Trzeba stwierdzić sprawiedliwie, że lansowaniem rynkowych reguł gry w życiu codziennym zajmują się w Polsce dzielnie od blisko 20 lat nie tylko sympatycy środowiska PO, ale również media publiczne i prywatne, politycy różnych partii, tzw. "niezależni eksperci" z BCC, Centrum im. Adama Smitha i wielu licznych organizacji pracodawców. W końcu interes klasy panującej ma być odbierany i rozumiany jako interes wszystkich ludzi.
Najbardziej pojętnymi uczniami tych lekcji są przedstawiciele klasy średniej oraz ci, którzy do niej aspirują. Bycie "w środku" jest trendy. Nie przez przypadek. Tak się składa, że bohaterami większości reklam są przedstawiciele heroicznej klasy średniej. Media głównego nurtu prezentują świat z perspektywy klasy średniej. Politycy mówią o klasie średniej jako sile napędzającej gospodarkę, modernizującej społeczeństwo oraz będącej gwarancją spokoju i stabilizacji społecznej.
Platforma Obywatelska również podziela wiarę w klasę średnią i trochę świadomie, trochę z braku innego pomysłu, tworzy wizerunek partii reprezentującej "środkowe pozycje" - umiarkowane, uważające się za racjonalne, unikające niepotrzebnych konfliktów.
Tyle że jest to świat medialny. W realnych polskich warunkach przeważają ludzie biedni i mocno podzieleni. Jak podała ostatnio w swoim raporcie Komisja Europejska, ok. 26% dzieci żyje w Polsce w biedzie, a co piąty Polak wegetuje poniżej progu ubóstwa. Co z tego, że tzw. średnia dochodów w Polsce rośnie, jeśli 70% polskich pracowników nie osiąga nawet poziomu średniej płacy (która, jak wiadomo, do wysokich nie należy)? Nie przeszkadza to większości Polaków (zarówno tym zarabiającym 1 tys., jak i kilkanaście tysięcy miesięcznie) zaliczać się właśnie do klasy średniej - większość respondentów pytanych o to przez ankietera zazwyczaj widzi swoje miejsce właśnie na środkowej półce w społeczeństwie. I co się z tym wiąże, chętnie akceptuje wzory zachowań i poglądów, które lansowane są jako modne i warte wygłaszania. Przeciętny Polak coraz częściej pod wpływem mediów rozumie, że powinien - jak rasowy Amerykanin wychowany w społeczeństwie klasowym - wygłaszać oficjalny optymizm i głęboko wierzyć w swój sukces. Nawet wbrew faktom, własnym odczuciom i zwykłej logice. Fałszywa świadomość i "medialne poczucie szczęścia" rodaków ma się dobrze.
Konformizm klasy średniej był opisywany wielokrotnie przez badaczy nauk społecznych w różnych okresach historycznych: konsumpcja na pokaz, prezentowanie tylko modnych poglądów, fascynacja losami możnych tego świata, olbrzymia potrzeba bycia lepszym od innych, a jednocześnie wewnętrzny przymus pozostawania w zgodzie z aktualnymi trendami. A wszystko to podane w egoistycznym sosie pogardy wobec ludzi znajdujących się na niższych pozycjach. Generalnie: raczej kiepski wzorzec do modernizacji kraju.
Poza upowszechnianiem mitu klasy średniej - na skutek braku nowych koncepcji - Tusk i koledzy wyciągają stare odgrzewane kotlety: podatek liniowy i jednomandatowe okręgi wyborcze. Jakby to miała być recepta na zmianę jakości życia Polaków. Pomysł podatku liniowego oddala Polskę od standardów zachodnioeuropejskich (obecnie funkcjonuje w zasadzie tylko w krajach peryferyjnego kapitalizmu - głównie w obszarze Europy Wschodniej), natomiast okręgi jednomandatowe wzmacniają jeszcze bardziej szanse ludzi bogatych, którzy mają nieograniczone budżety na kampanie wyborcze. Do tych postulatów dochodzi jeszcze mantra fundamentalistów rynkowych - czyli płatna edukacja i komercjalizacja służby zdrowia. I to na razie cały pomysł PO na zmianę Polski. Z jednej strony, niewidzialna ręka rynku zadba o wszystkich, z drugiej, jeśli niektórzy nie zadbają o siebie, to ich problem...
Można byłoby pomyśleć, że jest to podkładanie się ze strony rządzących i wręcz idealne warunki do promowania bardziej sprawiedliwych i racjonalnych modeli życia publicznego. A co robią w tym czasie przedstawiciele tzw. lewicy? Wśród strajkujących w hipermarkecie Tesco nie było ich widać. Górnicy z "Budryka" też nie usłyszeli wyrazów poparcia ze strony LiD. Za to poseł Celiński z SdPl lansował pomysł odpłatnych studiów, jako bardziej sprawiedliwy system niż obecnie istniejący, a Wojciech Olejniczak, aspirujący do roli przywódcy lewicy, razem z liderami PiS oburzał się odbieraniem ochrony BOR urzędnikom prezydenckim. Nie wiadomo: śmiać się czy płakać? Tylko proszę nie mówić, że te wszystkie występy liderów LiD, które mają rzekomo pokazać ich odpowiedzialność za państwo, stanowią konieczny element zabiegów o zdobycie głosów środka. Szczurlandia to nie jest kraina marzeń lewicy, a jej mieszkańcy raczej nie są zainteresowani szukaniem sprawiedliwszych światów. Nie warto o nich zabiegać.
Wielbiciele Szczurlandii, jak dostaną po głowie wskutek swej naiwnej wiary w niezawodny rynek, to sami przyjdą po pomoc (inna sprawa czy do lewicy). Już Mills - amerykański socjolog - pisał o zagubieniu politycznym "białych kołnierzyków": "Na krótszą metę pójdą stadem tam, gdzie znajdą większy prestiż, na dalszą metę pójdą za tym, kto będzie silniejszy, bo ostatecznie o prestiżu decyduje władza".
Kultem szczura jest ciągła rywalizacja, dla ludzi lewicy wartością jest współpraca i solidarność. Piotr Kropotkin, uczony rosyjski anarchista, udowadniał, że pomoc wzajemna jest istotniejszym czynnikiem rozwoju społeczeństwa niż wzajemna walka. I ta myśl wyznacza również dziś kierunek lewicy.
To, co warto dziś robić, to blokować wszelkie działania, które zamiast obiecanej Irlandii czynią z Polski neoliberalną, egoistyczną i nadętą Szczurlandię.
Piotr Żuk
Autor jest pracownikiem naukowym w Instytucie Socjologii Uniwersytetu Wrocławskiego. Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".