwonił do niej pracownik biura prasowego prezydenta i zbeształ za to, że pogwałciła "fundamentalne reguły" wywiadu. "Jakie fundamentalne reguły?", spytała - "To była improwizowana rozmowa i żadnych "reguł" nie ustalono". Pracownik biura prasowego orzekł, że wykroczenie Goodman polegało na tym, że zboczyła z tematu – chciała rozmawiać o czymś innym niż głosowanie i trzymała Clintona przy telefonie zbyt długo. Odparła więc: "Prezydent Clinton to najpotężniejsza osoba na świecie. Mógł odłożyć słuchawkę, kiedy tylko chciał". Opowiadając później tę historię, Goodman dodała: "Nie traktuję ludzi u władzy, jakby byli udzielnymi książętami. Zostali zatrudnieni przez obywateli tego kraju".
Democracy Now nie przyjmuje na siebie roli, którą amerykańskie media odgrywają zwykle w okresie poprzedzającym wybory. W Stanach Zjednoczonych sztaby wyborcze liczą, że w czasie kampanii mainstreamowe media potraktują każdą dyskutowaną przez kandydatów kwestię lub taktyczną decyzję jako wiadomość dnia. I tak na przykład, kiedy ostatnio Hillary Rodham Clinton ubiegała się o nominację Demokratów i jej notowania zaczęły spadać, decyzja, aby w zbliżającej się debacie pani Clinton była bardziej agresywna, wywołała szum w mainsreamowej prasie. Było to łatwe do przewidzenia. Następnych kilka dni przyniosło zalew artykułów na temat ostro broniącej swoich racji kandydatki, a sama pani Clinton dostała pod dostatkiem czasu antenowego, żeby objaśnić i pokazać, na czym polega jej nowy wizerunek. Democracy Now potraktowała sprawę prościej: w ogóle się nią nie zajęła.
W 2004 r., podczas wyścigu George’a W. Busha i Johna Kerrego, w programie informowano wprawdzie regularnie o wynikach sondaży i o tym, jak kształtuje się poparcie, ale przeważającą większość czasu poświęcono na istotniejsze kwestie systemowe. Podobnie jak dziś, także i wówczas twórcy programu nie zgodzili się, aby czas antenowy posłużył kandydatom do promocji własnego wizerunku. Uprzywilejowaną pozycję miał natomiast materiał poruszający kwestię ostracyzmu, z jakim spotkał się kandydat trzeciej partii, doniesienia o policyjnych represjach wobec protestujących w związku z wyborami, a zwłaszcza informacje o niebezpieczeństwie (które ostatecznie stało się rzeczywistością) coraz powszechniejszego pozbawiania obywateli praw wyborczych. W programie Democracy Now zajmowano się więc tym, czym nie zajmowała się ani prasa, ani politycy, na przykład w audycji wyemitowanej 14 października 2004 r., pod tytułem "Milion robotników maszeruje, aby zwrócić uwagę na problemy pracownicze ignorowane przez obu głównych kandydatów".
Już jesienią 2001 r., wiele mainstreamowych mediów sumiennie przygotowywało grunt pod społeczną akceptację ataku na Irak. Cytując urzędników federalnych, media zaczęły łączyć odległe informacje w całość sugerując, że za akcją rozsyłania listów z wąglikiem do prasy i polityków stał "diabelski kumpel ben Ladena, Saddam". W odpowiedzi na to, dziennikarze Democracy Now zwrócili uwagę na fakt, że "pracownicy administracji Busha oraz media usilnie próbują znaleźć powiązania między Irakiem a atakami z 11 września albo listami z wąglikiem" i że FBI w tej sprawie podąża zupełnie innym tropem.
Niedługo przed inwazją, brytyjska prasa doniosła, że rząd amerykański nagrywa rozmowy telefoniczne członków Rady Bezpieczeństwa w kwaterze głównej ONZ. Democracy Now poinformowała o tym fakcie niemal jako jedyna stacja w Stanach. Podobnie, przedstawiony przez nią szczegółowy materiał z akcji antywojennych na terenie USA, był jedynym takim materiałem w kraju. Widzowie i słuchacze mainstreamowych programów informacyjnych nie mieli szansy dowiedzieć się na przykład o okupacji biura senator Hillary Clinton, po tym jak zagłosowała za przyjęciem rezolucji w sprawie wojny w Iraku. Nie dowiedzieli się też o tym, że "Mężczyzna został aresztowany w centrum handlowym za noszenie koszulki z napisem "daj szansę pokojowi": ponad 150 osób pokazało się w podobnych koszulkach" (Democracy Now, 6 marca 2003 r.).
Ujmując rzecz prosto, analiza oficjalnej linii władzy oraz bogaty wybór źródeł w programie Democracy Now pozwalają słuchaczom i widzom przedrzeć się przez medialną pianę i zyskać jaśniejszy obraz tego, co dzieje się w Iraku oraz w ich własnym kraju. Wydawać by się mogło, że podobnie krytyczna perspektywa to oczywisty dziennikarski obowiązek, ale w owym czasie w Stanach naprawdę tylko nieliczna mniejszość była skłonna go spełniać. Na przykład, przez pierwsze trzy tygodnie wojny w Iraku, sześć głównych telewizyjnych programów informacyjnych nie przedstawiło żadnej wyczerpującej wypowiedzi Amerykanina, który byłby przeciwny inwazji. W programie Democracy Now takich wypowiedzi znalazło się trzydzieści.
Democracy Now kilka razy udało się wpłynąć na wielkie koncerny medialne. W marcu 2004 r., kiedy mainstreamowa prasa po macoszemu potraktowała zamach stanu na Haiti, uznając całą sprawę za zwykły bunt przeciwko skorumpowanemu dyktatorowi, dziennikarze Democracy Now w swoich dociekaniach posunęli się znacznie dalej. Z wywiadu, którego udzielił im haitański prezydent Jean-Bertrand Aristid, wynikało, że to armia amerykańska, pod lufami karabinów, zmusiła go do rezygnacji, a następnie uprowadziła. Ten wnikliwy materiał sprawił, że inne media musiały na powrót zająć się sprawą. Opisując całe wydarzenie, Goodman powiedziała: "Nazywam to dziennikarskim przeciekiem w górę [trickle-up]".
Czasami możemy zobaczyć jeszcze inne efekty tego "przeciekania w górę". Kiedy w lutym 2007 r., w programie Democracy Now przeprowadzono rozmowę z reporterem śledczym BBC Gregiem Palastem – pokazał on, jaką rolę Biały Dom odgrywa w procederze wykorzystywania pieniędzy z rządowego funduszu pomocowego na finansowanie prywatnych wierzycieli-wyzyskiwaczy krajów rozwijających się – następnego dnia dwóch członków Kongresu przedstawiło sprawę prezydentowi Bushowi, naciskając, aby on z kolei odpowiedzialnie poruszył ją na czerwcowym szczycie G8. W kolejnej rozmowie Palast stwierdził: "dopóki nie usłyszeli o tym w Democracy Now – wielu członków Kongresu słucha programu – nie mieli pojęcia, że pieniądze wyciekają".
Koncerny medialne zostawiają dużo miejsca, które można zająć
Ponieważ Democracy Now dociera do swojej publiczności poprzez niezwykle różnorodną sieć mediów, bardzo trudno stwierdzić, jak liczna jest grupa odbiorców, nie wspominając już o ich przekonaniach politycznych. Mimo to, nie ma wątpliwości, że główny rdzeń stanowią słuchacze i widzowie o poglądach postępowych. "Nie jest to jednak stereotypowa lewica – popijający latte mieszkańcy San Francisco czy bostończycy", zapewnia McChesney. "To członkowie różnych grup społecznych i są wśród nich także mieszkańcy środkowych stanów".
Być może jednym z powodów zaskakującej żywotności programu w zdominowanym przez Republikanów północno-wschodnim Tennessee jest to, że kontrola źródeł informacji przez wielkie koncerny i rząd złości wielu Amerykanów, zarówno na lewicy, jak i na prawicy. "Koncerny medialne zostawiają dużo miejsca, które można zająć", mówi Goodman. W obozie Republikanów są ludzie, którzy stopniowo pozbywają się złudzeń co do kłamstw administracji Busha, skandali, wojskowych porażek czy nadmiernej rozrzutności i podobnie zaczynają traktować programy informacyjne. Zdaniem Fistanakisa, z obawy przed rosnącą tendencją do uszczuplania swobód obywatelskich i wolności wypowiedzi, o czym nieustannie mówi się w Democracy Now, kilka osób, głosujących na Republikanów, przyłączyło się do DNTC. Co najmniej troje innych konserwatywnych wyborców poparło program DNTC, twierdząc, że choć pewne rzeczy trudno im przełknąć, to "czują się sfrustrowani działaniami obecnego rządu, a Democracy Now jest jedynym programem – jak to ujął jeden ze słuchaczy – choć w części rozsądnym i krytycznym wobec administracji".
Goodman uważa, że media wyolbrzymiają różnice między prawicą a lewicą: "Myślę, że wiele trosk jest wspólnych. Konserwatystów martwi zakres władzy wielkich korporacji oraz kwestia prywatności. Rodziny wojskowych są wściekłe z powodu tego, co przytrafiło się ich synom i córkom, podczas gdy dzieci ludzi potężnych nie poszły na wojnę". Fitsanakis twierdzi, że tam, gdzie Internet nie należy do głównych źródeł informacji, ludzie "włączają radio i słuchają programu, w którym mogą usłyszeć o swoich troskach".
Kilku słuchaczy, nieusatysfakcjonowanych pasywną postawą, regularnie poświęca swój czas programowi. Democracy Now odziedziczyła po Pacifica Radio, swojej rodzimej sieci, strukturę, która opiera się na pracy wolontariuszy. Program poświęcony wyborom do kongresu, który przy udziale Amy Goodman i postępowej rozgłośni Pacifica Radio Network powstał w 1996 r., szybko przekształcił się we flagową audycję informacyjną radiostacji. W roku 1999, rozpoczęła się dwuletnia walka frakcyjna w łonie rozgłośni. W rezultacie, dalsza edycja Democracy Now była zagrożona. I choć niechętną programowi frakcję ostatecznie usunięto z Pacifica, to w celu zapewnienia Democracy Now autonomii, w 2002 r. Goodman, wraz ze współpracownikami, zdecydowała się. utworzyć niezależną organizację non-profit. Mimo to, program wciąż jest rozpowszechniany przez Pacifica Radio Network, a obie stacje łączą ścisłe związki.
Gdyby nie regularne wpływy pieniężne od widzów i słuchaczy oraz ich ochotnicza praca, obie organizacje nie byłyby w stanie utrzymać sięgającej od wybrzeża do wybrzeża sieci. Gdyby nie praca wolontariuszy, nie udałoby się też przenieść programu na nośniki wideo; również internetowy zapis programu przez wiele lat był możliwy jedynie dzięki grupowemu wysiłkowi ochotników z całego świata. Organizacja regularnie korzysta z około ośmiotysięcznej bazy wolontariuszy (1700 w Nowym Jorku), którzy zgłaszają się za pośrednictwem strony internetowej, gotowi poświęcić kilka godzin lub cały dzień, często na prace administracyjne. Osoby spoza Nowego Jorku pomagają na odległość, na przykład koordynując spotkania Amy Goodman ze słuchaczami w całym kraju. Ochotnicy wspierający program wzięli również na siebie zadanie promocji Democracy Now, rozprowadzając ulotki i nalepki dostępne na stronie internetowej. Grupa aktywistów z Zachodniego Wybrzeża za zebrane pieniądze wykupiła reklamę dla programu na billboardzie: "Koncerny medialne mylą się w kwestii Iraku. Wspieraj program, który ma rację!".
Inni ochotnicy zabiegają o to, żeby Democracy Now mogła dotrzeć do jak największej liczby odbiorców. W Japonii, grupa wolontariuszy zaoferowała się, że przygotuje stronę internetową z tłumaczeniem skrótu codziennych informacji, natomiast w Phoenix i Buffalo, słuchacze, poirytowani nieudolną polityką lokalnego radia publicznego, zbierają pieniądze i raz na jakiś czas wykupują czas antenowy w rozgłośniach komercyjnych. Z kolei w Baltimore, wolontariusz z dostępem do telewizji satelitarnej codziennie nagrywa audycję, rowerem zawozi nagranie do miejscowej stacji z dostępem publicznym i stamtąd ją rozpowszechnia. Wreszcie w Massachusetts, gdzie grupie ochotników nie udało się przekonać lokalnej rozgłośni do nadawania programu, osiemdziesięcioletnia Frances Crow zainstalowała piracki nadajnik na tyłach swojego domu i stamtąd emituje program. "Democracy Now nigdy nie brakowało wolontariuszy", mówi Karen Ranucci, główny menedżer organizacji. "I choć teraz możemy się już obyć bez ich pomocy, nie udałoby się nam tego osiągnąć bez nich".
Wracając do Tennessee: DNTC posuwa swoją działalność krok dalej – przez stworzenie lokalnej grupy wsparcia dla Democracy Now, stara się zaktywizować wspólnotę ludzi o postępowych poglądach. "Doszliśmy do wniosku – mówi Fistanakis – że ludzie, którzy słuchają Democracy Now, to ci, do których chcemy dotrzeć najpierw. Skoro program można usłyszeć niemal wszędzie w całym kraju, i są miliony jego potencjalnych odbiorców, niektórzy z nich fizycznie odizolowani – w górach lub innych przedziwnych miejscach – dlaczego nie wykorzystać go, aby zebrać ich razem?". Przez pierwszych sześć miesięcy działalności, do DNTC przystąpiło 150 osób. W ramach ośmiu jednoczesnych akcji protestacyjnych w czwartą rocznicę inwazji na Irak, zorganizowano m.in. setki demonstracji oraz skoordynowane obchody Dnia Ziemi. Manifestacja przed lokalną fabryką amunicji, produkującą pociski z zubożonym uranem, była jedną z prób nawiązania współpracy z działaczami związku zawodowego górników. Jednakże, zdaniem Fistanakisa, ta ostatnia akcja nie zakończyła się pełnym sukcesem: "Kilku związkowców wprawdzie przyłączyło się do pikiety, ale jeśli chodzi o naszych ludzi, ci okazali się zbyt płochliwi i nazbyt nieśmiali w kontaktach z policją. Ale z pewnością jest tu potencjał".
Democracy Now, jako nadawca radiowy, należy do dwóch głównych kategorii organizacji non-profit: kategorii radiostacji lokalnych oraz kategorii subsydiowanej częściowo przez rząd sieci National Public Radio (NPR). Radiostacje lokalne nadają lokalne programy i często posiłkują się pracą ochotników; niemal w całości są także finansowane ze środków przekazywanych przez słuchaczy oraz miejscowe firmy. Wiele z nich powstało w latach 60. i 70. – mogły wówczas ubiegać się o pozwolenie na nadajniki o dużej mocy. Dziś natomiast, rośnie popularność radiostacji o słabym sygnale, wspomaganych przez Prometheus Radio Project. Z kolei NPR grupuje najczęściej nadawane programy sieciowe, korzystając z nadajników o dużej mocy, oraz dysponuje znacznie bardziej konkretnym budżetem. Jest finansowana zarówno przez wielkie firmy, jak i przez rząd, podczas gdy wchodzące w jej skład radiostacje, muszą polegać na datkach lokalnych społeczności.
Poza nadajnikami NPR, Democracy Now jest transmitowana także przez kilka stacji, należących do działającej na podobnych zasadach sieci telewizyjnej Public Broadcasting Service (PBS). I choć program dostaje pieniądze za transmisję od NPR i PBS, nie dostaje ich bezpośrednio od koncernów i rządu. Nadawcy satelitarni w USA są obecnie zobowiązani do udostępnienia kilku kanałów organizacjom non-profit, które chcą nadawać programy interesu publicznego. Dzięki temu, dostęp do eteru ma sieć satelitarna Free Speech and Link, transmitująca Democracy Now. W Europie, program można odbierać za pośrednictwem satelity w World Radio Network’s o 17.00 czasu środkowoeuropejskiego albo na stronie www.democracynow.org.
Danielle Follett
Thomas Boothe
tłumaczenie: Katarzyna Makaruk
Tekst ukazał się w "Le Monde Diplomatique. Edycja polska".