Majmurek: Demokracja w Ameryce?
[2008-04-13 00:30:27]
Kraj bez partii robotniczej W wyniku tego amerykańska demokracja przybrała kształt radykalnie odmienny od demokracji europejskich. Od czasów pierwszej wojny światowej w Europie oś politycznego sporu wyznaczał konflikt między polityczną reprezentacja świata pracy w postaci partii socjalistycznych i komunistycznych, a partiami mieszczańskimi. Przy czym nacisk partii lewicy, strach przed społeczną rewolucją na wzór sowiecki, wreszcie istnienie całościowej alternatywy dla systemu kapitalistycznego jaką był Związek Radziecki i jego państwa satelickie(jakkolwiek nie oceniać by je z punktu widzenia realizacji socjalistycznych ideałów) przesunęły w Europie nawet prawicę na bardziej lewicowe pozycje. Te czynniki zmusiły wszystkie europejskie partie polityczne do przyjęcia pewnych podstawowych postulatów socjalnych, tak samo jak przemiany społeczne zmusiły wcześniej prawicę do zaakceptowania Wielkiej Rewolucji Francuskiej. Zupełnie inaczej wyglądała sytuacja w Ameryce. Jak słusznie zauważa Samir Amin specyfiką demokracji w ojczyźnie Jeffersona, tym co odróżnia ją od wszystkich innych państw demokratycznym, czynnikiem który determinuje jej wyjątkowość jest brak partii robotniczej. W amerykańskim systemie politycznym nigdy nie wykształciła się polityczna reprezentacja świata pracy, która miałaby realne szanse nawet tyle nie przejąć władzę w wyniku wyborów, co swoją obecnością w ciałach legislacyjnych wpływać na kształt ustawodawstwa i publicznej debaty. By użyć terminologii gramsciańskeij obie partie amerykańskie, Republikanie i Demokraci są i zawsze były jedną partią organiczną, reprezentacjami jednej klasy społecznej: amerykańskiego biznesu. Konflikty między nimi, od samego początku istnienia Stanów Zjednoczonych jako państwa były konfliktami między różnymi skrzydłami amerykańskiego mieszczaństwa. Jednak wspólną cechą obu najważniejszych partii zawsze był sprzeciw wobec wszelkiej polityki kojarzącej się z rozwiązaniami socjalistycznymi, czy socjaldemokratycznymi, akceptacja dla wolnego rynku jako najbardziej efektywnego sposobu zarządzania zasobami ekonomicznymi i dla wytwarzanych przez niego nierówności. Oczywiście, w historii Ameryki istniały partię odwołujące się do lewicowych wartości i głoszące radykalny program społeczny. Ale nigdy nie były w stanie realnie zagrozić istniejącym stosunkom władzy, zmobilizować poparcia grup społecznych, które ze względu na swoje dobrze pojęte ekonomiczne interesy popierać je powinny. Ani Partii Socjalistycznej, ani Komunistycznej Partii USA, ani trockistom nie udało się zdobyć solidnego oparcia w bazie związkowej, która w Stanach zawsze była apolityczna, skupiona przede wszystkim na obronie wąskich interesów grup zawodowych, niezdolna do całościowej walki o przesunięcie krajowej dystrybucji bogactwa w stronę świata pracy. Zresztą amerykański establishment zwalczał zagrażające jego panowaniu partie nie wahając się sięgać po polityczne represje. Już Eugene V. Debs lider amerykańskiej Partii Socjalistycznej spędził w więzieniu dobrych kilka lat życia, gdzie amerykańskie sądy zamykały go za udział w strajkach, czy za sprzeciw wobec udziału Ameryki w pierwszej wojnie światowej. Ofiarami licznych represji padała także Komunistyczna Partia USA. Jej działacze z Earlem Browderem na czele uwierzyli na początku lat ’40, gdy administracja Roosevelta kierując się troską o dobre stosunki ze Związkiem Radzieckim otworzyła się na środowiska komunistyczne, że KPUSA stanie się w przyszłości akceptowalną siłą polityczną w Stanach, może nawet lewym skrzydłem Demokratów. Zaraz po wojnie nastąpiła jednak fala prześladowań przeciw prawdziwym i wyimaginowanym komunistom, która dotknęła polityków, świat filmu (słynna czarna lista Hollywood), czy służbę cywilną (jej urzędnicy musieli od roku 1947 podpisywać lojalki w których oświadczali, że nie są i nie byli członkami partii komunistycznej). Kulminacją antykomunistycznej histerii był Communist Control Act z 1954 roku zakazujący istnienia partii komunistycznych, członkostwa w nich, lub "wyrażania poparcia" dla idei komunistycznych. Długotrwałym, głęboko szkodliwym dla demokracji w Ameryce skutkiem antykomunistycznej histerii z przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych było przekonanie Amerykanów, że wszystko co kojarzy się z "socjalizmem" jest "nieamerykańskie" i nie ma prawa do obecności w debacie publicznej. To było jedną z przyczyn klęski wielkiej mobilizacji lewicowej z końca lat ’60, gdy szereg rozproszonych ruchów oporu (studentów, Afroamerykanów, Rdzennych Amerykanów, środowisk feministycznych, czy reprezentujących mniejszości seksualne) nie był w stanie wyłonić z siebie jednolitej reprezentacji politycznej zdolnej do społecznego zakorzenienia i przeprowadzenia zmian na poziomie politycznym. Demokracja niskiej intensywności Brak partii robotniczej sprawia, że amerykańska demokracja jest - by użyć znów określenia Amina - demokracją niskiej intensywności. Zakres spraw podlegającej demokratycznej debacie jest bardzo wąski, różnice pomiędzy dwoma najważniejszymi partiami w zasadzie drugorzędne. Przy czym konstrukcja systemu wyborczego, jego bardzo silna mediatyzacja, brak ograniczeń w wydatkach na kampanię sprawia, że pojawienie się jakiejkolwiek nowej siły jest praktycznie niemożliwe. Wejście na amerykański rynek polityczny, opłacenie reklam, wykupienie czasu antenowego wymaga olbrzymich nakładów finansowych. Przy braku mediów publicznych, które przynajmniej w teorii zapewniają każdej sile politycznej przestrzeń dla swobodnej prezentacji własnych poglądów i dominacji własności korporacyjnej w mediach prywatnych rzeczywisty głos w debacie mają ci, którzy mają własne pieniądze albo poparcie wielkiego biznesu. Jak pokazuje przykład Rossa Perotta, milionera, który z własnych środków próbował wprowadzić do gry trzecią partię, na co bardzo szybko zabrakło mu pieniędzy, to drugie jest konieczne w dłuższej perspektywie. Obie główne partie zależą przede wszystkim od dotacji od wielkiego biznesu, a większość korporacji dotuje obie główne partie. Politycy często wywodzą się klasy menadżerskiej płynnie przechodzą do niej z polityki, a z biznesu do polityki (jak obecny wiceprezydent Dick Cheney, który z administracji starszego Busha płynnie przeszedł do zarządu naftowego giganta Hulliburton, a stamtąd do administracji Busha juniora). Prowadzi to do oligarchizacji klasy politycznej i to w podwójnym znaczeniu. Po pierwsze, staje się ona "komitetem wykonawczym biznesu", obie partie reprezentują głos finansowej i przemysłowej oligarchii od której poparcia są silnie zależni. Po drugie na poziomie samego składu osobowego amerykańskiej klasy politycznej. W przeciwieństwie do parlamentów Europy trudno w amerykańskim Kongeresie znaleźć wielu działaczy związkowych, społecznych, czy ekologicznych, lub intelektualistów. Dotyczy to zwłaszcza Senatu (gdzie stanowiska są w zasadzie dożywotnie), który słusznie nazywany jest "klubem milionerów". Skutkiem oligarchizacji jest to, że znaczenie traci sam akt wyborczy. Wybory ograniczają się do wyboru spośród dwóch wzajemnie do siebie dopasowanych, ekwiwalentnych oligarchii. Rzeczywistą publiczną debatę zastępuje spektakl oparty na różnych formach komunikacji perswazyjnej, której celem jest sprzedaż wizerunku kandydata, który w porządku spektaklu staje się marką jak każda inna. Jak pokazują tacy teoretycy demokracji jak Ernesto Laclau i Chantal Mouffe dla sprawnego funkcjonowania potrzebuje ona konfliktu. Demokracja działa wtedy i tylko wtedy gdy jest formą wyrazu obecnych w mieszczańskim społeczeństwie konfliktów w oparciu o konsens co do demokratycznych instytucji. Ponieważ podstawowym konfliktem obecnym w wolnorynkowych społeczeństwach jest konflikt ekonomiczny, konflikt między pracą a kapitałem, demokracja powinna być jego wyrazem, a system partyjny powinien być ukształtowany wzdłuż osi reprezentacji interesów klasowych. W Ameryce, nawet w okresie najbardziej ambitnych, najbardziej progresywnych projektów ze strony Demokratów (Wielki Ład Roosevelta, Wielkie Społeczeństwo Johnsona) nigdy nie wytworzył się taki podział sceny politycznej. Brak konfliktu między najważniejszymi siłami politycznymi, który jest koniecznym warunkiem rzeczywistego znaczenia aktu wyborczego prowadzi do dwóch zjawisk; apatii obywateli wycofujących się z obywatelskiej aktywności, oraz populizmu. Oba występują silnie w Ameryce. Frekwencja wyborcza w wyborach w USA oscyluje w okolicach 50%, jest dużo niższa niż europejska średnia. Daje to amerykańskim władzom dość słabą demokratyczną legitymację. Osłabia ją dodatkowo system wyborczy przyczyniający się silnie do wypaczania wyników wyborów. System rejestracji głosów (w Ameryce nie można głosować nie będąc zarejestrowanym) skonstruowany jest w sposób, który raczej zniechęca niż zachęca do udziału w akcie wyborczym. Większościowa ordynacja w systemie "zwycięzca bierze wszystko" premiuje już istniejące wielkie partie i znacznie osłabia demokratyczność politycznej reprezentacji Amerykanów w Kongresie, czy legislaturach stanowych. Drugim skutkiem "demokracji niskiej intensywności" jest populizm, który w Ameryce ma długą tradycję. Populizm jest największym wrogiem autentycznie emancypacyjnej i prawdziwie demokratycznej polityki. Populizm krytykując rzeczywistość społeczno-polityczną, nawet jeśli ma rację w szczegółach, wychodzi od zupełnie błędnych przesłanek. Jak zauważa Slavoj Żiżek tym co wyróżnia populizm jako matrycę myślenia o polityce jest to, że krytykując rzeczywistość społeczną, ujmując się po stronie poszkodowanych, jednocześnie zawsze wskazuje na pojedynczy element systemu politycznego, czy ekonomicznego, który nie działa jak powinien, który "zatruwa" cały system, którego usunięcie, lub korekta sprawi, że lud uzyska wreszcie w pełni swoje prawa. Tymczasem rzeczywiście lewicowe myślenie jest zawsze krytyką systemu jako całości, lewica wywodzi się z tradycji "hermeneutyki podejrzeń" (Marksa, Freuda, Nietzschego), w tym "zepsutym elemencie" widzi symptom tego, że z samym systemem jest coś głęboko nie tak, nie skupia się na krytyce pojedynczego elementu, ale widzi, że do tego by znikła patologia poszczególnych części systemu (np. chciwość spekulacyjnego kapitału) konieczna jest zmiana jego istoty. Populizm, skupiając się na tym, co w systemie nie działa na poziomie jego pojedynczych elementów kieruje gniew ludu nie tam gdzie powinien być on skierowanym, nie przeciw źródłom tego co w społeczeństwie irracjonalne i niesprawiedliwe, ale wobec tego pojedynczym przejawom. W ten sposób wzmacnia istniejące stosunki władzy. W amerykańskiej polityce tak rozumiane myślenie lewicowe nigdy nie doszło do głosu, za to populizm był w niej silnie obecny od XIX wieku. Doskonałym przykładem populizmu szkodzącego ludowi były ostatnie wybory prezydenckie, gdy biała klasa pracująca zagłosowała masowo na G. W. Busha, którego polityka ekonomiczna szczególnie zagrażała jej interesom ekonomicznym. Spin doctorom republikanów udało się bowiem przedstawić Busha (potomka amerykańskiej arystokracji politycznej, syna prezydenta i wnuka senatora) jako prostego "człowieka z ludu", który mieszka na farmie, jeździ półciężarówką, poluje (w Ameryce jest znacznie bardziej plebejska rozrywka niż w Europie) i je hamburgery. Jak zauważył Żiżek amerykańskiej prawicy udało się na czas wyborów narzucić hegemoniczny dyskurs, w którym obecny realnie w amerykańskim społeczeństwie ekonomiczny konflikt między kapitałem (głównie finansowym i spekulacyjnym) a klasą pracującą został "przekodowany" na kulturowy konflikt między ubogim, konserwatywnym, bogobojnym Amerykaninem ze Środkowego Zachodu ze strzelbą w domu i flagą w ogródku, a kosmopolitycznym, "bezbożnym", libertyńskim, bogatym, wielkomiejskim Amerykaninem z wybrzeży. Przy czym Kerry’ego udało się przedstawić jako reprezentanta tych drugich, stąd biedacy z Kansas czy Nebraski głosowali przeciw własnemu dobrobytowi wybierając rzekomo "ludowego" Busha. Mit amerykański Brak ukształtowania sceny politycznej w Stanach wzdłuż osi klasowego konfliktu wynika przede wszystkim także z tego, że Amerykanie nawet jeśli należą do klasy podporządkowanej, to nie uważają się za taką. W Ameryce nie wytworzyła się w przeciwieństwie do Europy świadomość klasowa, w oparciu o których możliwa była polityka socjaldemokracji. Wynika to z modelu amerykańskiej socjalizacji, która opiera się na specyficznym "merytokratycznym micie". Wszystkie ideologiczne aparaty amerykańskiego państwa (Hollywood, system edukacji, państwowe rytuały) przekazują Amerykanom wizje Ameryki jako kraju merytokratycznego, gdzie każdy, kto ma marzenia, kto ciężko pracuje na ich realizację może liczyć na to, że zajmie w strukturze klasowej amerykańskiego społeczeństwa miejsce, które mu się w niej należy z racji uzdolnień i pracy jakie włożył w ich pielęgnowanie. Ten merytokratyczny mit jest dla Ameryki absolutnie kluczowy, obecny jest na przykład w większości produkcji kina gatunków, czy produkcjach telewizyjnych. Ma on przy tym formę ideologicznej interpelacji, która upodmiotawia jednostki jako byty samodzielne i wyłącznie odpowiedzialne za swój los. Tworzy to specyficzną formułę umowy społecznej, która "mówi" do każdego Amerykanina/Amerykanki: zależysz od siebie, to twoje życie, musisz być kowalem swojego losu. Taka formuła umowy społecznej naturalizuje i legitymizuje społeczne nierówności, przedstawiając je jako efekt naturalnych różnic (w zdolnościach i pracy) między ludźmi. Upodmiatawiając jednostki jako jednostki, jako wolne podmioty zarządzające swoim życiem wyklucza klasową identyfikację, klasowy opór, z którego mogłaby się zrodzić autentycznie postępowa polityka. W pułapkę zastawianą przez ten indywidualistyczny dyskurs wpada także amerykańska lewica, która zamiast walczyć z silnie oligarchicznym charakterem amerykańskiego społeczeństwa, społecznymi nierównościami, systemem "dystansów i dystynkcji" skupia się na walce o dostęp do instytucji tworzących i reprodukujących oligarchię (czy klasę średnią) dla przedstawicieli grup mniejszościowych, czy poszkodowanych. Wybory mniejszego zła Wszystko to pokazuje, że Ameryka jest demokracją właściwie fasadową, działającą o wiele gorzej od demokracji europejskich, czy np. kanadyjskiej. Co w tej sytuacji powinna robić tamtejsza lewica? Staje ona przed tym dylematem przy najbliższych wyborach, niezależnie kto zdobędzie nominację głównych partii wybór będzie w dużej mierze pozorny. Co prawda obaj mający jeszcze szansę na zwycięstwo kandydaci Demokratów, H. Clinton i B. Obama, obiecują wprowadzenie systemu ubezpieczeń zdrowotnych, co byłoby wskazówką by ich poprzeć, gdyż w amerykańskich warunkach, gdzie ok. 20 mln. obywateli nie ma żadnego ubezpieczenia zdrowotnego, wprowadzenie go byłoby wielkim krokiem naprzód. Ale nie zapominajmy, że Clintonowie obiecywali to samo w poprzedniej kadencji, nie znaleźli w Kongresie poparcia dla tych projektów nawet we własnej partii (nie mówiąc o Republikanach), a od czasu ich rządów przesunęła się ona jeszcze bardziej na prawo. Lewica amerykańska stoi przed bardzo trudną sytuacją, nie może pozwolić sobie na bojkot wyborów i głoszenie, że nie ważne kto wygra i tak będzie źle. Będzie, ale zwycięstwo niektórych oznacza, że będzie jeszcze gorzej. Wiadomo, że w Stanach gdzie nie istnieje świadomość klasowa rewolucja nie nadejdzie. Lewica i Amerykanie są więc skazani na ciągłe wybieranie mniejszego zła, skuteczniejszego i bardziej racjonalnego skrzydła oligarchii. Niewiele ma to wspólnego z suwerennością ludu, z którego zgody według Deklaracji Niepodległości wypływać ma wszelka władza. Ale wszystko wskazuje na to, że innego wyboru w USA lud jeszcze długo nie będzie miał. Tekst ukazał się w piśmie "Przegląd Socjalistyczny". |
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Nauka o religiach winna łączyć a nie dzielić
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Syndrom Pigmaliona i efekt Golema
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Mury, militaryzacja, wsobność.
- Blog Radosława S. Czarneckiego: Manichejczycy i hipsterzy
- Pod prąd!: Spowiedź Millera
- Warszawska Socjalistyczna Grupa Dyskusyjno-Czytelnicza
- Warszawa, Jazdów 5A/4, część na górze
- od 25.10.2024, co tydzień o 17 w piątek
- Fotograf szuka pracy (Krk małopolska)
- Kraków
- Socialists/communists in Krakow?
- Krakow
- Poszukuję
- Partia lewicowa na symulatorze politycznym
- Discord
- Teraz
- Historia Czerwona
- Discord Sejm RP
- Polska
- Teraz
- Szukam książki
- Poszukuję książek
- "PPS dlaczego się nie udało" - kupię!!!
- Lca
25 listopada:
1917 - W Rosji Radzieckiej odbyły się wolne wybory parlamentarne. Eserowcy uzyskali 410, a bolszewicy 175 miejsc na 707.
1947 - USA: Ogłoszono pierwszą czarną listę amerykańskich artystów filmowych podejrzanych o sympatie komunistyczne.
1968 - Zmarł Upton Sinclair, amerykański pisarz o sympatiach socjalistycznych; autor m.in. wstrząsającej powieści "The Jungle" (w Polsce wydanej pt. "Grzęzawisko").
1998 - Brytyjscy lordowie-sędziowie stosunkiem głosów 3:2 uznali, że Pinochetowi nie przysługuje immunitet, wobec czego może być aresztowany i przekazany hiszpańskiemu wymiarowi sprawiedliwości.
2009 - José Mujica zwyciężył w II turze wyborów prezydenckich w Urugwaju.
2016 - W Hawanie zmarł Fidel Castro, przywódca rewolucji kubańskiej.
?