Pieniądze nie lubią hałasu
W listopadzie ub.r., nim posłanka Iwona Śledzińska-Katarasińska złożyła do laski marszałkowskiej poselski projekt nowelizacji ustawy o radiofonii i telewizji, w opublikowanym na łamach "Przeglądu" tekście pt. "Telewizja na lodzie" pisałem: "Platformie wygodniej będzie osłabić pozycję TVP na rynku mediów elektronicznych, a gdy kondycja finansowa spółki stanie się fatalna, kierowany przez prezesa Urbańskiego (lub kogoś innego) zarząd de facto straci kontrolę nad firmą. Będzie temu służyła zapewne postulowana przez Tuska likwidacja abonamentu i ograniczenie wpływów TVP z reklam". Wiedziałem, że zwycięskiej ekipie Tuska nie wystarczy "skok na stołki", bo partia ta ma do spłacenia kampanijne długi wobec TVN i Polsatu. No i nie może być tak, że przychody TVP z reklam sięgają rocznie ok. 2 mld zł, a jeszcze nadawca publiczny ma zagwarantowane ustawowo przychody z abonamentu. Część z tych pieniędzy mogłaby trafić gdzie indziej. Wszak ITI i Polsat, mówiąc delikatnie - nie są wolne od zobowiązań. I z roku na rok muszą zwiększać przychody, nie tylko by spłacić dawne kredyty, lecz także modernizować zaplecze techniczne oraz poszerzać ofertę programową poprzez uruchamianie nowych kanałów tematycznych. Za kilka lat czekają ich duże wydatki związane z przejściem z analogowej technologii nadawania sygnału telewizyjnego na technologię cyfrową oraz nowy standard HD. Będzie to kosztowało, bo ceny nowych kamer, stołów mikserskich, magnetowidów itd. są takie same w Londynie, Madrycie i Warszawie. Solą w oku nadawców prywatnych jest podział częstotliwości zapewniający TVP niemal pełne pokrycie terytorium Polski oraz dominująca pozycja na rynku reklamy. W praktyce oznacza to, że ceny reklam dyktowane są dziś na Woronicza. Publiczne deklaracje premiera Donalda Tuska o konieczności zniesienia abonamentu na razie doprowadziły do gwałtownego spadku wpływów. Ale prezes Urbański i na to znalazł sposób. W ubiegłym tygodniu podczas konferencji zorganizowanej przez KRRiTV i TVP: "Rola i znaczenie mediów publicznych w Europie" ostrzegł, że jeśli większość sejmowa zlikwiduje abonament, TVP będzie musiała przerywać program reklamami. "Według obliczeń, to jest 28% czasu reklamowego, który ja rzucę na rynek - to jest miliard złotych" - mówił Urbański.
Wyrok na siebie
Realizacja tej groźby byłaby potężnym ciosem nie tylko dla Polsatu i TVN, lecz także Agory, koncernu Axel Springer i innych mediów prywatnych. Takiego dumpingu cenowego przynajmniej część z nich mogłaby nie przetrwać. Tym zdaniem prezes Urbański przypieczętował wydany na siebie wyrok. Tu już nie chodzi o upartyjnienie mediów publicznych i działalność Patrycji Koteckiej, ale o wielkie pieniądze! Na szczęście dla nadawców prywatnych PiS uczyniło wszystko, by skompromitować TVP i Polskie Radio, czym ogromnie ułatwiło zadanie Platformie. Nikt rozsądny nie będzie dziś bronił dorobku panów Wildsteina, Urbańskiego, Czabańskiego i Targalskiego. Fakt, że media publiczne tracą pozycję na rzecz innych stacji, będzie w przyszłości miał smutne konsekwencje dla polskiej demokracji. Dajcie widzom to, co chcą, a nie to, co powinni zobaczyć i usłyszeć. "Gdyby za 50-100 lat historycy odnaleźli nagrania emisji z jednego tygodnia ze wszystkich trzech stacji, mieliby w rękach niezwykły dowód dekadencji, eskapizmu i izolowania się od rzeczywistości, w której żyjemy. (...) Mamy alergię na nieprzyjemne i niewygodne informacje. Nasze media są tego odbiciem. Jeśli nie uświadomimy sobie, że telewizja wykorzystywana jest do odwracania naszej uwagi, zwodzenia, zabawiania i izolowania nas od świata, telewizja i ci, którzy ją finansują, ci, którzy ją oglądają i ci, którzy w niej pracują, mogą obudzić się, gdy będzie już za późno" - mówił 15 października 1958 r. legendarny amerykański reporter i prezenter telewizyjny Edward R. Murrow na konwencji RTNDA. Ta uwaga na temat telewizji po pół wieku nadal jest punktem odniesienia dla poważnych debat o kondycji mediów elektronicznych, które toczą się za oceanem. W Polsce nikogo nie interesuje, że w ostatnich latach dramatycznie pogorszyły się obowiązujące w dziennikarstwie standardy. Dziś wyznaczają je pożyczki red. Kani, a nie twórczość Ryszarda Kapuścińskiego. Stowarzyszenie Dziennikarzy Polskich - organizacja z wielką niegdyś tradycją - jest cieniem dawnej chwały, a Rada Etyki Mediów zdumiewającym kuriozum, którego opinie wzbudzają tylko niesmak - vide opinia na temat wspomnianej Doroty Kani - iż "przed prawomocnym wyrokiem nie wolno nikomu uznać dziennikarki za winną". Dlaczego podobnej uprzejmości nie doczekały się setki osób, którym pomówieniami dziennikarze skutecznie niszczyli kariery? Potwarcy mają kłopot nawet z wykonaniem prawomocnych wyroków sądowych, a dominującą wśród nich postawą jest ta prezentowana przez posła Jacka Kurskiego, który w związku z tzw. aferą billboardową przymuszony przez sąd, co prawda przeprosił Donalda Tuska, ale natychmiast dodał: "Nie ma się o co handryczyć". Kurski mógł czuć się ofiarą, wszak jego obrońca, mec. Ryszard Janoś, dowodził przed obliczem Temidy "priorytetu wolności debaty nad dobrem osobistym polityka"! Dziennikarz skazany prawomocnym wyrokiem po prostu zmienia redakcję i dalej uprawia swój proceder. Trudno ustalić, kto był pierwszy. Czy politycy nauczyli się od dziennikarzy sztuki rzucania bezpodstawnych oskarżeń, czy też odwrotnie? Dziś polskie media - zwłaszcza elektroniczne - bez ograniczeń posługują się tzw. technikami operacyjnymi zastrzeżonymi dotychczas dla służb specjalnych. Ukryte kamery i mikrofony, filmowane zza pleców sylwetki, szerokie stosowanie tzw. prowokacji dziennikarskich itp. 9 lutego 2008 r. znany dokumentalista Sylwester Latkowski umieścił na swym blogu internetowym informację, że można "oszacować, że poziom agentury w mediach wynosi 600-800 osób". Pisał o redaktorach współpracujących z tzw. służbami. W ostatnich latach nasiliło się zjawisko przecieków z prokuratury, IPN oraz resortów siłowych. Za rządów PiS uprzywilejowane były tygodniki "Wprost" (można o tym przeczytać w książce byłego ministra spraw wewnętrznych Janusza Kaczmarka) i "Gazeta Polska". Dziś - gdy rządzi Platforma - tajemnice ważnych politycznie śledztw poznajemy dzięki redaktorom "Gazety Wyborczej". Widzowie i czytelnicy to uwielbiają. Sztandarowy produkt TVP "Misja specjalna" ma swych fanów, bo któż nie kocha prostych historii z morałem o związkach polityki i biznesu? Ewentualny brak niepodważalnych dowodów łatwo zastąpić spekulacjami. Opisany proces w równym stopniu dotknął media prywatne. Detektyw Krzysztof Rutkowski swą karierę polityczną zawdzięcza programowi TVN "Detektyw", w którym jego ludzie rzucali "na glebę" podejrzanych o kradzieże samochodów. Rodzina tragicznie zamordowanego Krzysztofa Olewnika nigdy nie skorzystałaby z usług Rutkowskiego, gdyby nie otaczająca go medialna aureola.
Taniec, cienie...
Wyjaśnienie, dlaczego w polskich mediach "zły pieniądz wypiera dobry", jest proste. Według badań amerykańskich, osoby między 20. a 30. rokiem życia wiedzę o świecie czerpią nie z gazet i telewizji, ale z internetu. Żyjemy w świecie 30-sekundowych informacji. Według tych samych badań najlepszym dziennikiem telewizyjnym w Stanach był "The Daily Show" prowadzony przez satyryka Jona Stewarta. W Polsce możemy oglądać go na kanale Comedy Central. Czy taka jest przyszłość telewizyjnych wiadomości? Bardzo możliwe. Nad Wisłą poważną publicystykę dawno zastąpiły prowadzone przez "gwiazdy" programy, w których zaproszeni goście obrzucają się błotem. To się opłaca. Jeśli nawet zapłacimy "gwieździe" 100 tys. zł miesięcznie, i tak wyjdzie taniej niż utrzymywanie zespołu wysoko wykwalifikowanych reporterów, którzy miesiącami będą starannie dokumentowali wykryte przez siebie skandale. Nikt też nie pyta reklamodawców, czy wspierają to, co chcieliby wspierać. Cóż złego stałoby się, gdyby zamiast "Tańca na lodzie" widzowie zobaczyli wnikliwą analizę polskiego zaangażowania w wojnę w Iraku i Afganistanie? Albo zamiast "Cieni PRL-u" Bronisława Wildsteina rzetelną analizę stanu polskiej służby zdrowia? Nie myślę o gadających głowach, ale produkcjach na kształt programu stacji CBS "60 minutes" czy "Frontline" stacji Public Broadcasting Service. Ale takie programy u nas nie powstaną. Byłyby groźne dla rządzących. Niezależne dziennikarstwo polega nie na ciskaniu oskarżeń, lecz na żmudnym gromadzeniu dowodów i ich uczciwej analizie. Wymaga czasu, wiedzy, doświadczenia i pieniędzy, lecz efektem są ważne społecznie publikacje, których nie da się łatwo podważyć. Nie jest przypadkiem, że kraje cieszące się najwyższymi w świecie standardami demokratycznymi, zapewniające swym obywatelom wysoki poziom życia, opieki zdrowotnej i niski poziom korupcji, zajmują jednocześnie czołowe miejsca w rankingach wolności słowa i mediów. I nie są to Stany Zjednoczone. Polska w ostatnich latach osunęła się w tych rankingach. Ale to nie interesuje posłów Platformy Obywatelskiej. Nikogo nie interesuje.
Marek Czarkowski
Tekst ukazał się w tygodniku "Przegląd".